WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Kilka rozmów o kiju i jedna rozmowa o wodzie

– Miałam wtedy może z 10 lat. Pojechaliśmy na wakacje, to znaczy pojechałyśmy, bo to byłam ja, moje siostry i matka, ojciec nie dostał urlopu. Pierwszy raz w góry, od nas to było strasznie daleko. Cała noc. Jechałyśmy w kuszetce, chciałam spać na samej górze. Spałaś tam kiedyś?

– Nie, nigdy.

– Wyobrażałam sobie, że to będzie super. Że to będzie niezwykła przygoda godna Hucka Finna albo Atreyu. Pamiętasz Atreyu? To ten chłopiec z „Niekończącej się opowieści”, ciemne włosy do ramion, rdzenne ubranko jakby z zamszu i pieczęć ze smokami na szyi. Miał konia, co mu utonął w bagnie ze smutku. Artaks, tak się nazywał ten koń. Kochałam się w Atreyu straszliwie, a on tak bardzo kochał tego swego konia. Płakałam za każdym razem, jak umierał Artaks. Wiele lat później obejrzałam ten film na youtubie, w nic nie umiałam uwierzyć, ale Artaks dalej mnie wzruszał.

– A kuszetka, co z kuszetką?

– Właśnie, trochę odbiegłam. To niechcący. Więc chciałam spać na górze i spałam na górze, choć musiałam się o to postarać. Powyrywałyśmy sobie z siostrami parę kępek włosów i zrobiłyśmy kilka pokrzywek. Wtedy wymierzyłam im po parolu i dobiłam swego. I to był głupi pomysł, bo tam na górze było duszno i strasznie śmierdziało, no, chyba że się otworzyło okno, to wtedy z kolei wiatr był taki, że aż mi koc zwiewało. W nocy wstałam na siku, spadłam z drabinki i rozbiłam sobie kolano. Cały wyjazd miałam strupa, jest na wszystkich zdjęciach. Jadłam go, kiedy nikt nie patrzył. Jadłaś kiedyś strupy?

– Nigdy. Jak smakują?

– Trudno to opisać. Wydawały mi się smaczne, ale dziś bym ich już raczej nie kosztowała.

– Zmieniamy się wraz z wiekiem.

– Masz rację.

– I jak było na tych wakacjach?

– Już mi się trochę pozacierały. To było strasznie dawno. Ale pamiętam, że wszystkie mieszkałyśmy w jednym pokoju w jakimś pensjonacie. Spałyśmy po dwie w łóżku, a rano matka robiła nam kanapki, które pakowałyśmy do plecaków, ruszając na przechadzki. Zlazłyśmy wszystkie połoniny. Chodziłyśmy i chodziłyśmy. Zanim znalazłam kijek było to wręcz ekstremalnie nudne, w górę i w dół, a w międzyczasie kanapka z widokiem. Większość zdjęć z tych wakacji właśnie tak wygląda: siedzimy we trzy, bo czwarta fotografuje, na tym czy na tamtym szczycie, jeśli w przypadku połoniny można to w ogóle nazwać szczytem, no i jemy kajzerki z mielonką. Ale kijek! Ten kijek wszystko zmienił! Kijek od razu pokochałam i od tej pory chodziłam po górach z kijkiem, a każda sprawa, o której mówiłam, w bezpośredni lub pośredni sposób dotyczyła właśnie kijka, świata poza nim nie widziałam, byliśmy jedną drużyną, ja i kijek – najlepszy duet w historii duetów przemierzających bieszczadzkie połoniny. Ciągle gadałam o tym kijku, ani matka, ani siostry nie mogły mnie znieść, dostałam za to od nich kilka paroli. Teraz wydaje mi się, że ta moja przyjaźń z kijkiem trwała strasznie długo, ale to pewnie były dwa, może trzy dni. Ile tam mogłyśmy zresztą być? Siostry próbowały sabotować moją miłość, chowały kij, gdy spałam, na szczęście pokój nie był duży, nie obfitował w dobre kryjówki. A wyrzucić się nie ośmielały, wiedziały, że za to czekałyby je niekończące się parole, wymierzane do dziś z chirurgiczną precyzją, z metronomiczną regularnością. Barszcz Sosnowskiego w miejsce pokrzywki. Więc choć chowały mi ten kij, ja go wciąż znajdowałam i chodziłam z nim kolejny, kolejny i kolejny dzień. Kochałam go, aż w końcu się złamał. Boże, jak one się wtedy śmiały!

– Wyobrażam sobie.

– Nie musisz sobie wyobrażać, zaraz ci pokażę zdjęcie. Byłam ostatnio u matki i znalazłam. Popatrz, siedzą tu dwie, śmieją się, rżą – bo jak to inaczej można nazwać – a tu jestem ja i mój kij. Zaraz, zaraz ci przybliżę...

– Co one mają na głowach, na oczach?

– To takie nalepki z „Kaczora Donalda”. Nienawidziłam tego zdjęcia. Wydawało mi się, że w nim się ogniskuje całe moje niedopasowanie do tej rodziny. Zawsze tak myślałam, nawet jak byłam mała. Ja siedzę i płaczę nad czymś, co jest dla mnie totalnie ważne, najważniejsze, a one się śmieją. Ten dysonans mnie dobijał. Więc jak raz dodali do „Kaczora Donalda” takie nalepki, które można było naklejać na zdjęcia, to od razu wygrzebałam album i nakleiłam im na głowy te czapki z szopa, które nosili młodzi skauci, uszy Myszki Miki, jakieś okulary przeciwsłoneczne, takie trąbki rozwijane urodzinowe, zresztą wszystko widzisz.

– Śmiesznie wyglądają. Głupio.

– O to mi chodziło. Chciałam je skompromitować. Myślałam, że w ten sposób przepracuję moją rozpacz z powodu utraty kijka, uciszę ją.

– I co, udało się?

– Coś ty. Potem jeszcze dostałam po głowie, bo zdjęcie zniszczyłam.

– Przykre.

– No przykre, przykre. W sumie nie wiem, dlaczego ci o tym opowiadam. Może to przez to, że znalazłam to zdjęcie.

– Pewnie tak.

 

*

11 lipca

Rozczarowujące spotkanie z M. Próbowałam się z nią umówić od dwóch tygodni i w końcu znalazła dla mnie kapkę czasu. Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie odpowiadała na moje wiadomości. Ciągle trzyma w ręku telefon, ciągle coś na nim sprawdza. Może mnie olewa, w sumie wszystko na to wskazuje. 

Nie mówi o niczym prawdziwym, więc nie mam pojęcia, co ona robi całymi dniami. Sądząc po Instagramie, moczy się w akwenach, przesiaduje z pseudocelebrytkami w śniadaniowniach, pije matchę na zimno. Nieważne. Nie zamierzam być złośliwa. Zresztą w gruncie rzeczy nic w tym przecież złego, że ktoś sobie popływa albo wypije zimne picie, nie ma co się na tym fiksować.

Gorzej, że bardzo chciałam opowiedzieć M. o tym, co u mnie słychać, ale ona zupełnie nie pytała. Z każdą chwilą naszego spotkania stawało się coraz bardziej oczywiste, że pytać nie zamierza, że nie przyjdzie jej to do głowy. Nie czułam się na siłach, by wyjeżdżać z tymi moimi smutami, bo gdzie moje przeczucie, że być może istnieją pewne szanse na to, że w najbliższym czasie stracę pracę, a gdzie kij. Może jej opowiem innym razem, może nie. W każdym razie M. cały czas gadała o jakiejś wycieczce w Bieszczady, gdzie była w dzieciństwie, o połoninach i kiju – totalne bzdury. Ciągnęło się to w nieskończoność, wypaliłam w tym czasie ze cztery papierosy, a przecież już miałam rzucać. Skubana się przygotowała. Na telefonie miała zdjęcia, które mi pokazywała, a ja musiałam na nie reagować. Totalna strata czasu.

Jak się już nagadała, to powiedziała, że musi iść, choć było jeszcze dość wcześnie. Pożegnałam ją bez żalu.

Wieczór był ciepły i przyjemny. Wróciłam do domu piechotą, choć to był kawał. Całą drogę rozmyślałam o tym, że kiedyś M. była mną bardziej zainteresowana. Miałyśmy też znacznie więcej wspólnych spraw.

 

*

– Chodź, opowiem ci, co mnie ostatnio spotkało, to było naprawdę śmieszne. Wiesz, że lubię sobie chodzić po śmietnikach, szukać mebli i takich tam. Pamiętasz to moje krzesło na przykład? Takie czerwone, obite welurem? Ze śmietnika, tylko tapicerowałam potem. To znaczy poszłam z nim do tapicera. A biurko? Też ze śmietnika, nawet go nie odnawiałam, w takim dobrym stanie było. A wazon, ten ogromny, w którym stoją suszki? Też znalazłam, jak kiedyś poszłam wyrzucić śmieci.

– Ja raz trafiłam na naprawdę fajny taboret.

– To wiesz, o czym mówię. Więc w ubiegłym tygodniu wracałam sobie z Lidla i zaglądałam do śmietników, bo a nuż coś znajdę. Nic mi się ostatnio nie trafiło fajnego, ale, wiesz, nie znajduje, kto nie szuka, co nie? Więc tak tropiłam, szukałam, aż tu nagle, pod śmietnikiem, zobaczyłam naprawdę fajny kij. Był blady i rozwidlał się na górze jak taka koścista, szpotawa łapa. Od razu pomyślałam, że muszę go mieć, ale potem szybko uznałam, że przecież nie jest mi potrzebny, takiego kija niby jeszcze nie mam, ale mam tysiąc innych rzeczy i jak zacznę znosić do domu każdy ciekawy kij, to będę mieć ich sto tysięcy. Nie ma to za bardzo sensu, mieszkanie nie jest z gumy, no i zawalone jest tymi wszystkim przedmiotami i tak.

– Nie wzięłaś tego kija?

– Nie wzięłam, ale nie dawał mi spokoju. Wieczorem leżałam w łóżku, próbowałam zasnąć i ciągle o nim myślałam. Serce już wybrało, co nie? Wpadłam na to, że jeśli znajdę dla niego choć jedno zastosowanie, to mogę wrócić i go wziąć. Myślałam, myślałam i w końcu stwierdziłam, że będzie podpierać pomidory. Ucieszyło mnie to i od razu zasnęłam zadowolona. Rano się obudziłam wcześnie, bardzo wcześnie, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że Żabka jest jeszcze zamknięta, ja tak określam czas rano, bo nie chcę patrzeć w ekrany, to niezdrowe. Jeśli jest zamknięta, to wiem, że jeszcze nie ma szóstej, można spać, a jeśli jest otwarta, to różnie, zależy od dnia. W każdym razie wtedy była zamknięta, czyli wczesna godzina, ale ja i tak wstałam, włożyłam na siebie jakieś byle co, byle szybciej, i pobiegłam po ten kij. Na początku wydawało mi się, że już go nie ma, że zabrany, już prawie plułam sobie w brodę, że nie przeze mnie. Ale rozejrzałam się lepiej i okazało się, że był, tylko ktoś go trochę przygniótł starym dywanem, musiałam go wydobywać, trochę się siłowałam. Wracałam do domu, trzymając go przed sobą i już rozumiałam, o co chodzi z tymi magami i ich laskami, skąd się bierze ta siła, wiesz, to było prawie metafizyczne przeżycie, naprawdę poczułam, że coś się we mnie zmienia dokładnie w tym momencie, kiedy idę spod śmietnika z kijem do domu. Najpierw pomyślałam, że to trzecie oko mi się otworzyło, ale potem uznałam, że to raczej czakra korony. No nie rób takiej miny, ja wiem, jak to brzmi, ale myślę, że to chyba to, bo wszystko się zgadza, szyszynka zapierdala, czuję przepływ energii, witalnej i duchowej, nawet cera mi się poprawiła. Dobra, wiem, że myślisz, że oszalałam.

– Nie myślę tak.

– Myślisz, myślisz, ale nie winię cię za to. Kiedyś może i tobie się otworzy ta czakra. Widzę, że jest przyblokowana, ale się nie martw. Chodź, lepiej ci pokażę zdjęcie.

– Faktycznie, świetny jest ten kij.

– Co nie? Jak się rozwidla – o, tutaj – to przecież coś pięknego.

– I co, podpiera pomidory?

– No co ty, stoi w kącie na balkonie. Wszystkie kije zawsze lądują na balkonie.

 

*

27 lipca

Kolejne fatalne spotkanie z M. Myślałam, że może tym razem uda nam się pogadać, normalnie, tak jak kiedyś, wtedy, kiedy mieszkałyśmy razem i każdego ranka spotykałyśmy się w kuchni, robiłyśmy śniadanie, przeciskając się w wąskiej przestrzeni między stołem a szafkami, ja nie jadłam chleba, M. – nabiału, więc nigdy, ale to nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy jadły to samo, każda robiła śniadanie sobie i tylko sobie, jedynie kawa była wspólna, a kiedy już wszystko było gotowe, to siadałyśmy przy stole i rozmawiałyśmy o tym, jak nam minął poprzedni dzień i to były – przysięgam! – szczere, pogłębione, pełne obustronnego zainteresowania rozmowy, takie, za którymi można tęsknić i faktycznie się tęskni, to znaczy ja za nimi tęsknię, bo M. chyba niespecjalnie, wnioskując przynajmniej z ostatnich naszych spotkań, kiedy to opowiadała tylko i wyłącznie o kijach, jedna historia gorsza była od drugiej, poprzednio było o kiju z Bieszczad, już o tym wspominałam, ledwo to zniosłam, mocno odchorowałam, trzy dni mi było smutno i pusto przez tę opowieść, a teraz gadała o kiju s p o d  ś m i e t n i k a, było to nawet gorsze, bardziej rozczarowujące, bo gdy M. mówiła, ja przypominałam sobie, że kiedyś wydawało mi się, że ona osiągnie absolutnie wszystko, co sobie zamarzy, że będzie grać, śpiewać, malować, wiersze pisać, zajmie się czymś, co zmieni świat, przecież ma na to zadatki, tak myślałam i może to było naiwne, może to była typowa myśl egzaltowanej dwudziestokilkulatki, co życia nie zna, w każdym razie wydawało mi się, że wszystko, co ona robi jest wyjątkowe, prześwietne, że będzie śpiewać swoje piosenki na scenie leśnej Off Festivalu, że wyprzeda całą Hydrozagadkę, że jej wystawy pokazywać będzie Miejsce Projektów Zachęty albo Project Room CSW, że fragmenty jej wierszy będą sobie tatuować takie dziewczyny jak my i po tym będziemy się rozpoznawać, po tym i po naszych krzywo przyciętych grzywkach, sznurowanych kołnierzykach, kokardkach i haftach, a tymczasem wcale tak się nie stało, wszystkie te rzeczy zostały zgubione lub sprzedane na Vinted, grzywki odhodowano, piosenki nawet nie powstały, wiersze przeoczono, obrazy nigdy nie wyglądały jak gotowe, zawsze jak szkice, studia, jak przymiarki, w końcu okazało się, że ona nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, do których moim zdaniem była stworzona, coraz bardziej osiadała, mościła się w fotelach i nie chciała z nich wstawać, a jej opowieści były coraz gorsze, mówiła o ubraniach, jak je kupuje przez internet i oddaje do sklepu, kiedy okazuje się, że na nią nie pasują, o autobusie, którym jeździ do pracy, że stoi czasem w korkach i to ją denerwuje, o zaletach segregowania śmieci i domowego kompostowania, o zwracaniu butelek po piwie, kiedyś znacznie częściej, teraz dużo rzadziej, bo teraz piwo nie jest przez M. w zasadzie pite, M. sięga po nie tylko od wielkiego dzwonu, tylko przy największych okazjach, tylko w najokropniejszy upał, a poza tym widzi zalety życia bez alkoholu i chętnie o nich opowiada, albo raczej opowiadała, bo teraz wszystkie te historie zostały zastąpione przez opowieści o kijach, które ciągną się i ciągną, mam wrażenie, że mijają całe godziny, zdążyłabym w tym czasie obejrzeć „Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela”, a po tym pewnie i „Szatańskie tango”, a M. dalej nawijałaby o kiju, nie pytając nawet, co u mnie. Za każdym razem, kiedy wracam do domu po spotkaniu z M., jestem wściekła, rozczarowana i smutna, mówię sobie, że to już ostatni raz, kiedy się z nią widzę, a przynajmniej ostatni raz, kiedy to ja zabiegam o spotkanie z nią, ale potem oczywiście sama do niej piszę, narażając się na olanie i związane z nim upokorzenie, a kiedy ona wreszcie znajduje dla mnie czas, biegnę i słucham tych jej opowieści o kijach, które nic a nic mnie nie obchodzą, które tylko wytrącają mnie z równowagi i sprawiają, że śnią mi się koszmary o lasach pełnych kijów, które wyglądają upiornie, tak bardzo upiornie, jak tylko to możliwe w przypadku kija i czegoś ode mnie chcą, a ja wiem, że to jest niedobre i złowrogie, złowrogie i niedobre, i choć nie zapamiętuję snów, budzę się pełna niepokoju i przez cały dzień mam wrażenie, że coś stoi za moimi plecami, ale kiedy się obracam, nic tam nie ma, zupełnie nic, biała ściana lekko brudna od ocierania się o nią fotelem ze sztucznej skóry.

*

– Słuchaj, byłaś kiedyś w wąwozie lessowym?

– Chyba nie.

– Serio, nie byłaś nigdy w Kazimierzu ani w Nałęczowie?

– Nie byłam, coś tam jest ciekawego?

– Głównie te wąwozy. To znaczy w Kazimierzu to nie wiem, bo też tam nie byłam. Ale byłam ostatnio w Nałęczowie, tam najciekawszy jest właśnie ten wąwóz. Bo poza tym to dwa nudne muzea pisarzy polskich, nawet mi się nie chciało tam wchodzić, karczma po „Kuchennych rewolucjach”, też raczej nie ma o czym gadać, jeśli się mięsa nie je, wyremontowany park, w którym wszystko jest pod linijkę i budka z gofrytkami.

– Budka z czym?

– Z gofrytkami. To są takie gofry, które mają kształt frytek.

– Dlaczego?

– Prawdopodobnie jest to atrakcyjne. Podają je na przykład z czekoladą, macza się je w niej jak churrosy. Albo jak frytki w keczupie, wiadomo.

– Jadłaś to?

– Nie, coś ty, to dla dzieci. Ale dlaczego tak cię interesują te gofrytki? Ja ci chciałam opowiedzieć raczej o wąwozie.

– Czy to będzie o kiju?

– Kurczę, skąd widziałaś? Zaraz pokażę ci zdjęcia, miał chyba z trzy metry! Strasznie żałowałam, że się nie zmieści do pociągu.

– Wiesz co, nie opowiadaj mi już może o kiju.

– Dlaczego nie? Myślałam, że cię to interesuje.

– Z ręką na sercu, nie mam pojęcia, dlaczego kogokolwiek miałyby interesować te twoje historie o kijach.

– Wszystkim je opowiadam.

– Wszystkim?

– Wszystkim.

– Naprawdę wszystkim?

– Tak, naprawdę wszystkim.

 

*

10 sierpnia

Wierzę, że kolejna historia o kiju zmiotłaby mnie z powierzchni Ziemi. 

 

*

11 sierpnia

Ja bym ją rozumiała, wszystko to bym pojęła i jeszcze wybaczyła, gdyby M. miała jakieś prawdziwe zajęcie, takie naprawdę-naprawdę, godne osoby dorosłej, poważnej, takiej na serio. Dzięki jednemu prawdziwemu zajęciu wszystkie te bzdurne historie o kiju zyskałyby sens – w to wierzę. A tak to mam tylko żal, bo przypominam sobie, że kiedyś myślałam, że ona będzie gwiazdą, a teraz, 15 lat później, ona nic nie robi, dosłownie nic, a ja siedzę naprzeciwko w knajpie, palę piątego albo nawet szóstego papierosa, choć miałam już nie palić, nic nie mówię, choć niby przecież jest to moja przyjaciółka, to znaczy utarło się tak myśleć, więc powinnam jej opowiedzieć o widmie utraty pracy, o związanym z nim lęku, o logowaniu się na konto trzy razy dziennie i kompulsywnym wyliczaniu, na jak długo wystarczy mi pieniędzy (dwa miesiące). Zamiast tego słucham tych jej historii o kijach i one się nie kończą.

 

*

12 sierpnia

Dlaczego ciągle o tym myślę? Dlaczego nie mogę przestać?

 

*

13 sierpnia

Dlaczego nie myślę o sobie? Przecież mam własne sprawy. Powinnam masowo rozsyłać CV, umieścić ogłoszenie w social mediach, dowcipne i lekkie, prezentujące mnie z jak najlepszej strony.

 

*

Honorata przez resztę sierpnia i niemal cały wrzesień dostawała wiadomości od Marty. Znajdowały się w nich: link do konta Stick Nation na Instagramie, gdzie ludzie chwalą się swoimi kijami (rzeczywiście ciekawe), tona zdjęć Marty i jej kijów, zdjęcia opowiadania Andersena pod tytułem „Szczęście można znaleźć nawet w patyku” (raczej o szczęściu, a nie o patyku), trailer „Małego Otika” Švankmajera (wcale nie o patyku, tylko o pniaku), a w końcu „I'm Sticking With You” The Velvet Underground (gra słów). Honorata najpierw serduszkowała każdą nową wiadomość, bo nie chciała być niemiła. Potem już nie miała na to siły, wysyłała ledwie kciuk w górę, w końcu zupełnie przestała reagować. Wtedy też Marta zaniechała wysyłania wiadomości; zrozumiała. Honorata zaglądała czasem na jej storiesy na Instagramie, wiedziała więc, że to nie dlatego, że temat kijów przestał Martę pochłaniać.

 

*

 

Honorata, gdyby tylko ktoś ją o to pytał, powiedziałaby, że następne miesiące obfitowały w różnego rodzaju incydenty. Była o tym przekonana. Szkopuł w tym, że były to raczej mikrowydarzenia, niewidoczne dla niewyćwiczonego oka.

Na przykład takie: 

W listopadzie Honorata miała urodziny. Marta złożyła jej życzenia, napisała wiadomość, dołączyła GIF-a, wyjątkowo bez związku z kijami. Honorata podziękowała. Nie zaprosiła Marty na obchody. Nie planowała niczego specjalnego, chciała po prostu zarezerwować stolik tam, gdzie zawsze i posiedzieć z kilkoma osobami. Dotychczas w ich gronie zawsze znajdowała się Marta, zajmowała miejsce po prawej lub lewej stronie jubilatki. Tym razem jej nie było, miejsca po prawej i po lewej zajął ktoś inny. Honorata bawiła się dobrze, choć raz czy dwa razy miała poczucie, że czegoś jej brakuje. Wówczas brała łyka drinka, szła do papierosa albo krzyczała „Mam dziś urodziny!”, a wszyscy uśmiechali się, pokrzykiwali, bili brawa.

Kolejne było wydarzenie, które nie miało miejsca pod koniec roku. Zgodnie z wieloletnią tradycją Honorata i Marta spotykały się 30 grudnia, by podsumować minione dwanaście miesięcy. Robiły to na dzień przed Sylwestrem, bo zależało im na skrupulatnym i trzeźwym podsumowaniu. Nie piły wtedy alkoholu, ewentualnie wypalały jointa, żeby zyskać lepszy wgląd w swoją biograficzną podróż. Przeglądały zdjęcia zapisane w telefonach, notatki i pamiętniki, i robiły egzegezę całego roku. A następnego wieczora szły na sylwestrową imprezkę, gdzie gadały albo tańczyły, w każdym razie skupiały się na rozrywkach. Tym razem jednak żadna nie zaproponowała spotkania. Sylwestra spędziły w różnych miejscach, Honorata wypaliła całą paczkę papierosów, a Marta ogryzła paznokcie do krwi i wyrwała sobie kilka rzęs.

Kolejne były życzenia, których Honorata nie złożyła Marcie na urodziny. Tak zainicjowana została tradycja nieskładania życzeń, która, choć niewidzialna, utrzymywała się długo. Wraz z nią współzaistniały także inne nowe tradycje: tradycja niespotykania się, tradycja niepisania wiadomości, a także niedzwonienia, nielajkowania, w końcu nawet tradycja udawania, że nie widzi się tej drugiej w tłumie na koncercie, wernisażu czy proteście.

 

    *

 

Honorata nie została wyrzucona z pracy. Kilka miesięcy przewlekłego lęku, wzmożonego bicia serca i niespania od godziny trzeciej do piątej w nocy dało jej jednak do myślenia. Zmiany były konieczne. Rozpuściła wici i przyniosło to skutek. W nowym miejscu zarabiała więcej, a stresowała się mniej. Ten wątek zakończył się więc happy endem, ale to przecież wcale nie musiało tak być.

 

*

 

Honorata dokładnie zapamiętała moment, w którym dowiedziała się, że Marta wyjeżdża. Siedziała w parku, piła kombuczę ze szklanej butelki i patrzyła na kuper kaczki wystający ponad taflę wody. „Śmieszne” – pomyślała akurat wtedy, kiedy jedna z współuczestniczek pikniku wspomniała o Marcie i jej przeprowadzce. Honorata natychmiast poskromiła swoją twarz. 

– Do Berlina? To ktoś tam się jeszcze przenosi? Myślałam, że są tam już wszyscy, którzy tam mieli być, że nikt się więcej nie zmieści – powiedziała, by zaznaczyć dystans.

Dzięki temu rozmowa zeszła na inne osoby, które powyjeżdżały, na to, co robią i czy to dobrze, że robią akurat tę rzecz, a potem na to, czy ich wyjazd był ucieczką, efektem cancellingu, spalenia za sobą mostów w mieście stołecznym Warszawa, czy może naturalną koleją rzeczy. Policzone zostały pensje, czynsze i lata, obstawiono, kiedy wrócą.

Pamiętnik Honoraty nie wspomina ani słowem o wyjeździe Marty. Niewspominanie o niej na jego kartach stało się zresztą kolejną pielęgnowaną tradycją.

 

*

Honorata coraz rzadziej myślała o Marcie, za to coraz częściej o kijach.

 

*

11 lipca

Krynica-Zdrój. Wspinałam się na Górę Parkową w Birkenstockach. Trochę mi było wstyd, ale przecież wcale nie zamierzałam tam wchodzić, samo tak wyszło. Gdy tak szłam, znalazłam kij, który świetnie pasował mi do dłoni. Wszedł ze mną na górę, a potem zabrałam go na dół. Nie chciałam go brać do hotelu, ale nie chciałam też się z nim rozstawać. Schowałam go w krzakach. Następnego dnia poszłam sprawdzić, co u niego, ale jego już tam nie było. Potem poszłam do pijalni, gdzie napiłam się wody Zuber. Była ohydna.

 

*

19 lipca

Ciągle przypomina mi się ten kij z Krynicy-Zdroju.

 

*

 

20 lipca

Trzy kije na balkonie.

 

 *

 

25 lipca

Siedem kijów na balkonie.

 

*

 

12 sierpnia

Czternaście.

Żałuję, że nie mam nikogo, z kim mogłabym o tym pogadać.

 

*

 

– Palisz?

– Nie, ale wyjdę z tobą.

– W Berlinie wszyscy palą.

– Ty dalej tam siedzisz?

– Tak, przyjechałam tu tylko na weekend i zaraz wracam.

– Ale na wernisaż przyszłaś.

– Akurat miałam chwilę.

– I co robisz w Berlinie?

– Różnie. Teraz się staram o grant.

– Jaki?

– Na badania artystyczne związane z wodą.

– Interesuje cię woda?

– Jasne, sądzę, że powinna interesować wszystkich.

– No tak, w końcu się z niej składamy.

– Można tak powiedzieć.

– A nie jest tak?

– Jest, ale to taka uproszczona perspektywa. Sądzisz, że powinniśmy się interesować tylko tym, co jest naszym udziałem? Że nasze zainteresowanie nie powinno wykraczać poza rzeczy i zjawiska, które mają z nami związek?

– Nic takiego nie powiedziałam.

– Bo, wiesz, opowiadam ludziom, że się zajmuję wodą i oni mi zawsze mówią coś takiego. „Człowiek składa się w 70% z wody”, „mózg składa się w 80% z wody”, wszyscy nagle tacy statystyczni, taką mają bogata wiedzę. A gdyby ich zapytać, ile procent wody jest w psie, to by nie wiedzieli. Albo w jabłku.

– Więc ile?

– W psie? 70-80%.

– A w jabłku?

– 85.

– Czyli zasadniczo w mózgu człowieka, w psie i w jabłku jest podobna ilość wody.

– Zasadniczo tak. Ale nie dlatego się tym zajmuję. 

– A co z kijami, nadal cię one interesują?

– Już nie. Wiesz co, dopaliłam, będę wracać do środka.

– Okej, ja już spadam do domu.

– To cześć.

– Pa.

Marta otworzyła drzwi i zniknęła w środku, Honorata poszła do domu. Właśnie tak to się skończyło. To znaczy i Honoracie, i Marcie przydarzały się potem najróżniejsze rzeczy, ale nie są one częścią tej historii. Na przykład grant Marty – może nawet go dostała, ale tutaj już o tym ani słowa.

 

 

 

 

 

 

 

Do góry
Drukuj
Mail