ach anno. kalendarium westchnień
prolog
po moich płucach anno włóczą się pumy. prychają jak w mrokach
podszycia. tłoczą się wzdłuż oddechowych dróg i mnożą gdy płuca dym wdychają.
do obrony kotom anno a zwłaszcza dzikim służą głównie nie szpony tylko język ich własnego ciała: grzbiet wygięty w pałąk i piersi wydęty pancerz. sierść na karku zjeżona, ostróżka w podszyciu. świadomie płytki oddech bowiem wszystko inne by im wadziło w skrytych czatach na inne ciało.
anno. o czymś takim myślę czasem dym wdychając kiedy w moich płucach pumy prychają.
I
ach anno w miesiącu styczniu jestem królem. królem w deszczu z wodą po włosach cieknącą. żeby być królem nie trzeba wiele poruszenia. będzie w sam raz gdy bez drgnienia jak głaz przetrwa się załamania pogody i popatrzy jak dookoła
rośnie poziom wody.
teraz anno wiem że obojętne czy chodzę czy brodzę w deszczu –
tak czy owak zmięknę i zmoknę. ach anno powiem takie oto słowa: w styczniu jestem królem dwudziestu siedmiu kaskad. królem rwących rynsztoków. królem zalanych kanałów. moja domena rozciąga się za przerwanymi groblami. zatopione pola aż po horyzont.
rankiem anno jestem połacią morza północnego. jestem kałużą wody. pod wieczór wysycham począwszy od brzegów.
II
ach anno jesteś mym alfabetem na śniegu. w surowym lutym
srocze szpony na parapecie jak kurze łapki odciśnięte z czasem u twoich oczu. gniazda napór znaków anno modlitwa nakreślona może nad ranem. krucze sury kawcze psalmy. ptasi lament rota śpiew. wiersz który zamarzł nocą. anno ach czy znasz inne zimowe ptactwo?
drozda i gila rudzika sikorkę jemiołuszkę i pokrzywnicę
pełzacza i zimorodka anno strzyżyka czyżyka a rzadko
szczygła albo też ziębę? nic ich nie trzyma z dala od parapetu
w roku tym. w opustoszałym lodowatym lutym.
ach anno wiesz że śpiewają też na mrozie syrynksem krtani.
szponami skrobią szamańskie wersety na śniegu takie
jak ANNO JESTEŚ MYM ALFABETEM majuskułami pod wiatr jak
ptasie skrzydła: co dzień cię muszę literować.
IV
ach anno czemu tak okrutnie w tym kwietniu? oczy twe wysiadują bzu kiście. trujące z prawie czarnych pąków gdy język twój szepcze iście dziecięce piosenki. nie chcę wiedzieć kim jesteś w rzeczywistości. bez nazwisk. opowiedz mi
z łaski swojej takie historie które mogę pojąć. zrozumieć. na
przykład o dwóch larwach na ziemi które się wiją. anno. ale
bez nazwisk proszę. wymień mi miejsca jeśli trzeba. ale nazwisk lepiej unikaj. ponieważ one też są okrutne bowiem tak konkretnie określają jak dokładne daty urodzin i śmierci.
gdy patrzysz na mnie anno tak jak się patrzy na owada zanim się go zgniecie lub zignoruje dostrzegam strach nawet w garstce
kurzu. wtedy idę się napić piwa i snuć monologi przez
godzinkę lub dwie. później spędzam resztę nocy czytając i planując w przyszłości przezimowanie na południu.
V
ach anno do czego porównać się godzisz? może do
letniego dnia? – za wcześnie na takie paralele. przypuszczalnie
za dnia i nocą upłynie jeszcze wiele zimnych godzin.
czy widzisz nazwiska co zdobią stele? lubią dopisywać im liczby
w drugim rządku. to współrzędne pomiędzy którymi
coś się wydarza. twoja uroda na przykład albo raptowne
poblednięcie twej skóry.
dopóki oddychamy anno te rządki niemal nie mają znaczenia. potem są wszystkim co zostaje.
VI
ach anno to lato jak z marzeń w chwilach słabości. jak
błękitny likier niebo się roztacza. sadzawka w parku smutne kaczki gości i każdy się zmienia w podglądacza.
samoloty wiszą na jedwabnych niciach i opadają lekko na
nienaganne dekolty młodszych dziewczyn. pot połyskuje
jak dyskretna biżuteria na łydkach i podudziach.
smuga pary wodnej w górze anno to biały błyskawiczny zamek do tego by jednym ruchem z zachodu na wschód niebo nieomal całkiem otworzyć
tak anno czasami chcę cię rozewrzeć od brody po pachwiny bo
mnie rozsadzają liczne endorfiny.
VII
chcę ci kupić suknie w lśniącej czerwieni anno ulotnie zwiewne suknie lipcowe. ach jakże by było cudownie oglądać nieważką sylwetkę twego ciała teraz pod białe światło (gdyby materiał sam w sobie nie zaćmiewał wszystkiego swoim lśnieniem).
anno. ach gdybym nie mógł widzieć to przynajmniej chciałbym
słyszeć ten syk kiedy suknie wkładasz ten trzask kiedy
się pali przy rozbieraniu ten szept z luźnych fałdów draperii. to
zasłona. okrycie tylko zarysowane. ten materiał miałby mieć taki
charakter: obietnicy sukni tylko wymyślonej. na rzeczywistą nie byłoby mnie w ogóle stać.
codzienność pożarła moje pieniądze anno. wierszami nie można tu na bazarach płacić. tylko nocą poszum w twoich włosach
da być może kęs pożywienia. bardzo łatwo jest zjadać odgłos.
należ tylko wierzyć w wartości odżywcze. niczego więcej nie trzeba by całymi nocami sprzeniewierzyć się snowi: odgłos i para bardzo zręcznych dłoni.
ach anno obejmuję nonszalancko twe biodra tak jak kieszonkowcy muskają ofiary: delikatnie i całkiem oddani innym ruchom. przyziemnie ale w przestworzach taniec jaskółek. anno niech żyje miłość i wynalazek karty kredytowej.
VIII
kanikuła anno a zwłaszcza noce są gorące niczym świeżo upieczony chleb. zaczyn w głowie a dłonie spoczywają lekko jak to tylko możliwe na prześcieradle. okrycie cięższe byłoby nieznośne. gwiazdozbiór zieje w górze przy wrotach piekła. patrzę w ciemność. ona patrzy na mnie.
siedzisz mi na piersi i pocisz na mnie swą rozkosz. nie mogę
cię dotykać anno. ręce nie należą do mnie. należą do
bezsenności i do tego panoszącego się skwaru w bezpodstawnym czasie. twoje paznokcie są wyraźne jak drut kolczasty a język twój goli mi nogi.
ach anno nie mamy jeszcze historii. tylko telefon świadczy o
upływie czasu w zamkniętych pomieszczeniach. czasem w marzeniach twoja twarz mi się jawi pyłem z skrzydeł gołębi rozbitych o szybę okienną. a kiedy się znów zobaczymy anno (niezależnie od twoich innych wymogów) powinienem cię najpierw przelecieć w drzwiach choćby ze względu na strach za wysokich progów.
IX
ach anno żaden dzień nie upłynie bez ciebie. tu nad rzeką dzień to coś więcej niż suma poszczególnych godzin. odtąd ciągle będzie wrzesień. ty mieszkasz po drugiej stronie za trzciną przez wałęsające się psy wprawiana we wzburzenie z każdą godziną. zamieszkuję teraz ten brzeg w suterenie w moim podziemnym świecie z widokiem na rzekę która się rozciąga między tobą a mną raz w górę raz w dół w takt pływów. tak klatka piersiowa unosi się i opada w oddechu nieopodal większych wód. co dzień.
w nabrzeżnej trawie lepią się zużyte kondomy jak wężowe skóry we śnie. coś cię wtedy ukąsiło w kolano lub piętę. wezwało cię na drugi brzeg podczas gdy spałem jak zazwyczaj śpię: zwinięty i
jak w śpiączce. nie zrozumiałem nic. ale pojąłem że wszystko ma związek z płynami których nie sposób ująć. nawet słowa
docierają do mnie jako listy w butelce.
tam gdzie są druty wysokiego napięcia anno w cieniu światła księżyca drzwi piwnic zamieniają się w harfy. struny drżą lekko na wietrze i zaczynają brzęczeć tuż przed silniejszymi poruszeniami w atmosferze. psy milkną przed powodzią. wejdę po schodach na brzeg wody. nie mam powodów by się odwrócić. po mojej skórze przebiega silny prąd. ach anno zbudowałem tratwę z dwunastu butelek. ona stąd przewiezie mnie do ciebie.
X
gdy wzrok unoszę anno smugi na oku to dziwne owoce na
gałęziach drucianych. każdy konar to szew między powierzchniami które nie znaczą nic więcej tylko przepuszczalność dla najprzeróżniejszych gier światłocieni przy zmieniających się porach dnia.
ach anno czasami chciałbym być drzewem. miałbym oprócz pory jesieni tylko kilka liści niewiele do stracenia.
XI
ach anno w listopadzie już pora na poważne przyrzeczenia. na zewnątrz widać na parę kroków a w środku się mnożą dolegliwości jak choćby ból głowy czy w nerce zły nastrój słabe serce i problemy z oddychaniem. już się zaczyna szemranie o byciu o stawaniu się. nigdy przenigdy. anno z roku na rok jest gorzej. mogę dać się zabić tym wielkim słowom. wolę pozostać niemową. jeśli mam mówić to w co najwyżej czasie przeszłym: byłem wolny w mieście. nierozpoznany objadałem się zwiędłą bazylią. w niedzielę tańczyłem we mgle mając kości szklane i biegłem po prostej wyasfaltowanej.
spałem tylko wtedy gdy było trzeba. nigdy ze zmęczenia tylko w
ucieczce. czasem ulegałem chętce na świeżo upieczony chleb i
zupełnie inne życie. ale w zasadzie anno ja już jestem dead.
zapomnij o mnie. odciąż swoją pamięć.
XII
grudzień był długi. ale są powody by zakładać że nadchodzący
rok będzie lepszy niż ubiegły .
wszędzie rozkopują ziemię. rozdzierają podłoże. wożą
żwir z prawa na lewo i na powrót. ciężki sprzęt czyni
wielki łoskot. całe miasto to plac budowy anno może z zasady.
ale jak mam pracować przy tym hałasie?
ach anno. trzeba kopać w miejscu gdzie się stoi. zacznijmy od nowa tam gdzieśmy swego czasu przestali.
epilog
ach anno u góry księżyc ujrzałem był reflektorem [jupiterem?] nad dźwigiem. na chwilę pod nim się zatrzymałem i zauważyłem że inni jak ja unieśli swój wzrok ku księżycowi. świecił jasno i wisiał tak niesamowicie w górze.
następnie ktoś przesunął to dziwadło duże.
przekład: Artur Kożuch