Tekst ukazał się w antologii "Ludzie, miasta", korporacja ha!art, Kraków 2008
Przekład: Sława Lisiecka
W przededniu Sylwestra 1998 roku S. i ja postanowiliśmy nagle, że spędzimy go w Krakowie, o którym to mieście wiedzieliśmy tylko tyle, że stamtąd pochodzą kiełbaski o nazwie „Krakauer Würstchen”.
Do wieczora zorganizowałam samochód. Wyruszyliśmy w nocy.
Jeszcze nigdy nie byłam w Polsce. Od Krakowa dzieliło nas 600 kilometrów, liczyliśmy więc, że podróż potrwa jakieś siedem godzin. Wyobrażałam sobie ten kraj jako olbrzymi obszar przemysłowy, pełny nieczynnych fabryk.
Po szesnastu godzinach jazdy zbliżyliśmy się do miasta, które zdecydowanie mogło być Krakowem. Niczego dokładnego nie dało się stwierdzić, widoczność wynosiła cztery metry, temperatura minus piętnaście stopni. Zegar na desce rozdzielczej pokazywał trzecią po południu, ale może, nie zauważywszy tego, przekroczyliśmy kilka stref czasowych, i na dodatek kilka stuleci. Dorożki, pasażerowie okryci pledami – wszystko to wyłaniało się z mgły, fragmenty średniowiecznych założeń zamkowych, wieże gotyckiego kościoła, nieruchoma rzeka biała od łabędzi.
– O kurczę – powiedział S. – wylądowaliśmy w czeskiej baśni filmowej.
Na ulicach i chodnikach było pełno ludzi, w hotelach miejsca od dawna zarezerwowane, w recepcjach nas wyśmiewano.
Przez przypadek znaleźliśmy schronienie w betonowych murach nieskończonego jeszcze hotelu. Unosił się tam odurzający zapach farby i cementu. Z trudem panowaliśmy nad zmęczeniem, wałęsaliśmy się wąskimi uliczkami w przeświecającej żółto mgle, mocno wczepieni w siebie, aby nie zgubić się w tłumie, co jakiś czas dotykaliśmy dłońmi starych murów, przygotowani na to, że trafimy w próżnię. Obcy język dobywający się z niezliczonych ust mieszał się z muzyką, która, dokądkolwiek szliśmy, rozbrzmiewała zawsze przytłumiona zza zamkniętych okien, zza muru czy następnego rogu ulicy. O północy nie udało się nam zsiniałymi od mrozu palcami otworzyć butelki szampana. Kiedy się obudziliśmy, było mgliście i ciemno. Skuleni opuściliśmy hotel, nie spotykając po drodze ani żywej duszy. Nasze zegarki pokazywały godzinę szóstą, ale czy to było rano, czy wieczorem? I jakiego dnia? Na pewno zaczął się Nowy Rok, mogliśmy wracać do domu. Osiem godzin później nadal się nie rozjaśniło, wypożyczony nowiutki samochód padł tuż przed polsko-niemiecką granicą.
Kraków, to było coś bez miejsca i bez czasu, tak piękne, jak tylko mogą być piękne rzeczy, których się nie zna, wypełnione mową, która stała się muzyką, gdyż się jej nie rozumiało. Wszystko było odurzeniem i nic nie działało. Nawet fabrycznie nowy Opel od Sixta. ADAC zawiózł nas do Lipska. Kiedy tak siedziałam między S. a Żółtym Aniołem w szoferce lawety wysoko ponad ulicą niczym królowa na tronie, wyobrażałam sobie, jakby wyglądało życie w mieście, w którym domy, ledwie człowiek się od nich odwróci, już zamieniają się miejscami. W mieście, gdzie zawsze jest ciemno, a mgła bez przerwy pochłania i z powrotem wypuszcza ludzkie twarze, zdające się skrywać odpowiedzi, do których nawet nikt nie zna pytań. Kraków nie da mi już spokoju. Nie chciałam niczego odkrywać, nie chciałam być detektywem, szpiclem ani tropicielką. Nie chciałam zgłębiać żadnej tajemnicy, tylko delektować się urokami jej woalu. Czułam nieprzepartą tęsknotę, by stać się jej cząstką.
Po przeszło roku jestem tu znowu, zaopatrzona w ubrania i książki, na cztery miesiące, z możliwością zaliczenia zagranicznego semestru studiów. Znalazłam kwaterę u pewnej rodziny na peryferiach miasta, w Borku Fałęckim, której to nazwy w ogóle nie mogę zapamiętać. Ulice składają się z błocka, zamarzniętych na kość śladów kół i stóp. Tu i ówdzie przywarły do ziemi choinki wystawione na dwór po Bożym Narodzeniu. Temperatura wynosi mniej więcej minus dwadzieścia stopni, za płotami szczekają niewidoczne psy. Przed każdym wjazdem do tej dzielnicy trzeba czekać pół godziny przy jednym ze szlabanów kolejowych, chociaż nigdy nie przejeżdża tędy żaden pociąg.
Na schodach spotykam syna ludzi, którzy wynajęli mi pokój. Ceremonialnie podajemy sobie ręce przez poręcz, obumarłe palce w skórzanych rękawiczkach wsuwamy jedne w drugie niczym przedmioty, nienależące do naszych ciał. Kiedy się uśmiechamy, pękają nam wargi. Wieczorem syn gospodarzy stoi z brązową butelką pod moimi drzwiami. Ma na imię R., prawie nie zna angielskiego, ja nie znam polskiego, długo milczymy i od czasu do czasu wymieniamy nazwy zespołów muzycznych albo autorów, co jest zrozumiałe we wszystkich językach. Nocami słucham muzyki z jego płyt CD i wystukuję kolejne fragmenty mojej powieści na maszynie do pisania, której hałas wprawia cały dom w drżenie. W zamian za to pozwalam R. przebywać w mojej łazience, gdzie w brodziku wywołuje boleśnie piękne, biało-czarne zdjęcia smutnych kobiet.
Jeśli R. nie przychodzi, czekam nieraz przy oknie, patrzę na pustą ulicę, oddychającą lodowym tchnienim, a firanka okala moją głowę niczym welon ślubny. Dzwonię do Lipska do S. i mówię, że się zakochałam. S. we łzach oskarża siebie i bogów, że wszyscy razem pozwolili mi kiedyś przyjechać do tego miasta. Właściwie miałam na myśli Kraków, ale go nie poprawiam.
Nikt nie chce posłużyć mi za przewodnika. „Nie ma tu nic do oglądania!” Dziwny żart. Kiedy mgła się podnosi, widzę miasto, mające kręgi jak tysiącletnie drzewo, historię, która koncentrycznymi kołami rozchodzi się od średniowiecznego centrum aż po komunistyczne budownictwo wielkopłytowe na obrzeżach. Każdy, nawet najstarszy kamień leży na swoim miejscu. Wojny ostatnich stuleci Kraków przetrwał niczym w szkatułce na biżuterię. Miał szczęście. Nawet na Kazimierzu, żydowskiej dzielnicy, którą wytrzebiono aż po ostatnią mysz, stoją niezniszczone synagogi, jest żydowski rynek, domy klezmerów. Chociaż Kazimierz to najpiękniejsza ze wszystkich dzielnic miasta, mieszkają tu teraz tylko artyści i inne świrusy. W odległości niespełna czterdziestu minut jazdy leży Auschwitz.
Nikt ze mną nie rozmawia, ponieważ jestem Niemką i zbyt dobrze znam angielski. Dlatego mam czas. Nikt nie opowiada mi legend, a jednak je poznaję, bo wzniesione jest z nich całe miasto. Poznaję opowieści o wieżach Kościoła Mariackiego, które zbudowali dwaj konkurujący ze sobą bracia, i o gołębiach, będących właściwie zaczarowanymi rycerzami. Opowieści o krukach, które dały nazwę Krakowowi i które w czasach pogaństwa, jako że tory lotu tych ptaków przepowiadają wszelkie losy, mieli w swojej pieczy kapłani. O każdej pełnej godzinie urywa się w środku hejnał wygrywany przez trębacza, z tyłu na głównym ołtarzu Wita Stwosza stoi żółta ciżemka. Nad wejściem do Sukiennic dynda sztylet, a jedna z twarzy wyrzeźbionych na kasetonowym suficie w Sali Poselskiej ma zakneblowane usta. Uczę się odchylać głowę na kark, uczę się czytać miasto. Zapominam dźwięku własnego głosu.
R. i mnie brakuje słów. On nienawidzi swojego miasta i rzadko wychodzi z domu. Jeśli nie włóczę się bez celu albo nie łomoczę na maszynie do pisania, siedzę w piwnicy R., wprawiam w wir liście herbaty w szklance i oglądam czarno-białe fotografie. Od czasu do czasu uczę się jakichś polskich słów, na przykład „załamanie światła”, „tło”, „cień” czy „zanik konturów”. W piwnicy jest chłodno, zima na dworze powoduje, że człowiekowi trzeszczy w stawach. R. nigdy nie marznie. Boję się, że zniknie. Nie, że się roztopi wraz z rosnącą temperaturą, ale że zblaknie.
Dzieje się rzecz niewiarygodna: robi się cieplej. Miałam szczęście: R. ciągle jest. Żyjemy w grzechu. Jego rodzice wymawiają nam mieszkania i wyrzucają nas na bruk, swojego syna z piwnicy, mnie z pierwszego piętra. R. mówi, że jesteśmy jak Juliusz. Ma na myśli Słowackiego, podnosi wysoko kołnierzyk koszuli i bierze w zęby różę z wazonu stojącego na pełnym esów floresów stoliku w kawiarni. Uśmiechamy się do siebie ponad stolikiem. Pod nim stoją moje torby podróżne. Ześwirowaliśmy.
Wprowadzamy się na ulicę Lenartowicza, przecznicę Alei Juliusza Słowackiego. Stara właścicielka domu lubi Niemców, pokazuje mi na klatce schodowej kontakty, na których jest napisane: „Licht”: hitlerowscy okupanci wszystko pięknie odnowili. W mieszkaniu nie ma nic oprócz paru książek i materaca, my nie mamy pieniędzy na zapłacenie za wynajem i znamy ze dwadzieścia zdań, które możemy ze sobą zamienić. Kraków jest z nas zadowolony i zaczyna pachnieć kwiatami.
Pożyczam laptop, praca nad powieścią idzie teraz szybciej. Umiem już powiedzieć po polsku: „melodia języka”, „księżycowa noc” i „grunt, że jesteśmy razem”. Znam każdy budynek w mieście i ani jednego człowieka, godzinami przesiaduję na parapecie. Na przeciwległym dachu szepczą ze sobą zardzewiałe anteny. Czasem dzwoni z Niemiec S. i pyta, czy ześwirowałam.
Miałam wrócić do Lipska w maju, jest sierpień, nieznośnie upalny. Na Kazimierzu trwa festiwal kultury żydowskiej, nocami wynosimy krzesła z piwnicznych kawiarń na zakurzoną ulicę i pijemy czerwone wino. W ciągu dnia robimy zdjęcia na opuszczonych boiskach i na tle murów z pozdzieranymi plakatami. Kiedy i to nie pomaga na gorączkowe piękno miasta, wyjeżdżamy na paradne aleje stalinowskie i w bezkresne przemysłowe krajobrazy Nowej Huty. Coraz częściej wyleguję się w cieniu pod murami Wawelu i patrzę na oślepiające wody Wisły. Uczę się takich polskich wyrażeń, jak: „Zobaczymy”, „Jasne, że kiedyś muszę wrócić” i „Jest, jak jest”. Tak bardzo pragnęłam przeżyć jesień w Krakowie, ale wszystkie liście trzymają się mocno gałęzi i konarów. Stoję na Plantach, parku okalającym mury Starego Miasta, i wzdrygam się przy każdym grzmocie. Działkami odstraszającymi przegania się chmary kruków. Można składać im ofiary albo ostrzeliwać je z dział. Płaczę. Ulice są zatłoczone, nikt nie patrzy mi w twarz.
R. i mnie brak słów. Zniknął pewnej nocy. Nie mam żadnego numeru telefonu, pod który mogłabym zadzwonić. Przez dwa tygodnie siedzę w pustym mieszkaniu, na podłodze, w pobliżu gniazdka elektrycznego. Praca nad powieścią posuwa się szybko do przodu, ze względu na nią nie mogę zawrócić czasu. Tutaj nie nastanie już jesień, nie mówiąc o zimie. Godzina wystarcza, aby spakować ostatnie miesiące do neseserów. Kiedy opuszczam miasto, w koronach drzew jest czarno od kruków. Ciągle wracają.
W Niemczech jest mokro i zimno. W mojej kuchni mieszkają myszy, w pokoju – szczury. Nie rozwieszam posteru Krakowa, stoi zwinięty w kącie. Miałam szczęście. Teraz, myślę, już go nie mam.