WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Wilimowski (fragment)
Do późnego popołudnia, kiedy słońce w czerwcu nagle zachodzi i znika za górami, przyjemnie więc siedzi się na dworze albo pod parasolem przed karczmą, po wsi rozchodziła się opowieść o chłopcu i jego eskorcie. Mieszały się w niej ludowe wierzenia z najnowszymi wiadomościami, przeczytanymi przez kogoś w zagrzebskim dzienniku „Novosti” i belgradzkiej „Politice” albo przywiezione z podróży do Rijeki, Opatii lub Triestu. 

W opowieści na koniec znajdzie się też najbardziej trwała prawda o tym wydarzeniu, którą dzięki jednemu jedynemu słowu pamięta się i przekazuje siedemdziesiąt parę lat później, kiedy zapomniane zostało wszystko, co się naprawdę wydarzyło, i kiedy już nikt we wsi nie pamięta niezwykłej kolumny wędrującej do Niemieckiego Domu 4 czerwca 1938 roku. Po domu zostały ruiny, a pod nimi piwnica, w której pośrodku ogromnej kępy ożyn mieszkają tylko żmije, a w białej kamiennej misie, gdzie kiedyś trzymano oliwę z oliwek, dzisiaj, w odrobinie gleby, jaka się do niej dostała, rośnie maleńkie, dość już stare figowe drzewo, które z powodu braku ziemi i światła nigdy nie dojrzewa i każdej wiosny zrzuca małe, pomarszczone owoce. Wśród kolczastych krzaków czasami, coraz rzadziej, przeleci lekkoskrzydły motyl. I więcej niczego i nikogo tu nie ma. Zapomniano do dzisiaj wszystko. Poza imieniem chłopca.

Tomasz Mieroszewski – tak nazywał się szczupły, drobny pan na czele kolumny, był emerytowanym profesorem krakowskiej politechniki. Rok wcześniej umarła mu żona, miała na imię Estera, a on wciąż jeszcze był w głębokiej żałobie. Nie mógł sobie bez niej poradzić, może i ten przyjazd na jugosłowiańskie bezdroża, wiele kilometrów od sławnej Opatii, był daniną dla owej bezradności.

W dojrzałym wieku, kiedy już sam zaczynał myśleć, że zostanie starym kawalerem, ożenił się z galicyjską pięknością z Czerniowiec, którą prawie wykradł rodzicom i zabrał do Krakowa, obiecawszy, że będzie jej strzegł jak największego skarbu w życiu. Zakochał się nagle, podczas bardziej służbowej niż prywatnej podróży, w wieku, kiedy człowiek powoli godzi się z tym, że miłość go ominęła, i nauczył się żyć sam, otoczony towarzyskimi uprzedzeniami i plotkami jak wszystkie samotne osoby.

Pewnie zapomniał o ostrożności, dzięki której postępował rozsądnie i trzymał się wystarczająco daleko od innych ludzi, zwłaszcza kobiet, i momentalnie, w ciągu trzech bukowińskich dni, z krakowskiego profesora i arystokraty, doskonale świadomego wszystkich konsekwencji swego pochodzenia, zmienił się w akrobatę, który na oczach szalonego miasta, gotowego na wszelkie błazeństwa, tam gdzie każdy o każdym wie wszystko, choć wszyscy mówią jednym głosem, w dodatku w kilkunastu różnych językach, stąpa po najcieńszej nitce nad przepaścią, beztroski wobec faktu, że może stracić głowę.

Dla siedemnastoletniej Estery gotów był wyrzec się wiary i wszystkiego –  od bogactw materialnych do własnej pozycji – co ta wiara gwarantuje mu i zapewnia, i na stare lata w paskudnych dla świata czasach przyjąć religię żydowską, ale rodzice nie chcieli się na to zgodzić, tylko po długich targach, łzach i groźbach, kiedy wreszcie zrozumieli, że nie zatrzymają córki, pozwolili jej iść za swoim szczęściem, z obcym człowiekiem, jakby w ten sposób płacili za jej przesadną urodę. Nie przyjęli go jako zięcia we wszystkim równego sobie, lecz pozwolili, by ją zabrał do swojego świata, chociaż wiedzieli, że jeśli tak postąpią, nigdy więcej nie zobaczą córki ani niczego się o niej nie dowiedzą.

Obiecał im – choć żadnych obietnic się nie domagali, a chyba także w nie nie wierzyli – że będzie jej strzegł od wszelkiego zła, jakie istnieje w jego świecie, a dziesięć lat później zabił ją zwykły kleszcz w parku u stóp Wawelu. Chorowała krótko, umierała ciężko, krzycząc, w demencji wywołanej zapaleniem mózgu.

Na łożu śmierci przez dwa długie dni mówiła w jakimś obcym, nikomu nieznanym języku. Sprowadzał rabinów z Kazimierza, żeby mu tłumaczyli jej słowa, ale oni wzruszali ramionami i potwierdzali, że język, w którym mówi Estera, to ani  hebrajski, ani aramejski, ani żaden z tych, które mogła słyszeć w Czerniowcach. Język śmierci żywym jest nieznany i zawsze inny. U każdego człowieka jego własny. To mniej więcej powiedział rabin przerażonemu Tomaszowi, ale on nie potrafił tego zrozumieć ani zapamiętać.

Estera rzucała się w łóżku, płakała i zrywała z siebie koszulę, a potem z nagimi piersiami niespodziewanie wzbiła się w niebo.

Szpitalne łóżko w minutę zostało puste. Rysował się ślad w miejscu, w którym przed chwilą leżała. Tomasz odwrócił się, żeby zawołać lekarza, bo zdarzył się cud, jego żona zniknęła, ale kiedy spojrzał za siebie, ciało nadal tu było, tylko nie było w nim Estery. Leżały tam zwłoki obcej, nieznanej kobiety, której nagość budziła w nim wstyd.

Przykrył ją z obrzydzeniem. 

Nie wiedział, co dalej robić. Wierzył, że jest winien śmierci żony.

Został sam, z owocem swojej miłości do pięknej Estery, który czterej chłopi poniosą w nosiłkach przykrytych białą gazą, nie dlatego, że ojciec go ukrywał, lecz że się bał, aby chłopca nie pogryzły fatalnie sławne w całej habsburskiej monarchii  dalmatyńskie komary.

Dawid Jan Mieroszewski, bo tak brzmiało pełne imię chłopca, miał osiem lat i chorował na gruźlicę kości.

Choroba objawiła się nagle, kiedy miał cztery lata. Bawił się mechaniczną zabawką, nakręcanym pajacem, którego ojciec przywiózł mu z podróży do Wiednia. Pajac maszerował korytarzem, Dawid szedł za nim. Pajac wkroczył na szczyt schodów, matka pobiegła za chłopcem, żeby go złapać, ale było za późno.

Turlał się po schodach, a potem, uśmiechając się, spojrzał na nich oboje z dołu. Było w tej scenie coś anielskiego, jakiś bolesny sentymentalizm.

Gdyby dorosły człowiek tak upadł, skręciłby kark, nie uszedłby z życiem, ale dzieci potrafią upadać. To umiejętność, którą traci się z dorastaniem, pocieszali się. Byli szczęśliwi, dziękowali Bogu, że z chłopcem wszystko jest w porządku.

Matka jeszcze tego wieczoru uważnie go obejrzała i nie znalazła ani jednego siniaka. Tylko mały guzek na lewej łydce.

Ten guzek w następnych tygodniach i miesiącach będzie rósł,  a potem, stopniowo, ciało chłopca będzie się deformować, jak figurka z wosku zostawiona blisko pieca, i nadaremnie lekarze przekonywali ich, że choroba objawiłaby się i bez upadku.

W ciszy, bez słowa, obwiniali się za to, co się stało. Wina była rozdzielona sprawiedliwie: on kupił chłopcu mechanicznego pajaca, ona nie złapała syna, zanim się sturlał ze schodów.

Ze śmiercią  żony winy Tomasza Mieroszewskiego się pomnożyły.

Henryk Miller, stary człowiek idący na końcu kolumny, był prywatnym nauczycielem Dawida. Dziewczyna imieniem Róża była jego opiekunką. Oni dwoje, oprócz ojca i zmarłej matki, byli jedynymi ludźmi, których Dawid poznał bliżej, przyjaźnił się nimi, o ich uczuciach, nadziejach i lękach wiedział wszystko. Był mądry mądrością dzieci, o których wiadomo, że nie pożyją długo. I całą swoją mądrość skierował na nich. Rozmyślał o ich postępowaniu i uczuciach. Troszczył się o ich życie tak, jakby w pewien sposób sam nim żył.

Kiedy Róża każdej wiosny i wczesną jesienią jechała do swoich na wieś i zostawała tam dwa lub trzy tygodnie, Dawid w myślach wyruszał z nią w podróż. Dbał o wszystko: na dworcu głównym kupował z Różą bilet, powrotny, bo tak jest taniej, odprowadzał ją do pierwszego wagonu za lokomotywą, bo w tym wagonie nigdy nie ma pijaków, drobnych złodziei i łobuzów – są tam sami spokojni ludzie, uczciwi ojcowie rodzin. Martwił się, co Róża powie każdej ze swoich sześciu niezamężnych sióstr i czy pocałuje w rękę ojca, kowala Daniela Roszaka. Pocałuje, jeśli ojciec będzie tego dnia trzeźwy. Nie zrobi tego, jeżeli pił. Tak Róża karze ojca. Jeśli pił, nazajutrz zaprowadzi go na cmentarz, gdzie razem uklękną przy grobie matki. Jeśli przywita ją trzeźwy, otworzy wszystkie okna w domu, wyłoży w nich całą pościel, upiecze gęś z kartoflami i wszyscy znowu będą jedną rodziną…

Dawid czuwał nad każdym jej krokiem. W jego głowie toczyło się życie Róży, zapisywał wszystko, co mu raz opowiedziała lub o czym tylko napomknęła, czego dowiedział się, podsłuchując jej rozmowy z nauczycielem Henrykiem albo z ojcem. Zazwyczaj rozmawiali w kuchni, za zamkniętymi drzwiami, przez mętną szybę w drzwiach było widać ich sylwetki, a on wyobrażał sobie słowa i zdania, które mu umknęły, bo zostały wypowiedziane cicho.

Pewnego razu ociec powiedział Róży i Henrykowi, że chłopiec nie pociągnie długo. 

Dawid słyszał go, ale nie wiedział, co to znaczy „pociągnąć długo”.

Róża się rozpłakała.

Pan Henryk zapytał ojca: „Co wtedy będzie z nami?”

Poczuł się ważny, choć nie wiedział, o czym mówi ojciec i dlaczego Róża płacze. Ale zapamiętał to zdarzenie jako coś pięknego i miłego. Niespodziewanie znalazł się w centrum uwagi i musiał być poważny.

Rano mu się wydało, że od wczoraj dorósł i że wszyscy troje widzą w nim dojrzałego człowieka, przed którym stoi ważne i odpowiedzialne zadanie.

Kiedy po kilku miesiącach zrozumiał, co znaczy „nie pociągnąć długo”, dziwił się łzom Róży, całej tej rozpaczy i histerii w domu. Nie pojmował, czemu dla kogokolwiek ważna jest długość jego życia. Dlaczego jest ważna dla nich i dlaczego powinna być ważna także dla niego? Kiedy umrze, wszyscy znajdą sobie jakąś inną rozrywkę. A jemu, martwemu, stanie się to obojętne, bo go nie będzie, będzie żył na stronach Pisma Świętego.

Róża i Henryk widzieli w Dawidzie chłopca takiego samego jak inne dzieci. Przed nim jest życie, długa historia, żona i dzieci, zawód i pozycja społeczna, i na końcu, może, tragiczna ofiara dla ojczyzny. Drżeli o niego, jak drży się o wszystkie zdrowe dzieci przed głęboką i mroczną gardzielą przyszłości.

Tak było im łatwiej. Nie można patrzeć na dziecko i widzieć pustą twarz śmierci. Zamiast żyć w zgodzie z tym, co wkrótce nastąpi, lecz jeszcze nie nastąpiło, Róża i Henryk się bawili. Nic w ich zabawie nie było prawdziwe. On uczył chłopca francuskiego, jakby Dawid pewnego dnia miał pojechać do Paryża albo studiować medycynę i literaturę, albo spotkać gdzieś młodego Chopina, swego rodaka, i rozmawiać w nim w języku wolności. 

Stary człowiek bawił się, tak jak bawił się chłopiec, i jeden drugiemu w tej zabawie pomagał.

Jedynym, który się nie bawił, był profesor Tomasz Mieroszewski. On czekał, aż czas się wyczerpie.

We wtorek ojciec nagle zadecydował, że nazajutrz jadą na południe.

Nie ma dłużej na co czekać, stan chłopca jest coraz gorszy i chociaż na tę chorobę nie ma lekarstwa, pojadą tam, gdzie jest cieplej i gdzie morskie powietrze przynosi ulgę w każdym cierpieniu i męce. 

„Łatwiej jest czekać na śmierć tam, gdzie rośnie winorośl i pachnie bazylia, niż w kraju, gdzie rodzą się tylko kartofle”, powiedział, kiedy wyjeżdżali.

Dawid był w euforii przed pierwszą wielką przygodą w życiu.

Podskakiwał w fotelu, rozkazywał Róży, co ma spakować, i tylko w jednej chwili przyszło mu na myśl, że może już nie wróci do Krakowa, do tego pokoju i tego fotela. Odczuł to jako lekki i przejściowy smutek. Przeleciał przez niego niczym lęk przed lekkim przeziębieniem. Otrząsnął się i smutek zniknął. Ale i tego smutku nie zapomniał.

Głupio było popatrzeć za siebie i żegnać się z domem.

Kiedy Róża zaproponowała, że ot tak, dla zabawy, przewiezie go po wszystkich pokojach i że zajrzą do tego jednego, zabronionego, gdzie ojciec trzymał swoje rysunki i gdzie żył straszny potwór, o którym we wczesnym dzieciństwie opowiadał mu pan Henryk, chcąc go nastraszyć tak, by nigdy nie zachciało mu się tam wejść, a on stale prosił, żeby mu znowu opowiedział tę bajkę i zaprowadził go pod drzwi pokoju, do którego nie wolno wchodzić, Dawid z uśmiechem odrzucił propozycję Róży – z takim uśmiechem, z jakim dorośli odrzucają nierozsądne życzenia dzieci albo prośby, żeby pozwolono im się bawić, kiedy nie jest na to pora. Róża wtedy trochę się zawstydziła.

Do Zagrzebia jechali pociągiem.

Tomasz Mieroszewski wykupił cały wagon, więc podróż mieli wygodną, ale ku rozczarowaniu chłopca, bez żadnych przygód.

Jak każdego rana pan Henryk miał z nim lekcje matematyki, francuskiego i geografii, potem czytali W pustyni i w puszczy Sienkiewicza, a później Róża nakryła do obiadu. Nawet stół był duży, dębowy, podobny do tego, który zostawili w domu. Dawid wolał małe składane stoliki, jakie zabiera się na wycieczkę i na ryby. Ani jednego takiego stolika nie mieli w swoim krakowskim mieszkaniu. Nie znał też nikogo, kto jeździ na wycieczki albo na ryby.

Jedyną różnicą w porównaniu z domem i krakowską codziennością chłopca było to, że przez okno nie widział dachów okolicznych domów, wieży kościelnej i Wisły znikającej we mgle, tylko, niby w jakimś filmie, przemykające obrazy świata o wiele większego niż ten, który znał. I to go dekoncentrowało podczas lekcji matematyki. Zrozumiał, że ludzie są mniejsi od wszystkiego, co ich otacza. Dziwił się, że wcześniej tego nie dostrzegł.

Chociaż z książek i kronik filmowych wiedział, że na świecie w każdym momencie dzieje się niezliczone mnóstwo wydarzeń, tych, o których coś wiedział albo przeczuwał, o których uczył go pan Henryk, wydarzeń, które sobie wyobrażał i które istniały w jego głowie, w snach, w nocnych i dziennych zmorach, kiedy męczyła go gorączka i kiedy wszyscy prócz niego myśleli, że umiera – to, na co patrzył przez okno pociągu jadącego w kierunku Wiednia, gdzie ich wagon zostanie doczepiony do składu zagrzebskiego, przerastało całą jego wiedzę i wszelkie wyobrażenia.

Ogromny, szeroki i podniecający jest świat. Żałował, że wcześniej o tym nie wiedział, że nie był świadom wszystkich tych barw i ogromu.

Ludzie, których oglądał przez okno, martwili się, wiedział o tym, i bali, żeby niespodziewanie coś ich nie zabolało, żeby, równie niespodziewanie, nie umrzeć we śnie, nie skręcić karku, spadając z konia, albo żeby pociąg, którym podróżowali, nie wykoleił się, nie spadł do przepaści i żeby oni nie utonęli w głębokiej rzece… Wyobrażał sobie, czego jeszcze ludzie się boją. 

Dawid nie bał się niczego, ani bólu, ani śmierci, i to była jego wyższość nad nimi wszystkimi. Ich życia były małe i nędzne, lękali się o nie niby skazańcy, którzy jutro zostaną straceni, a on żył, nie zastanawiając się, ile to potrwa i co złego wkrótce może go spotkać. Kiedy zmuszał się do myślenia o tym, było mu wszystko jedno, nie miał żadnych strasznych uczuć, wyobrażając sobie swoją albo czyjąś śmierć.

Między swoim życiem i śmiercią nie widział  niezgodności ani powodu, by odwlekać jedno na rzecz drugiego. Z każdym bólem był zżyty, traktował je tak, jak traktuje się zmiany nocy i dnia. Nie obchodziło go, że nigdy nie wrócą obrazy, które teraz oto ma przed oczyma. Nie męczyła go myśl, że po śmierci nie ma niczego. Spokojny wobec każdego bólu, nie miał żadnych strasznych uczuć, nie istniało nic, czego by się bał i o czym mógłby rozmyślać.

Ból nadejdzie, będzie bolało, tak jak boli ludzi, którzy teraz umierają ze strachu, a on, opanowany i dojrzalszy niż oni, patrzy na nich przez okno. Żałował, że nie są ołowianymi żołnierzykami, żeby mógł się nimi bawić, żeby nie uciekali, nie znikali za oknami pędzącego pociągu. 

[...]

Profesora Mieroszewskiego coś gnało, żeby wędrować dalej tam, dokąd wyruszył z Krakowa, do małego niemieckiego hotelu, o którym tak pięknie przed kilku laty opowiadał mu jugosłowiański dyplomata i poeta, dawny znajomy sprzed wojny.

A co, jeśli górski hotel był tylko poetycką figurą? Albo wyrazem wdzięczności, która nie znalazła sposobu, by się spełnić w czymś realnym, więc uciekła w wyobraźnię?

Poznał tego człowieka jako młodego studenta filozofii, rodem z mrocznej orientalnej Bośni, ubogiego niczym hinduski mnich, wychudzonego, jak bywają poeci z wilgotnych i nędznych części habsburskiej monarchii. Spotkał go wieczorem w Wielki Piątek w sali wykładowej – siedział tam i czytał wiersze Heinego z cienkiego niepozornego tomiku, a potem próbował je tłumaczyć na swój język, pisząc ołówkiem chemicznym w cienkim sklepowym bloczku.

Wszystkie światła były pogaszone, młody człowiek pracował przy żarzącym się dużym piecu, który powoli dogasał w kącie sali.

Ten młodzieniec umiera, pomyślał, ale ta myśl go nie zaniepokoiła.

Jego umieranie przy żarzącym się piecu i ciężkim zapachu śląskiego węgla wydawało się tak naturalne, jak nadejście jesieni albo scena z ubiegłowiecznej wiedeńskiej winiety, na której starzec na bośniackim orientalnym targu, może akurat w Sarajewie, siedzi przed swoim sklepikiem, pali fajkę i czeka na śmierć, żeby przyszła i go zabrała.

Wziął młodego człowieka na kolację do jakiejś żydowskiej karczmy na Kazimierzu. Nie wzbraniał się, co profesora trochę zdziwiło. 

Karczma była pusta, bo zaczął się szabat.

Mała orkiestra, czterech starych muzyków, grała tango. W następną sobotę przynajmniej jednego z nich zastąpi ktoś młody, pomyślał wtedy, Przynajmniej jeden muzyk w następną sobotę będzie pachniał świeżą i żyzną cmentarną  ziemią.

„Wie pan, wie, jak się nazywa ta ryba?” zapytał młody człowiek, kiedy podano jedzenie.

Profesor nie wiedział.

Młodzieniec wypowiedział słowo, którego profesor nie zapamiętał.

Ten mógłby znać nazwy wszystkich ryb, pomyślał cynicznie. W jego kraju wśród biedaków rodzą się apostołowie.

Gość jadł mało, żeby nie obrazić dobroczyńcy. Mówił cicho i przy tangu ledwie go było słychać.

Powiedział, że niedawno zaczął pluć krwią i że sprawy toczą się swoim biegiem, jak zdecydował przypadek albo boża wola. Nie miałoby sensu stawianie oporu, a poddanie się byłoby niegodne człowieka. To mniej więcej powiedział i uśmiechnął się tak, jakby narzekał, że mu się zepsuł parasol. 

Od tamtego dnia Tomasz troszczył się trochę o młodego Bośniaka. Niekiedy w niedzielę jedli razem obiad, a od czasu do czasu pomagał mu finansowo.

Dyskretnie wypytał o niego profesorów, u których studiował.

„Utalentowany, zamknięty w sobie chłopak – powiedział łacinnik Ebert – wie wszystko, ale nie jest specjalnie zainteresowany tym, czego go uczymy. Jakby już był po drugiej stronie”.

Ebert też wiedział, że młody człowiek ma dziury w płucach.

A potem, następnej jesieni, młodzieniec zniknął z życia profesora. Przez pierwszych kilka miesięcy Tomasz nawet nie zauważył, że go nie ma, że nie wrócił z ferii.

Wybuchła wojna. Gavrilo Princip w Sarajewie, tam gdzie młody człowiek mieszkał, zastrzelił arcyksięcia następcę tronu, i ludzie mieli ważniejsze rzeczy na głowie.

Jego zniknięcie długo budziło w profesorze stłumiony ból, taki jak po śmierci kogoś bliskiego, aż w końcu zniknął z jego myśli i było to tak, jakby zniknął trochę z własnej woli.

Albo był jednym z tych, którzy strzelali do Franciszka Ferdynanda, albo udusił się własną krwią. Rewolucja albo suchoty, dla jego pokolenia to był wybór, myślał profesor, jeśli w ogóle pamiętał jeszcze młodego Bośniaka. Ale chyba pamiętał, bo inaczej skąd znano by tę jego myśl?

Jakichś piętnaście lat później, mogło to być wiosną 1933 albo 34 roku, dostał wezwanie z kancelarii rektora. Usłyszał, że tego ranka pytano o niego telefonicznie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Belgradzie. Telefonował pan ... i prosił, żeby serdecznie pozdrowić profesora Tomasza Mieroszewskiego.

Nazwisko owego pana nic Tomaszowi nie mówiło.

Prawie pomyślał, że to pomyłka. Nigdy nie interesował się nim nikt z obcej ambasady, a tym bardziej z ministerstwa. 

Wszystko wyjaśniło się wkrótce, kiedy jugosłowiański dyplomata incognito pojawił się w Krakowie, zatelefonował do Tomasza i zaprosił go na kolację do tej samej żydowskiej karczmy na Kazimierzu. Rano sprawdził, czy wciąż jeszcze istnieje.

„Być może pan uratował mi życie – powiedział – chciałbym panu za to podziękować”.

Nadal był cichy i skromny, ale skrytość katolickiego młodzieńca z Bośni albo „katolickiego Turka”, jak bez śladu złośliwości nazwał go przed laty łacinnik Ebert, zmieniła się w tajemniczą, aż do poniżenia wzniosłą pańskość.

Nosił okulary w rogowej oprawie, takie, jakie noszą ci, co nie chcą zataić ani ukryć, że słabo widzą i że dogoniły ich lata, tylko wręcz podkreślają tę wadę i niejako odgradzają się nią, odsuwają od ludzi, którzy mają dobry wzrok, więc nie potrzebują okularów. Był w popielatym mieszczańskim garniturze, ani drogim, ani tanim, ani pańskim, ani biedniackim, i koszuli z dyskretnym krawatem.

Wyglądał jak jezuita, który włożył cywilne ubranie i wyruszył w odwiedziny do krewnych.

Idealny dyplomata, pomyślał Tomasz, ale mu tego nie powiedział.

Przybysz opowiadał, jak wyleczył się z gruźlicy. Odma i podobne cuda, alpejskie sanatoria i leżakowanie na świeżym powietrzu – on żadnej z tych rzeczy nie próbował, bo wiedział, że wcale by mu nie pomogły. Wszyscy jego bliscy, oprócz matki, umarli na gruźlicę, z licznego niegdyś rodu został tylko on i już się pogodził z tym, że i jego czeka taki sam los. To nic tragicznego. Człowiek nawet nie czuje się nieszczęśliwy. Może tylko wpada w lekką melancholię wobec tak pewnego i szybkiego odejścia. Nie zaczyna czytać grubych książek, bo nie wie, czy dojdzie do końca. On na przykład nigdy nie przeczytał Wojny i pokoju Lwa Nikołajewicza Tołstoja. I choć jest  pisarzem, a przecież usiłuje nim być, nie pisze powieści, tylko wiersze i opowiadania. To, czego miarą są dni, tygodnie lub miesiące, w żadnym razie lata. Powieści piszą zdrowi ludzie, powiedział.

A potem stało się, nieoczekiwanie wyzdrowiał.

W pierwszej chwili wielkie szczęście. Później to uczucie znika i człowiek godzi się z życiem tak samo melancholijnie, jak wczoraj godził się ze śmiercią.

„Tam gdzie medycyna jest bezsilna, pomaga przypadek. I słone śródziemnomorskie powietrze, które wiatr przynosi od morza!”

Mówił mu o małym hotelu, który gdzieś na zapleczu Adriatyku otworzyła pewna niemiecka dama rodem ze Schwartzwaldu; nie prowadzą tam żadne drogi, jest to idealne, w pełni ukryte miejsce, na odpoczynek, kontemplację, wyzdrowienie albo na ciche umieranie.

„A wszystko to niekiedy jest jednym”, powiedział.

Profesor się uśmiechnął. Chyba trochę się wymądrza.

Kiedy znowu dojdzie do wojny, a dojdzie do niej na pewno, do strasznej wojny, trzeba się ukryć w tym hotelu, powiedział, a Tomasz to zapamiętał i przypomniał sobie owego wtorku, kiedy nagle postanowił zawieźć tam Dawida. […] Usiadł za kierownicą mercedesa, zostawiając Henryka, Różę i chłopca ich francuskim czasownikom, i pojechał szukać ludzi, którzy mu pomogą w tej niezwykłej ekspedycji. 
Do góry
Drukuj
Mail

Jergović Miljenko [autor]

MILJENKO JERGOVIĆ (1966, Sarajewo) – jeden z najwybitniejszych pisarzy chorwackich. Jego proza i poezja są tłumaczone na wiele języków, w tym polski. Laureat kilkunastu nagród bośniackich i chorwackich, Nagrody im. E.M. Remarque’a i Premio Napoli. Za powieść Ruta „Tannenbaum” został w roku 2007 uhonorowany Nagrodą im. Mešy Selimovicia za najlepszą powieść z obszaru Bośni i Hercegowiny, Serbii, Chorwacji i Czarnogóry oraz był nominowany do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Nagrodę tę zdobyła jego kolejna powieść „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” (2011). Jego najnowsza książka wydana po polsku to „Ojciec” (2012). Mieszka w Zagrzebiu.

Petryńska Magdalena [tłumacz]

MAGDALENA PETRYŃSKA (1940) – absolwentka filologii polskiej (1964) i słowiańskiej (1968), tłumaczka i redaktorka. Redaktor w Państwowym Instytucie Wydawniczym (1967–1991) I sekretarz, później radca Ambasady RP w Belgradzie (1991–1996). Obecnie współpracuje jako redaktorka i recenzentka z różnymi wydawnictwami. Nagrody: 1986, Ministerstwa Kultury i Sztuki za przekład Czasu cudów Borislava Pekicia, 2012, Nagroda Literacka Europy Środkowej „Angelus” za powieść Miljenka Jergovicia „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone świątki”.