WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Cudzoziemcy
1.
Spotkałem ich kilka lat temu na brzegu podmiejskiego berlińskiego jeziora Wannsee i od tamtego czasu mnie prześladują, jak ostrzeżenie. 
Wyglądali z daleka jak nieokreślonego koloru worki, które ktoś wypakował z łodzi czy kutra i zapomniawszy zostawił na kilka miesięcy na brzegu, w deszczu i we mgle. W miarę upływu dnia, gdy brzeg zapełniał się kolorowymi kurtkami, budkami z lodami i rowerami ze specjalnymi plastikowymi przyczepami dla dzieci, prawie nie sposób było ich dostrzec. Przychodzili wcześniej niż wszyscy, kiedy na brzegu było jeszcze zupełnie pusto, a odchodzili ostatni, dlatego zdawali się być nieodłącznym elementem krajobrazu, jak pomosty, koła ratunkowe czy żeliwne pale służące do cumowania. Każdy z nich był niejako podpięty wędką do jakiegoś centralnego systemu zarządzania i, od czasu do czasu, kiedy z centrum nadchodził sygnał, wszyscy się ożywiali, zaczynali łoskotać kołowrotkami i sprawdzać haczyki, po czym wszystko się uspokajało i znów zastygali w bez ruchu, jak obeliski w kolorze wypłowiałego khaki. W niektórych porach roku stare radzieckie «paziki » rozwoziły z mojego miasta całe zastępy identycznych wędkarzy nad okoliczne stawy. Dobrze to pamiętam.
Siedziałem na brzegu Wannsee i wyobrażałem sobie, jak jeden z tych niegdysiejszych «pazików» traci panowanie, z rozpędem przebija się przez ogrodzenie na zewnętrznej granicy bloku socjalistycznego, dostarczając tutaj cały ten przypadkowy ładunek, wszystkich tych niemrawych apatycznych wędkarzy i wysadzając ich tutaj bez jakiegokolwiek wcześniejszego uprzedzenia. Wędkarze, ujrzawszy wodę, spokojnie rozlokowują swój inwentarz, zasiadają na rozkładanych brezentowych stołkach і zaczynają rozkładać wędki, żeby przesiedzieć tu resztę swoich dni.
Wkrótce okazało się, że byłem bardzo blisko prawdy. 
Z czystej ciekawości usiadłem na molo niedaleko nich i zacząłem udawać, że niby to czytam książkę, tak naprawdę czekając, aż ktoś z nich się odezwie. Czekać trzeba było długo, po czym dosłyszałem: «Prawdopodobnie założyłem dziś nie taką jak trzeba przynętę». 
Następnie znów na długo zapadła cisza, aż dopóki jakiś rower wodny z rozpędem nie wpłynął w przybrzeżne zarośla i nie zaplątał się sterem w wodorosty. Wędkarze nareszcie trochę się ożywili і zaczęli dyskutować o zdarzeniu, a ja wykorzystując sytuację wtrąciłem się do rozmowy. 
Tak jak podejrzewałem – wszyscy okazali się być emigrantami «pierwszej postradzieckiej fali», do tego w większości z Kijowa i Odessy, przyjechali tutaj już z niepodległej Ukrainy, na początku lat dziewięćdziesiątych, korzystając z wiz turystycznych, kiedy Niemcy otwarły swoje granice dla postradzieckich Żydów-uciekinierów, i tak zostali. «No tak, ale tutejsi Żydzi nas nie chcą» – dodał ten, który był z Odessy, grzebiąc w puszce z przynętą: «Uznajemy Halachę , dla nich nie jesteśmy Żydami. A w ogóle, to nie jesteśmy tu nikomu potrzebni. No i trzeba znać niemiecki». 
Zamilkł, а następnie, nie odrywając się od swoich przynęt, szybko dodał: «No, nic to. Za to przychodzimy sobie tutaj porozmawiać z rybkami». 
Jeszcze wyraźniej wyobraziłem sobie rozklekotany «pazik», który opada skądś z nieba, wyrzuca na trawę swoich zdezorientowanych pasażerów і znika w chmurze dymu z diesla. Nie dali rady dostrzec, kto siedział za kierownicą, wsiedli, bo ktokolwiek dokądś jechał – jak na poboczu w głuchą noc o północy, kiedy cieszysz się z jakiegokolwiek środka transportu. Nie nazbyt interesowali się kursem, zadowoleni z faktu jazdy, samej możliwości wydostania się z miejsca, gdzie utkwili na dziewięć dziesiątych swojego życia.
Teraz ci smutni mężczyźni w kurtkach khaki, którzy łowią swoje ryby pośród białych wypoczynkowych jachtów, są dla mnie niczym innym, jak symbolem naszego zagubionego kraju, który już dawno wyemigrowałby sam z siebie, gdyby mógł, naszego wiecznie obrażonego na wszystkich milczącego kraju, który nie zna języków obcych, nie integruje się, nie otrzymuje zaproszeń na służbowe spotkania czy też koleżeńskie przyjęcia, nie ma przyjaciół, oprócz kilku, tak samo jak on – upośledzonych. Pewnego razu, tak jak i tym berlińskim wędkarzom, nawinął mu się rozklekotany autobus i odjechał ze wspólnego baraku, nie wiedząc jeszcze dokąd i po co, а teraz nie odnajdując się ani tam, ani tu. Ani dalej tak żyć, ani wracać.
Pod wieczór molo było zamykane i ochrona kazała wszystkim zbierać manatki. Prawie nic nie złowili, być może naprawdę założyli tego dnia nieodpowiednią przynętę. Być może, po prostu, postanowili zostawić sobie w wodzie więcej rozmówców na jutro.
2.
Przypominam sobie, jak na jednej ze stacji paryskiego metra – które na obrzeżach jest jeszcze naziemne, a wraz ze zbliżaniem się do centrum zanurza się pod ziemię – w prawie pustym wagonie zrobiło się nagle ciemno, mimo że do wjazdu do tunelu było jeszcze daleko. Powietrze zgęstniało i przesiąkło jakimiś wyjątkowymi dla tego miejsca i czasu zapachami – do wagonu, zapełniając go prawie całkowicie, wsiadło jakieś afrykańskie plemię wraz ze swoimi kobietami i dziećmi, z workami, do których, wydawało się, zapakowało cały swój afrykański kraj, w niektórych zawiniątkach coś się poruszyło, nagle okazało się, że pakunki niedbale wniesione do wagonu to niemowlęta, które głośno już zaczęły protestować przeciw traktowaniu ich na równi z bagażem. Pod lewym okiem wszyscy, oprócz dzieci, mieli jednakowe tatuaże, i była to ostatnia rzecz, którą zdążyłem zauważyć, zanim na następnej stacji z rwetesem nie wyszli na zewnątrz. W wagonie zrobiło się tak samo pusto, jak było, pachniało tylko nagrzaną skórą, goździkami i jeszcze jakimiś południowymi przyprawami. Ten jeden przystanek, ten krótki przejazd był czasem ich dominacji w tym cudzym kraju, rozpuścili w swoim morzu kilku przypadkowych pasażerów, żeby w jednym momencie samym rozpłynąć się w tłumie na peronie. 
Aż przez kilka następnych przystanków, wciąż jeszcze myśląc o tej afrykańskiej manifestacji, złapałem się na jednej ciekawej rzeczy: znalazłszy się w samym centrum ich egzotycznego życia, sam na jakiś czas przestałem czuć się tu cudzoziemcem. Moja odmienność, moje nieromańskie rysy twarzy, moja nieumiejętność posługiwania się językiem nagle stały się błahostką, jak kilkugodzinna podróż samochodem w porównaniu z lotem na Księżyc. Zbliżając się do centrum wagon zaczął zapełniać się hałaśliwymi francuskojęzycznymi studentami, opieszałymi rodzinami і zmęczonymi po pracy kierownikami biur, którzy przez telefon uzgadniali plany na wieczór – wszystko wróciło na właściwy tor, znów byłem przybyszem, otoczonym kręgiem samotności. Krótkotrwała złudna solidarność rozpadła się tak, jak gdyby nigdy jej nie było. 
Istnieje jakiś minimalny stopień odmienności, który na zawsze skazuje nas na bycie cudzoziemcem i nie zależy to od znajomości języka, ani od znajomości obyczajów. Nawet cudzoziemiec, którego nie sposób wyróżnić z tłumu na podstawie jakichkolwiek zewnętrznych oznak, pozostaje tym, kto doskonale znając język «mówi niezrozumiale», kogo zamiary są niepojęte, a czyny nie do przewidzenia, tym, kto kieruje się wątpliwym і niewyraźnym prawem. Tym, kto nosi piętno własnego «ja», tym, kto na pewno ma drażliwe tematy, o których woli nie rozmawiać. Tym, na którego w pierwszej kolejności pada podejrzenie, kiedy coś się dzieje. On sam dawno zatraciwszy wiarę we własne iluzje, mimo woli niszczy iluzje innych – dlatego cudzoziemca się nie lubi. Nie ma społeczeństw, gdzie nie byłoby dyskryminacji, dlatego ku temu, aby wybrać dla siebie los cudzoziemca, dobrowolnego wygnańca, muszą być bardzo, ale to bardzo ważne powody. 
Cudzoziemcy mogą wiele opowiedzieć, dwie płaszczyzny ich pamięci, powiązane ze światem «tu» i światem «tam», ścierając się, niby masy ciepłego i zimnego powietrza, powodują burze i huragany. Dlatego cudzoziemcy często zostają genialnymi pisarzami. A ja lubię ich smutno-ironiczne elegie, lubię Julię Krystewę, Danila Kiša, Vladimira Nabokova, Aglaję Veteranyi, lubię to, jak przechodzą oni przez świat, jak przez czyjąś jaskrawo oświetloną witrynę, zalaną z zewnątrz strumieniami deszczu. Czasem zdaje mi się, że ich twórczość to jedyny sposób przeciwstawienia się temu, co zawisło między dwoma językami, ojczystym i wyuczonym: milczeniu, а więc, niemożności poznania, przemijaniu, niebytowi. 
[tłumaczenie: Zuzanna Sipior]
Do góry
Drukuj
Mail

Sływynski Ostap [autor]

Ostap Sływynski (1978, Ukraina) – poeta, tłumacz, krytyk, slawista, doktor współczesnej literatury bułgarskiej, wykłada język i literaturę polską na Uniwersytecie Lwowskim. Autor pięciu tomików poetyckich, licznych publikacji w periodykach i antologiach. Jego wiersze były tłumaczone na 15 języków. Współredaktor antologii współczesnej ukraińskiej i białoruskiej poezji Zwiazokrozryw (2006). Tłumaczy z polskiego, bułgarskiego, macedońskiego, angielskiego, białoruskiego. W latach 2006–2007 organizował Międzynarodowy Festiwal Literacki w ramach Forum Wydawców we Lwowie. Stypendysta programu Homines Urbani w 2008 roku.