Ambroży gdzieś między późnym porankiem a wczesnym popołudniem gotuje sobie jajka na śniadanie, najczęściej dwa albo trzy w małym garnku ze stali szlachetnej. Jak są gotowe, niesie je w garnku z kuchni do pokoju. Jajka stukają o siebie i o ścianki garnka. Ambrosiego otacza aura konsekwentnej, choć niechcianej samotności, tak, że nie mogę się przemóc, by go zagadnąć.
W angielskim myli mu się yesterday z tomorrow.
Do you will go to cinema yesterday?
I tak każde spotkanie, już jako możliwość, pojawia się za późno. Wymija teraźniejszość.
Do you was in town tomorrow?
Niekiedy wszyscy razem siedzimy przy wódce. Wtedy Żubrówka rozwiązuje i krępuje język (tak, równocześnie). Nasza mowa się plącze; na powierzchni zdań unosi się (jak piana) tęsknota. Wszystko wydaje się możliwe (ale tylko na dodatkowym poziomie, w przestrzeni, która jest jak joker, kiedy przypadkiem, mimowolnie, uderzysz w nią głową we właściwym momencie, to się otworzy). Równoczesne swobodne trajkotanie, kolekcjonowanie możliwości spędzania czasu i często nie można zrozumieć, o co w ogóle chodzi, bo zwyczajnie siebie nie słyszymy, ale właśnie dlatego to nie przeszkadza.
Jego mądrości nie da się przełożyć na żaden inny język, powiedział Mirek. A potem w nocy o wpół do czwartej jeszcze zadzwoniłam do niego, żeby mu powiedzieć, że przecież my wszyscy jesteśmy teraz sami, w naszych chwilowych pokojach.