Cięcia (fragment)
Godzina dziewiąta z minutami, Gutkowski wciska się z rzeszą mu podobnych do wymęczonego wieloletnim użytkowaniem szynowca, zaduch jak w wędzarni, człowiecze mięso jedzie, człowiecze mięso opakowane w puchówki, płaszcze, kurtki z termoobiegiem, nieznośne zimno na tej szerokości geograficznej, tu zima trwa praktycznie przez rok, daje chwilę wytchnienia i dociska mrozem do sierpnia, jacyś zagraniczni idioci próbowali kilka wieków temu dokonać rozbioru tych bezużytecznych ziem, po co im to było? Doigrali się, same kłopoty, powstania, zrywy, kosy, zamachy, mistyczna poezja i botaniczny język, w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie i inne dziczysyczy, dźwięczyjęczyślęczy, krew, rozwałka, rozpierducha, bo tutejszy potrafi i zawsze trafi w potylicę przeciwnika z obcej ziemi.
Gutkowski przerywa swoje historyczno-lingwistyczne rozważania, pochłaniają go inne obserwacje.
W tramwaju linii czternaście dziewięćdziesiąt procent normalsów, krzyżyki na piersiach, opatentowane przez dziesięć przykazań sumienia, uczciwość i pracowitość, jadą ku swym klimatyzowanym konglomeratom pracdajnym, niedospani versus zadowoleni, na świecie źle się dzieje, Unia Europejska płacze podwyżkami, euro dławi ludzi dobrej woli, lokalne zakłady zbrojeniowe rozstrzeliwują pulę swoich etatowców, zakłady mięsne urządzają rzeź wśród pracowników, na haki bezrobocia zawieszają, huty szkła przetapiają robotników w jednorazowe kieliszki, którymi można się już tylko upić z rozpaczy, panie, dwadzieścia osiem lat pracowałem dla tego zakładu, krzyczy mężczyzna do kamery telewizji informacyjnej, wąsy mu płoną jak piece hutnicze, najchętniej by je podłożył pod portki komornika, źle się dzieje jak nigdy, nie dość, że zimno, to bezrobotno, kursy walut szaleją jak na imprezie rave, pulsują amplitudy, to maleją, to rosną niczym penisy po viagrze.
Zmęczeni troskami dokoła, wkoło i naokoło, pracownicy Służewca przemysłowo-biurowego starają się w tramwajowym wojażu zaznaczyć swoją wyjątkowość i nieklonowalność – choćby na chwilę przed wyekspediowaniem się na któreś tam piętro, gdzie żadnej wolności, równości i braterstwa, tylko różnice w wysokości pensji.
Mężczyzna dwa metry dwadzieścia dwa centymetry, krótko ścięty, z wijącym się od czubka głowy warkoczykiem grubości małego palca u stopy, słucha muzyki. Jedną ręką opiera się o drążek, jeśli pojazd zahamuje, może go wyrwać, taką ma łapę, mógłby nosić w niej arbuza jak pingpongówkę. Tylko muzyka ma przewagę nad wielkoludem, robi z nim, co chce, rytm zbija jego ciężkozbrojną wagę, melodia rozprasowuje muskuły. Olbrzym podryguje, kiwa się, wygina. Jak dobrze, że nie jesteśmy w łódce na pełnym morzu. Ale co, jeśli tramwaj wypadnie nagle z torów? Napiszą, że stary tabor, że tory śliskie, że wszystkiemu winny urząd miasta. Patrzcie, zwariował, pląsa, prawie się ślizga po parkiecie tramwajowym. Boją się zwrócić mu uwagę. Kto normalny dyskutowałby z posągiem albo z dębem? Oto on. Ze słuchawkami. Żadnej socjalizacji, jedynie rozrywka.
Ciekawe, zastanawia się Gutkowski, czym zajmuje się ten goliat, pracownik jednego z kolsenter, których w dzielnicy galeriowców całe archipelagi? Ochroniarz na parkingu? A może kucharz w stołówce dla pracowników, stołówce z promocyjnymi cenami zupa plus drugie danie i deser w zestawie, nie smakuje, to zaraz nasz kuchmistrz pomoże zmienić ci głupie nawyki i wcinać wszystko bez marudzenia. Gdzieś tam w delcie Gangesu bangladescy nędzarze mają ciężko, nie kręć więc nosem, bo ci ten nos wyrwiemy.
Coś śmierdzi.
Gutkowski skrzywił się, powstrzymał odruch wymiotny, próbując zahibernować oddech. Nadaremno, zostało jeszcze osiem minut do przystanku końcowego. Coś dosłownie jebie, trudno odnaleźć pośród innych sardynek sprawcę. Łatwo się go domyślić.
To jeden z tych.
(…)
Gutkowski zamyka oczy i przypomina sobie potencjalną sylwetkę jednego z tych. Menele, bezdomni. Zawsze w tym samym kierunku. O ile pachnący są na etacie w korporacji, o tyle cuchnący są na etacie alkoholizmu. Dwie mocne instytucje, co jak chapną, to trzymają za mordę do ostatka.
Jeden z tych. Zioną. Czkają. Obdarzeni bujnymi broda-mi na Karola Marksa. To ich jedyny kapitał, który dumnie obnoszą. Nie trzeba mu się przeglądać, by domyślić się jego wyglądu, resztek wyglądu. Cień człowieka zajmuje tramwajowy fotelik, wielką siatę wypchaną papierami i rzeczami, o których lepiej nie wiedzieć, opatula szczelnie nogami, spokojnie, dziadku, nie wyrwiemy ci jej, nie pobuszujemy w niej, zdają się mówić grzeczni eleganci.
Gutkowski wyobraził sobie lewaka ekstremistę, co naczytał się historii o świętym Franciszku i teraz przemawia żarliwie, o ludzie pracy, wyście zniewoleni przez system obłędnego kumulowania kapitału, a ten tu, produkt niesprawiedliwego podziału dóbr, ten tu to prawdziwy wolny człowiek. Powiedzcie bez mrużenia oczu, powiedzcie, ile dni w roku możecie czuć się wolnymi? Zliczmy wszystkie soboty i niedziele. To nie jest wielki wynik. A, dodajcie do tego łaskę tych dwudziestu sześciu dni urlopu, który się wam należy wedle ustaleń prawa pracy. Jedynie przez te dzionki, o niebożęta, możecie poczuć się wolni od wszelkich zobowiązań. A ten tu, ten śmierdziel dla was, on ma takich dni setki, od pierwszego stycznia do trzydziestego pierwszego grudnia. Płaci za to jakąś cenę, lecz jest wolny. Jak widzicie, wolność cuchnie.
To jeden z tych.
Wolny, który porażał ludzi w tramwaju numer czternaście, tym razem śmierdział ponad wszelką dopuszczalną normę. Pasażerowie odruchowo cofali się ku innym, byle stać jak najdalej od promieniejącego gnojem fotela i jego lokatora. Biusty wałkowały plecy obcych mężczyzn. Ciało do ciała, jak śpiewał discopolowy wokalista, ciało do ciała, usta do ust, a nie oddychaj gwałtownie, po co bliźni ma analizować skład twojego śniadania.
– Biedaczek nawet nie wie, jak od niego jedzie – szepnęła jedna miła panienka w garsonce do drugiej miłej panienki w garsonce.
Pozostałe kokoto-garsonice z zaciśniętymi ustami połykały poranną zniewagę, marząc o opuszczeniu tej sunącej ohydy; o kiedyż wreszcie dorobią się swoich słodkich samochodzików, które będą parkowały na parkingach służbowych, zakładały szpileczki, nieobite, nieochuchane wyziewami, o kiedyż wybiorą sobie te samochodziki pod kolor kolekcji marynarek, lakierów, tuszów do rzęs, w końcu porządna kobieta nie powinna spoufalać się niechcący z motłochem.
Takie to litanie żalu wypowiadano, nawet najbardziej srogi kapłan by ich nie zadał na pokutę, zresztą nawet najbardziej srogi kapłan nie ma pojęcia, co dzieje się na mieście w czasie porannych dojazdów do pracy, do pracy tak ważnej teraz, gdy spowolnienie gospodarcze przestało być spowolnieniem, zrywając pospiesznie maskę „że będzie lepiej”, a wszyscy ujrzeli, „że będzie gorzej, jeszcze gorzej”.
Więc nie dość, że zmora dołujących indeksów co rusz pożera swe dzieci, to stary wszarz i degenerat, co zasłużył sobie na swój los, skopać, potłuc i poddusić, bo na sto osiemdziesiąt sześć procent w czasach swojej prosperity pił i bił, aż się go pozbyli dla dobra rodziny, to ten wszarz, który ma tyle ziemi pod paznokciami, że można by w nich zapuścić kwiaty doniczkowe, ten byle człek, to żulo-zwierzę czyni z naszej drogi Golgotę, katusze funduje, po co on w ogóle w tym samym kierunku, Służewiec zastrzeżony dla nowej generacji pracusiów, opierdalacze życiowi powinni mieć zakaz wstępu, jak śmie, chyba nie wybiera się na rozmowę o pracę! I tak jest już ciężko, klienci odchodzą, klienci nie chcą, klienci marudzą, od godziny dziewiątej do siedemnastej bieganina, byle biznes się kręcił, nie trzeba nadprogramowych, upierdliwych koincydencji, kiedy wreszcie te wałęsające ścierwa wyschną i sczezną?
Na następnym przystanku większość rzuciła się do ucieczki, zgodnie dokonali zmasowanego abordażu na wagon z motorniczym. Nie mieli w sobie siły ani odwagi, by podjąć się głosowania o przewidywalnym wyniku i w ramach naprędce podjętej uchwały najzwyczajniej w świecie chwycić brudasa za kudły i wykopać na zewnątrz, tam gdzie jego miejsce, bo wiadomo, że jedzie za darmo, ni biletu, ni karty miejskiej, nic, za darmo! Pasożyt przebrzydły. (…)
Gutkowski nie wytrzymał.