15 marca
Nocna aktywność gosposi to ciekawa historia. Do dzisiaj pamiętam, jak wiele lat temu spotkałem ją zapłakaną na klatce schodowej. Na mój widok otarła szybko łzy i – chwyciwszy mnie mocno za rękę – poprowadziła do piwnicy. „Wie pan, to tylko dla pana ucha. Jeszcze ktoś nas usłyszy i ludzie będą gadać” – wytłumaczyła tym rodzajem wytłumaczenia, który zamiast sprawę uczynić jasną, tylko ją bardziej zaciemnia. Byłem pewny, że sfiksowała, lecz – jak nakazują podręczniki psychiatrii w przypadkach bezpośredniego kontaktu z wariatem – zachowałem spokój. Zeszliśmy po schodkach. Gosposia pod żadnym pozorem nie pozwoliła zapalić światła, póki nie wyjaśni, co leży jej na wątrobie. W całkowitych ciemnościach, w przenikającej stęchliźnie, w smrodzie szczurzych i kocich odchodów, pośród rozbitego szkła i porzuconych gratów wyznała speszonym głosem, że pracuje teraz u Cezarowej. Cezarowa nic innego nie robi, tylko jeździ palcem po mapie obu Ameryk i zamęcza burmistrza pytaniami, kiedy zostanie prezydentem jakiejś bananowej republiki. Na kolację jadają kaszankę z kawiorem, popijają sophią.
Niby szafa gra, jest praca, zarobek, jednak ona, gosposia starej daty, kompletnie sobie nie radzi z dzisiejszym światem, zwłaszcza gdy idzie „o tą, no, jak jej tam… o konsumpcję!”. Ciągnie gosposię do dawnych czasów. Do Jaruzelskiego i reglamentacji. Komórki nie ma, zamiast „majlów” wysyła pocztówki. W sklepie się gubi. Wejść – wejdzie, ale wyjść nie potrafi. Kluczy między regałami, uważając, żeby nie przygniotły jej tony wszelakich dóbr. Ludzi nie zna, nikogo nie rozpoznaje, jakby P.T. klientów w dawnym stylu wywiały wiatry Historii. Wie, czym jest gorzka samotność w tłumie. Nec Herkules contra plures! – palnęła łacińską maksymą, ku mojemu zdumieniu. „Co po naszemu, panie doktorze: I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa” – usłyszałem chichot. Zaraz jednak ogarnął ją smutek: „Kiedyś to, proszę pana, był jakiś ład, jakiś porządek braku i niedostatku. Człowiek znał wagę spraw” – w słowach gosposi mieszały się złość i gorycz. Twarzy nie widziałem, sądziłem wyłącznie po głosie.
Dlatego gosposia, gdy tylko zaśnie, zaraz lunatykuje. Wstaje z łóżka i stara się zająć kilka kolejek naraz, jak za najlepszych lat. Bo kuchnia jest sklepem mięsnym, do którego rzucili zwyczajną i pasztet. Sypialnia – spożywczym samem, właśnie przywieźli cytryny i pomarańcze. W przedpokoju, na małym zydelku siedzi przewodniczący komitetu kolejkowego. Gosposia podaje swoje nazwisko i już jest na liście po telewizor marki Elektron. Numer dwieście piętnaście. „A skąd pani to wszystko wie? Lunatycy nie pamiętają swoich wędrówek” – zaoponowałem. „Pamiętają, pamiętają, spokojnie. Zresztą, mam dowody – opuchnięte, zmęczone nogi, pełne żylaków. Poprosiłam kuzynkę, żeby kilka razy została na noc. Widziała wszystko. Byłam tak sugestywna, że i ona nie potrafiła się oprzeć. Stawała za mną w ogonkach po masło i chleb, po mąkę, mydło, powidło. I co pan na to?” – zawiesiła głos. Wiedziałem, że wcześniej czy później to pytanie padnie. Gosposia postanowiła mi pomóc i ciągnęła dalej, jakby sama szukała odpowiedzi: „Może medycyna zna jakiś sposób na taką przypadłość. Bo ja wiem?… Cokolwiek, zastrzyki, pigułki, jakieś krople? Może zabieg? A może, no, jakim im tam… może antydepresanty?… Drogi panie doktorze, grosza nie pożałuję. Brakuje mi tamtego świata, gdy czas płynął wedle rytmu dostaw, kolejek i życia na kartki. Dzisiaj byle młódka zrobi zakupy w godzinę, właduje do wózka wszystko, co się nawinie pod rękę, i uważa, że jest gospodynią pełną gębą. Ja mam coraz mniej czasu, doktorze. Ja muszę wrócić do mojego świata”. – Jej uścisk nie słabł.
Znalazłem się w kropce. Bo wtedy, wiele lat temu, nie potrafiłem jasno wytłumaczyć działania Tęczowej Wieloródki. Wiedziałem, że przypadłość kobiety można zdiagnozować na wiele sposobów, ale nie znalazłbym żadnych oznak choroby. Wędrując wolną ręką po chropowatej ścianie, mogłem jedynie uspokoić gosposię: „To nie zagraża życiu, przeciwnie. Proszę pić ziółka pięć razy dziennie i oglądać wszystkie telenowele. Od czasu do czasu niech pani wystraszy Cezarową pustą lodówką, a w łazience, gdy skończy się papier, proszę porwać gazetę w kwadraty”. Wreszcie znalazłem kontakt, pstryknąłem światło i delikatnie uwolniłem się z jej uścisku. Została sama w rozjaśnionej piwnicy. Światło raziło ją w oczy. Biedaczka.
Lunatyzm sąsiadki nie miał nic wspólnego z chorobą. Każda starej daty gosposia jest cichociemnym nostalgikiem, nostalgikiem w konspiracji, dla której sen stwarza podziemne państwo delikatesów z pustymi regałami. W dawnych czasach każda gosposia czuła się jak ryba w wodzie. A teraz może wyłącznie śnić ubogie obrazy, wyrzucona na brzeg.
Dotychczas nikt nie wynalazł skutecznego panaceum na nostalgię. I bardzo dobrze, bo bez nostalgii taka gosposia umarłaby po tygodniu. Każdej nocy buduje świat-widmo, buduje antyświat, a im więcej sklepów na jawie, tym więcej w snach braku i niedostatku, kolejek, spóźnionych dostaw.
Nocne wędrówki sąsiadki stanowiły tajemnicę poliszynela. Wszyscy lokatorzy o niej wiedzieli i wszyscy starali się jakoś pomóc. A najprościej było stanąć w wyimaginowanej kolejce, zrobić tłumek, ponarzekać na puste półki, wydrwić ocet zalegający na półkach, wepchnąć się przed gosposię i wykupić ostatnie rolki papieru toaletowego. Kobiecie od razu wracał humor.
Dawno już chciałem to napisać, ale nie było odpowiedniego wątku: otóż wydaje mi się, że octowi z tamtych czasów wyrządziliśmy wielką krzywdę i warto by zadośćuczynić jego podłej roli, jaką niezasłużenie odegrał w dziejach minionego stulecia. Do butelki octu przywarła etykietka nędzy, a przecież czego jak czego – octu nigdy nie brakowało. On jeden stał dzielnie na półkach i zamiast pochwał pod swoim adresem zbierał całe odium za swych nieobecnych towarzyszy. To dlatego jego smak był zawsze tak cierpki, choć nikt i nic innego tylko on był octem z marmuru, octem z żelaza!
Ocet nam nie wybaczy pustych sklepowych półek. A w nas nie zabliźnią się rany starej epoki, jeśli nie zrehabilitujemy octu, jeśli nie wzniesiemy mu przynajmniej jednego pomnika. Muszę pogadać z burmistrzem i dyrektorem huty.
Właśnie słyszę kroki sąsiadki. Pora ją odwiedzić. (…)
16 marca
Chce mi się spać, a jeszcze wieczorem wywoływanie ducha Gomułki. Najchętniej zostałbym w domu, lecz drugiej nieobecności nie wybaczyliby moi kompani. Ja też nie darowałbym sobie, gdyby akurat dzisiaj zjawił się Pierwszy Sekretarz. Osiemnaście długich lat poszłoby na marne. Dlatego senność sennością, a wywoływać trzeba. Kiedyś zaświaty mogą upomnieć się o naszą pamięć. Nawet jeśli duch milczy, nikt nas z tej powinności nie zwolnił.
Niewyspanie to wina długich kolejek. Gdy wczoraj, około jedenastej, zapukałem do drzwi gosposi, krzyknęła, jakby ktoś ją mordował: „Proszę nie wpychać się na chama. Pan tu nie stał. Tam jest koniec kolejki”. Zapukałem jeszcze raz. Otworzyła drzwi i pokazała na kredens w przedpokoju: „Teraz pan jest ostatni. Będę miała pana na oku”. Wśliznąłem się, witając ukradkiem resztę sąsiadów. Był Kazik, kwiaciarka, koci portrecista Jerzy i młode małżeństwo spod szóstki. Wprowadziło się całkiem niedawno, ale już pojęło sąsiedzki zwyczaj.
Gosposia zrobiła kroczek, my też kroczek. Odliczywszy dzielących mnie od niej sąsiadów, zagadnąłem: „Co rzucili?”. Gosposia żachnęła się: „Pół miasta z sobą sprowadził i udaje głupiego. A co mieli rzucić? Juniorki!”. Rozejrzała się nerwowo, żeby jakiś cham nie zechciał się wcisnąć. Ledwie dotarła do lady, ledwie kupiła pięć par, już zakrzyknęła: „Przywieźli salceson i kurczaki!”. Natychmiast ruszyła w galop. Machając siatką z butami, popisała się iście kawaleryjską szarżą i wpadła do kuchni. My za nią. Była pierwsza przy zlewozmywaku. Kazik – drugi, portrecista kotów – trzeci, młode małżeństwo jako czwarte i piąte (nie wiem, czy liczyć razem, czy osobno?), kwiaciarka – piąta lub szósta (zależnie od policzenia małżeństwa), ja – znów na końcu. „Co pan tak pcha się, napiera?! Znalazł się, zboczeniec, ocieracz. O własną żonę niech się ociera!” – gosposia prychnęła na Kazika, choć wszyscy widzieliśmy, że nasza obecność sprawia jej niekłamaną radość, że gosposia pragnie, abyśmy pchali się, nacierali na zlewozmywak niczym rasowi kolejkowicze w erze Jaruzela. „Patrzcie, znalazła się dama!” – wypaliłem w kierunku gosposi. „Sama bez kolejki wlazła. Widzieliśmy, a ten pan świadkiem” – oskarżyło gosposię młode małżeństwo i pokazało palcami na Kazika. Hutnik potwierdził: „Tak, widziałem, co mogę zeznać na milicji”. Tu wtrąciłem się służbowym tonem: „Nie trzeba, ja jestem z ORMO i zaraz mogę ściągnąć posiłki”. W lunatycznie otwartych oczach gosposi zagościło rozmarzenie. Gardłowaliśmy dalej, wzmagając potok jej wspomnień o złotych czasach, teraz ożywających w nienaturalnie roziskrzonym wzroku: „Jak się nie podoba, to proszę bardzo, paniusiu, do Peweksu, po dewizową szyneczkę, a nie salceson. Jestem inwalidą z trzecią grupą inwalidzką. Na wojnie byłem, o te udka, o ten salceson biłem się pod Lenino. Lekko nie było. Ale nie marudzę, stoję jak wszyscy. Długo tam jeszcze?! Już południe?! Gdzie kierownik sklepu?! Złożę skargę w Komitecie!” – ryczał malarz Jerzy, uderzając pięścią w zamkniętą szafkę. „I co tak wali! Co tak drze się jak pierze z pierzyny. Nie pali się. Od tego jest kolejka, żeby stać i czekać” – gosposia ewidentnie szukała zadymy, lecz wystarczyło krótkie spojrzenie, by stwierdzić, że tak naprawdę jest w siódmym niebie.
Szarzało za oknem, sklepu nie otwierali. Staliśmy razem przy zlewie, który był bramą świątynną braku i niedostatku. Kłóciliśmy się razem, pyskowaliśmy razem. Razem groziliśmy sobie milicją. Ja nawet pokazałem legitymację ORMO. Razem powoływaliśmy się na wysoko postawione osoby w Komitecie. Razem oglądaliśmy kartki na mięso, jakby to były negatywy najpiękniejszych, jeszcze niewywołanych zdjęć. Razem dowcipkowaliśmy o naiwniakach stojących na końcu. Nawet nie przejmowałem się, że chodzi o mnie. Gdy rzucą towar, jako funkcjonariusz ORMO i tak zostanę obsłużony poza kolejką.
Nie dla wszystkich wystarczy udek i salcesonu. W tym tkwił cały urok i niezbadane wyroki reglamentacji – chcą wszyscy, dostaną nieliczni. Odwrotnie niż dzisiaj, gdy nawet jeśli ktoś nie chce i tak dostanie. Daleki świat rozdaje hojnie – na kredyt, na raty, w promocji. W naszej kolejce można było dostać, owszem – figę z makiem albo łokciem po nerkach. My jednak tym mocniej ocieraliśmy się o siebie, uprawiając jedną z najbardziej kontaktowych walk. Walk o nostalgię gosposi. Czasem któreś próbowało wypchnąć konkurenta z ogonka po wytęsknione fantomy: importowane ze Związku Radzieckiego budziki, rodzime buty „Relaksy”, chińskie piórniki, murzynki i rowerowe wentyle, z których dzieci robiły gumowe serdelki napełnione wodą. Gosposia sprawiała wrażenie istoty szczęśliwej i całkowicie spełnionej.
Ciężko mi było opuścić wspólnotę nocnego czuwania. Chleb mieli dowieźć dopiero około trzeciej nad ranem. O czwartej wybijała symboliczna „trzynasta” – łazienka gosposi zmieniała się w monopolowy, choć niecierpliwy kombatant spod Lenino zdążył już nabyć wodę brzozową w kiosku przy pralce. Nocy coraz mniej, a musiałem choć trochę pospać. Nie chcąc robić przykrości lunatyczce, szepnąłem cichutko, by inni nie usłyszeli: „Niech pani tutaj przytrzyma mi miejsce, a ja zajmę dla nas obojga kolejkę w pedecie. Mam informacje z pewnej ręki, że za godzinę rzucą nici i kilka motków bawełny. Tylko cicho sza! Podzielimy na pół, między siebie”.
Gosposia zmrużyła chytrze oczy, ja opuściłem mieszkanie.