WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Dorinka

Z Dorinką poznałyśmy się w 2003 roku, w pewien słoneczny jesienny poranek we lwowskim hotelu "George", do którego trafiła ona w środku nocy, ponieważ pociąg relacji Wiedeń-Lwów przyjeżdżał o północy. Stres związany z podróżą dało się odczuć podczas rozmowy telefonicznej, którą przyszło mi z nią prowadzić przed 10 rano w hotelowym foyer. Musiałam kilka razy, we wszystkich znanych mi językach tłumaczyć kim jestem i czego od niej chcę. Ciekawe, co o tym pomyśleli recepcjoniści. Po n-tej próbie zaskoczyło w języku polskim i zostałam wpuszczona na pierwsze piętro do pokoju zakłopotanej nieznajomej. Wszystko, co na jej temat wtedy wiedziałam było to, że mieszka w Wiedniu i do tego stopnia interesuje się Schulzem, że bez znajomości języka i bez orientacji w terenie wybiera się do Drohobycza. Moim zadaniem było przywieźć ją ze Lwowa do Drohobycza i przekazać w ręce profesora, który miał jej dalej "pomagać". Ujrzawszy przed sobą szczupłą krótko ostrzyżoną blondynkę w okularach, ubraną w całości na czarno, ale szeroko uśmiechniętą i z pytająco-radosnym zawstydzonym spojrzeniem, pomyślałam sobie, że będzie wesoło.

Polski w tamtym okresie nie był moim "czynnym" językiem, kilka razy tłumaczyłam proste zdania usiłując znaleźć nie tyle zrozumiałe końcówki, co zwyczajnie – treść. Dorinka swoje problemy z polskimi głoskami szumiącymi i z moim polskim znosiła ze stoickim spokojem, w trakcie pytając o to, co ją interesowało. Np. ile lat ma profesor, do którego jedzie, ponieważ często zdarza jej się korespondować z ludźmi, których nigdy nie widziała. Na dworcu udałyśmy się do busa i nalegała, by pozwolić jej zapłacić za przejazd. W momencie, gdy reszta z 20 hrywien (bilet kosztował 4 hrywny) trafiła z powrotem do jej ręki, przy drzwiach pojawiła się Cyganka z dzieckiem na ręku. Dorin zmieniła trajektorię ruchu dłoni i z łatwością podała Cygance całą sumę. Cały bus nabrał powietrza, a Cyganka odeszła już nikogo o nic nie prosząc. Droga do Drohobycza dłużyła się, wciąż jeszcze musiałam udzielać odpowiedzi na pytania, co wydawało się, pochłania wszystkie moje życiowe siły, a Dorinka z dziecięcym zadowoleniem wypisanym na twarzy kontemplowała krajobraz za oknem. W pewnym momencie w polu widzenia pojawił się koń zaprzęgnięty do wozu, a na wozie wesoły póki co woźnica. "Jakież to romantyczne!" – powiedziała z uśmiechem, a nawet z pewną zazdrością Dorin. Uprzejmie skinęłam głową i postanowiłam to przemilczeć. Gdy na widok trzeciego wozu po raz trzeci usłyszałam to samo zdanie mój patriotyzm i duma narodowa ustąpiły miejsca prawdzie historycznej. "To nie jest romantyczne, to jest praca. Ludzie pracują w polu. Na dworze jesień…" Potem musiałam wyjaśnić dlaczego i czy jest to tu typowe, co uczciwie zrobiłam. Przez resztę drogi żałowałam, bo Dorinka przez pewien jeszcze odcinek czasu kontynuowała powtarzając "A ja myślałam, że oni w ten sposób odpoczywają. Myślałam –  jakie to romantyczne".

Słońce było już w zenicie i obficie zalewało swoimi promieniami jesienne pola. Dorin zauważyła, że słońce świeci tutaj inaczej i "teraz rozumie ona już teksty Schulza". Nie zapamiętałam, co dokładnie Dorin w nich zrozumiała, ale na światło jeszcze nie raz potem zwracała uwagę, spacerując po ulicach Drohobycza. Ja, nie będąc szczególnie uważnym czytelnikiem Schulza, mogłam jedynie przypomnieć sobie, że któreś z opowiadań podczas pierwszej lektury wywołało u mnie wspomnienia z okresu dziecięcego, gdy razem z mamą w letni upalny poranek szłyśmy pod górę do miasta.

Z pewnością długo chodziliśmy ulicami Drohobycza w towarzystwie profesora, ale zapamiętałam tylko stary żydowski cmentarz. I nawet nie tyle jego straszliwie zaniedbany stan, co moje próby przedostania się przez ledwo dostrzegalne pomiędzy powalonymi nagrobkami  zarośnięte ścieżki, w szpilkach i rajstopach. Dorinka, która zawsze chodziła w butach na płaskim obcasie, obserwowała moje piruety, a ja sama miałam sobie za złe pochopną decyzję założenia szpilek w celu "pokazania miejsc związanych z Schulzem w Drohobyczu". Na ile ten szczegół mojego ubioru miał dla Dorin znaczenie w tamtym dniu dowiedziałam się po roku, kiedy to zimą 2005 roku, po Pomarańczowej Rewolucji przyszło do mnie awizo z poczty z powiadomieniem o przesyłce z Wiednia. W niewielkiej paczuszce znajdowały się czarne nylonowe rajstopy. W załączonym liście była mowa o tym, że mimo intensywnych poszukiwań nie udało się znaleźć pomarańczowych pończoch w wiedeńskich sklepach. Dlatego wybrała czarne, jako wspomnienie moich czarnych rajstop, które "musiały tamtego dnia niechybnie się podrzeć". Po minach pracowników poczty, którzy przyglądali się mojemu uśmiechowi i rozpieczętowanej "paczce z zagranicy" widać było, że podobna sytuacja jeszcze w ich pracy nie miała miejsca. Niestety, list się nie zachował, ale często opowiadałam tę historię przy różnych okazjach – wyobrażenie samej siebie na Wydziale Filologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Drohobyczu w pomarańczowych rajstopach do tej pory wywołuje u mnie uśmiech. Tam, na cmentarzu, rosła wtedy jabłoń zupełnie pozbawiona liści, z żółtymi jabłkami na czarnych gałęziach. Dorin zauważyła, że jabłka żywo kontrastują z moimi czerwonymi spodniami  i zrobiła mi zdjęcie.

Następnej jesieni Dorin przyjechała do Drohobycza w czasie typowej pory deszczowej, kiedy to deszcz zaczynając pewnego dnia padać przestaje po tygodniu albo przechodzi w stan wilgotnego chłodnego powietrza. Zatrzymała się wraz z koleżanką z Krakowa w Truskawcu. Owa koleżanka pracowała nad przekładem "Sanatorium pod Klepsydrą"i chciała na własne oczy zobaczyć tamtą willę. Było mokro i zimno. Trafiwszy do jakiegoś hotelu niedaleko dworca, Dorinka znalazła w karcie restauracji "gorącą czekoladę" i z radością ją zamówiła. Podkreślę, że była to najdroższa pozycja z menu napojów bezalkoholowych. Gdy ciemna mikstura w białym garnuszku dotknęła jej ust odstawiła garnuszek ze słowami "to nie jest gorąca czekolada" i dalej wesoło kontynuowała rozmowę. Ciekawiło mnie wtedy tylko to, jak ten drogi napój może nie być czekoladą i jak można go ot tak po prostu nie wypić. O tym, że nie była to "gorąca czekolada" przekonałam się dopiero po roku, w Wiedniu, kiedy piłam ją w "Cafe Hawelka".

Wiedeń w moich wspomnieniach jest całkowicie związany z Dorin – zaczynając od konsulatu austriackiego w Bratysławie, gdzie składałam wniosek o wizę (całą masę prawniczych dokumentów o finansowym statusie Dorin, jako tej która zaprasza mnie do siebie na miesiąc) i gdzie ostatnie zabójcze pytanie pracownicy konsulatu brzmiało "ile zostanie jej na rachunku po moim wyjeździe?", poprzez wizę na pięć dni, kończąc na koncercie Schuberta w filharmonii, który rozpoczął się długą pauzą, jaka wg słów Dorin "de facto nie była pauzą, a grą", taką samą pauzą skończył się, pozostawiając słuchaczy lekko skonsternowanymi, a ją rozradowanądobrym humorem pianisty.

W tamtym czasie Dorin mieszkała w centrum miasta (Wien 1) na czwartej kondygnacji budynku mieszczącego się nad restauracją. Dzień kończył się tu późno w nocy wraz ze śmiechem ostatnich klientów, a rozpoczynał o świcie przy wtórze dźwięku przesuwanych kontenerów na śmieci. O mocnym zdrowym śnie można było tylko pomarzyć. Dlatego Dorin spała w stoperach, do których i ja musiałam się przyzwyczaić. Ale to na niewiele się zdawało w zderzeniu z dobrą akustyką. W ostatnich latach Dorin przeprowadziła się do mniejszego mieszkania na przedmieściach i pierwszą rzeczą, którą od niej wtedy usłyszałam było: "Nareszcie mogę się wyspać! Tam jest tak cicho!". Mieszkanie, w którym się zatrzymywałam składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Pokój do pracy był jednocześnie pokojem gościnnym i muzycznym. Ściana po lewej była z góry na dół jedną wielką szafą na książki, w której książek na temat historii sztuki było z pewnością więcej, niż beletrystyki. Obok okna, przodem do szafy stało biurko z Macintoshem. Za stołem dumnie czekał na swojego gospodarza czarny fortepian. Za nim, nieco z boku, znajdowała się kanapa. Pozostałe ściany tego wysokiego i przestronnego pokoju zdobiły obrazy. Odnosiło się wrażenie, że pracuje się tutaj lekko i spokojnie, z długimi przerwami na muzykę. W klimacie pomieszczenia wyczuwało się  spokój.

Wysoki sufit w kuchni, białe ściany, czarno-białe naczynia, duże otwarte okno, w którym zawieszona była trzywarstwowa konstrukcja z klipsami i niewielkimi kartkami papieru "żeby ptaki nie wlatywały". Tamtego razu rozmawiałyśmy po angielsku, ponieważ mój dopiero co przyswojony słowacki w żaden sposób nie dawał się oddzielić od dopiero co zapomnianego polskiego. Na pewno mówiłyśmy dużo, ale pamiętam tylko poszczególne fragmenty – oczywiście sam fakt przebywania w Wiedniu przytłoczył fakt przebywania z Dorin, aczkolwiek była ona troskliwą gospodynią, która traktowała mnie jak siostrzenicę czy też daleką krewną. Na obiad przygotowała zupę ze szparagów. Przyglądałam się i dziwiłam, że nie są to zielone patyczki. Dorin zaczęła się śmiać i powiedziała, że sama kiedyś nie wiedziała co to takiego kasza gryczana. Jeść kaszę gryczaną i mówić po polsku nauczył ją jej pierwszy mąż, który był Polakiem. Innym razem przyrządziła spaghetti z sosem pomidorowym i parmezanem i opowiadała, że gdy była mała i chorowała, to rodzice przygotowywali jej to danie, bo je uwielbiała. Jeszcze innym razem z zadowoleniem zajadającsięprostą sałatką z czerwonych i żółtych pomidorków cherry oraz liści sałaty z dressingiem z zielonej oliwy z orzechów (specjalnej austriackiej! O bardzo charakterystycznym smaku!), spytałam czemu jest ona taka słodka, Dorin śmiejąc się odparła: "Bo dodałam cukru!". Po obiedzie Dorin zaparzała w szklanym czajniku herbatę z trawy cytrynowej, którą jak mawiała, dobrze jest pić, gdy jest ciepło. Czy herbata miała działanie tonizujące tego nie wiem, ale była wyjątkowo świeża w smaku i do domu wróciłam z opakowaniem herbaty z trawy cytrynowej. Zawsze mam ją na półce z herbatami, chociaż nie parzę jej codziennie, a do lekkich sałatek dodaję pół łyżeczki cukru.

Dorinka zbierała pudełka po zapałkach. Kiedy w Truskawcu obeszłyśmy kilka sklepów, żeby kupić zapałki, myślałam że po prostu potrzebuje czegoś czym można zapalić w pokoju świeczkę. Ale w jej kuchni w Wiedniu była cała szuflada z pudełkami po zapałkach z całego świata, które albo sama przywoziła, albo otrzymywała w prezencie od znajomych. Dorin paliła, ale rzadko i nie publicznie. Wydaje mi się osobiście, że tylko w szczególnie ciężkie dni – długo chorowała na stwardnienie rozsiane, przez lata przechodziła eksperymentalne terapie. "Gdybym nie próbowała każdej możliwości, która się pojawia, już dawno bym nie żyła" – powiedziała kiedyś ze spokojem. Przez chorobę potrzebowała dużo ruchu, dlatego często jeździli z Louisem na rolkach w parku. Kiedy Dorin przyjeżdżała do Drohobycza chodziłyśmy dużo po mieście, często okrężnymi drogami. Raz nawet Dorin pożyczyła od kogoś z rejonu cerkwi Podwyższenia Krzyża  rower i większość uczestników festiwalu, których mijała po drodze dziwiło się jej wigorowi i ekstrawagancji. Do cerkwi Św. Jury trafiłyśmy pod wieczór. Strażnik otworzył nam furtkę na dziedziniec i zrobiłyśmy parę zdjęć. Wśród tych kilku, które wkrótce otrzymałam było jedno z kaburą pistoletu strażnika w samym środku kadru. W wiadomości było napisane: «Ja chyba mam zwyczaj obiektom sfotografowanym obcinać głowę, nogi, ręce, uszy, biedny kot przed kawiarnią pewnie ciągle jeszcze miauczy, i ten pan od cerkwi jest nawet zredukowany o jeden szczegół…;-))»

Mówiąc o literaturze i tłumaczach, Dorin opowiadała raz krótką historię o swojej przyjaciółce czy koleżance tłumaczce, która pojechała na Ukrainę, aby spotkać się z młodym ukraińskim prozaikiem, którego utwór planowała przetłumaczyć na niemiecki. Oczywiście wiedział on o jej przyjeździe, ale kiedy przyjechała, okazało się, że młody prozaik miał ważniejsze sprawy i gdzieś wyjechał nie spotkawszy się z nią. Byłam oburzona i mogłam się tylko domyślać, jak oburzona musiała być jej koleżanka. Zapytałam czy podejmie się wykonania tłumaczenia, w momencie gdy tak ją zlekceważono? Dorin szczerze się uśmiechając odpowiedziała "tak, oczywiście. Nie ma się co obrażać. To przecież młody geniusz!". Być może z jej punktu widzenia podróż koleżanki przez pół Europy zamiarem przeprowadzenia wywiadu, który nie odbył się z powodu zachcianki "młodego geniusza" była po prostu wesołą przygodą, a nie realną podstawą do odmówienia podjęcia się tłumaczenia. Ta całkowicie nie niemiecka wyrozumiałość bardzo mnie wtedy poruszyła.

Nie pisywałyśmy do siebie z Dorin regularnie, ale każdy kolejny kontakt, po roku albo pół, był kontynuacją w tej samej atmosferze i nastroju. Ostatnie spotkanie trwało bardzo krótko i było prawie przypadkowe: w późny wrześniowy festiwalowy wieczór 2012 roku przed teatrem. Dorin jak zawsze ubrana była na czarno i z uśmiechem na twarzy. Przywitałyśmy się z radością i wyraziłyśmy chęć spotkania się następnego dnia. Coś mi wtedy wypadło, a Dorin w ten sam dzień wylatywała z powrotem do Wiednia.

Często ludzi, którzy są nam życzliwi przyjmujemy jako coś, co się nam należy, zapominając o nich w tej samej chwili, gdy naszą uwagę przyciąga inny obiekt. Oczywiście tej energii, którą nam przekazują w ciągu kilku sekund spotkania wystarcza nam na tyle długo, żeby nie zauważyć, skąd się ona wzięła i kiedy odeszła. Często myślimy, że następnym razem będzie mniej zmartwień i więcej czasu, by móc go spędzić w tym miłym towarzystwie. Często następnego razu już nie ma i właśnie wtedy cofamy się w myślach szukając w naszym życiu śladów tych czarujących ludzi. I wtedy uświadamiamy sobie, że te krótkie spotkania są obrazami, które składają się na kalejdoskop naszego życia, a na tzw. "ważne sprawy" w ogóle nie ma w nim miejsca. Dorinka, jak się okazało pozostawiła w moim kalejdoskopie cały szereg kadrów, których istnienia nawet nie podejrzewałam, aż dopóki nie przeczytałam "Adieu!".

[tłumaczenie: Zuzanna Sipior]

Do góry
Drukuj
Mail