Faliboga to taka osada osiedle typu miejskiego, którego mieszkańcy bardzo lubili kraść. Nie byli prawdziwymi złodziejami, kradli bowiem jakieś zupełnie niepotrzebne rzeczy. W każdej chacie kryła się zamknięta na trzy spusty spiżarka, do której ludzie znosili to, co nakradli. Jasne, że nigdy nie korzystali z tego, co ukradli, ponieważ bali się sąsiadów, sąsiadek, krewnych, wójta osiedla, jego zastępców i kochanek. Gdyż mogli oni rozpoznać jakąś ukradzioną rzecz i zorganizować nad złodziejami obywatelski sąd.
Mieszkańcy Falibogi byli bardzo przyjaźni i uprzejmi w kontaktach, chodzili do siebie na odpusty i po prostu w gości, po obiedzie ich dzieci bawiły się razem w błocie w Zakład Usług Technicznych, a ich psy w niedzielne poranki wspólnie wyły w takt cerkiewnych dzwonów. Ale tak naprawdę w tej miejscowości nikt nikomu nie ufał. Bo ten, kto lubi kraść, wie, że jego bliźni też może to lubić. Ludzie podejrzliwie przyglądali się sobie i, mówiąc do sąsiada w ogródku, „Szczęść Boże!”, naprawdę mieli na myśli: „A co ty mi tej nocy ukradłeś?”.
Nikt już nie pamięta, od czego wszystko to się zaczęło.
Niektórzy mówili, że winę za złodziejską naturę ponosi kołchoz. To właśnie on – kołchoz skierował uwagę ludzi na cudze. Z kołchozu kradnie się najprościej, bo majątek kołchozu należy do wszystkich, czyli do nikogo. Nikt nie przyjdzie do ciebie na podwórko z awanturą.
Jeszcze inni mówią, że wszystkiemu winna jest tutejsza woda ze studni. W jej składzie chemicznym jest jakaś infekcja, jakaś pleśń, czy też bakteria złodziejstwa. Najbardziej odważni spośród przeciwników teorii zatrutej wody przez cały miesiąc pili tylko kupną oranżadę. Nic się nie zmieniło. Chce się kraść, jak się chciało.
Trzeci i ostatni, naczytawszy się w technikum rolniczym Dostojewskiego, twierdzili, że kraść lubią wszyscy ludzie, że złodziejstwo jest wpisane w ludzką naturę, ale tylko tutejsi mieszkańcy mają odwagę czasem przyznać się do swoich grzechów.
Co kradło się najczęściej?
Zeszłoroczne drewno spod stodół.
Kubki koło podziemnych źródeł na pastwiskach.
Ściereczki i dzbanki schnące na płotach.
Wiadra.
Wianki ze sztucznych kwiatów z grobów na cmentarzach.
Kłódki.
Kury z kurczętami.
Martwe kury, które potrącił rower.
Mak w każdej postaci.
Smalec ze spiżarki.
Buty spod ganku, szczególnie te bez pary.
Koński gnój z kołchozowych stajni.
Kołchozowe nowo narodzone prosięta.
Truskawki Puni i białe czereśnie od Piczki.
Szuter.
Ale najwygodniej było kraść kradzione.
Motocykl „Jawa” na ten przykład w roku 1979 przechodził z rąk do rąk przez całą wieś. Na początku ukradł go Nianio, najpewniej w Zabołotowie. Nigdy na nim nie jeździł, tylko trzymał w spiżarce z całą resztą kradzionego. Następnie sąsiad Niania przeciągnął motocykl do swojej spiżarki. Sąsiad sąsiada też nie w ciemię bity. I tak dalej. Nikt – ani Nianio, ani jego sąsiad, ani sąsiad sąsiada nie skarżył się, ani nie kłócił z powodu motocykla, tylko w milczeniu cierpiał nad stratą. Zresztą strata nie była ostateczna, gdyż przykładowo Nianio jeszcze trzykrotnie odkradał motocykl z powrotem. Teraz motocykl jest zdaje się u Ławtuchy. Ale za tydzień zwinie go stamtąd Połundra.
W nocy w Falibodze nie świeci się żaden ognik. Ciemno jak w dupie. Wygląda na to, że wszyscy śpią. Ale to nie prawda. Jedni w tym czasie kradną, inni zaś bronią przed złodziejami ściereczki na żywopłocie, a jeszcze inni obmyślają plan kradzieży na jutro.
Rano ludzie też są bardzo zajęci. Obchodzą osiedle w poszukiwaniach swojego ukradzionego w nocy dobytku. Zwykle udaje się odzyskać około osiemdziesięciu procent. Bardzo sympatyczne scenki. Przychodzi Ilkowa do Ławuty i od progu ogłasza:
- Oddaj mój aluminiowy nóż.
Wszystko dzieje się bez krzyku i złości. Ławuta posłusznie wynosi ze spiżarki aluminiowy nóż i oddaje go Ilkowej. Ilkowa dziękuje i wychodząc pyta jeszcze:
- A jak tam wasza krowa, prowadzaliście ją już do byka?
- A gdzie tam prowadzili?! – odpowiada Ławuta. – W całej Faliboże w tym roku nie ma żadnego czarnego byka! A ja chcę, żeby moje cielaki były wszystkie czarne.
Ochroniarz Prikmiskiego Sadu trzykrotnie strzelał do Piczki. Piczka każdej jesieni kradł z sadu złote renety. Renety z Prikmiskiego Sadu są takie kwaśne i cierpkie, że nie chcą ich jeść nawet bardzo głodne świnie, ale Piczce nie chodziło przecież o smak. Nazbierał worek renet, ciągnął je na sobie do osiedla cztery kilometry, a potem zostawiał worek pośrodku drogi, sam zaś chował się krzakach nieopodal. Worek z renetami ktoś kradł w przeciągu maksimum pół godziny. Piczka tylko na to czekał. Wieczorem szedł do klubu i nie bez dumy chwalił się:
- Mnie to chyba lubią okradać!
- Ciebie? – oburzali się inni mężczyźni. – Nam to zaraz okna z chałup powynoszą! Wszystko do cna wykradli! Rano nie ma nawet z czego zupy siorbnąć!
Bracia Bernadzcy w roku 1983 systematycznie kradli z jedynego w Falibodze sklepu „Lubczyk” wody kolońskie. Przez rok mieli już całą kolekcję zapachów. Tę kolekcję bracia przechowywali na strychu w kufrze prababci. Blisko sto dwustugramowych buteleczek.
Jakoś gdzieś w klubie na braci natknął się Misio Zając.
- Jak tam wasze wody kolońskie? –spytał mimochodem.
- Niech cię o nasze kolońskie wody głowa nie boli! – odpowiedzieli Bernadzcy.
- Tak tylko pytam.
Bracia Bernadzcy przestraszyli się nie na żarty. Rzucili się na strych do swoich wód kolońskich – a tam tylko sto pustych buteleczek. Misio Zając nie zaryzykował wyniesienia wody kolońskiej wraz z buteleczkami, więc po prostu tu na miejscu, na strychu, wypił ich zawartość. 20 litrów.
A raz stało się jeszcze coś takiego. Petro Bartos poszedł zimą kraść kołchozową słomę. Przy stogu wpadł na pomysł, żeby wspiąć się na samą górę, bo z boków już w ogóle nie zostało dobrej słomy – obskubali ją sprytniejsi. Stóg był wysoki na pięć metrów. Bartos pofatygował się nawet, żeby przynieść z domu drabinę, wlazł na szczyt stogu i wpadł do środka. Tam w ciągu dziesięciu minut zagryzły go szczury.
***
Faliboga się niczym nie różni się od setek innych podobnych osiedli typu miejskiego w Ukrainie Zachodniej. Jest wszystko, co trzeba.
Równo trzy tysiące parterowych domów stojących rzędem po obu stronach głównej drogi. Ta droga ciągnęła się między dwoma wysokimi wzgórzami, żeby na nie wejść szybkim krokiem potrzeba pół godziny.
Na szczycie jednego ze wzgórz znajdował się kołchoz – trzy długaśne krowiarnie z malutkimi, jak w samolotach okienkami. Na każdą krowiarnię przypadał jeden byk. Byki zawsze przywiązywało się z samego skraju stajni. Czasem zrywały się z łańcucha i uciekały do osiedla. Wówczas wójt/burmistrz Falibogi ogłaszał stan nadzwyczajny.
Kołchoz w Falibodze został zaprojektowany zgodnie z najnowszymi technologiami i wyposażony w nadzwyczajną aparaturę. Kilka razy w roku przyjeżdżały zagraniczne delegacje aby nabrać doświadczenia. Najczęściej Kazachowie i Mołdawianie.
Największą ciekawostką kołchozu w Falibodze był scentralizowany wodopój. Co to oznaczało? Każda kołchozowa krowa miała w swoim żłobie specjalną miseczkę z przyciskiem. Miseczka AUTOMATYCZNIE napełniała się wodą, kiedy tylko krowa PRZYCISKAŁA przycisk PYSKIEM. Zgodzicie się, że to całkowicie prosty i jednocześnie genialny sposób. Potrzebne było jedynie minimum krowiego intelektu. Konstruktorzy „czarodziejskiej miseczki” specjalnie jeździli do Moskwy na obronę swojego wynalazku przed wysoką komisją. Właściwie konstruktorzy musieli dowieść tylko jednego, że krowy mają te minimum intelektu. I udowodnili. Przynajmniej teoretycznie. Praktycznie wszystko wyglądało trochę inaczej.
Krowy zagnano do krowiarni i przywiązano. Rozpoczęło się oczekiwanie, aż nieszczęsne zwierzęta uruchomią minimum intelektu i załapią, że żeby się napić, trzeba tylko NACISNĄĆ PYSKIEM PRZYCISK. Krowy ryczały z pragnienia, wyrywały się, bezsilnie padały na podłogę i charczały. Konstruktorzy mówili:
- To stanie się lada moment! Zaraz wszystko zrozumieją! Ich pragnienie nie jest jeszcze takie silne, żeby włączyć pracę intelektu.
W końcu rozeźlona Bandodżycha – główna dojarka – własnoręcznie ponaciskała każdej krowie przycisk, a konstruktorom rozbiła na głowach aparaty udojowe.
Z tymi automatycznym wodopojem wydarzyła się później jeszcze jedna przygoda. Jedna krowa z nieznanych przyczyn nie ustała na nogach i, upadłszy plackiem, przygniotła PYSKIEM PRZYCISK. Polała się woda. Był wieczór i wszyscy pracownicy kołchozu rozeszli się do domów. Woda leciała całą noc. Rano, kiedy tylko Bandodżycha otworzyła krowiarnię, runęła na nią niszczycielska trzymetrowa fala, która zniosła ją razem z krowami w dolinę. Bandodżycha cudem przeżyła. Uratowała ją pasja do ekstremalnego kajakarstwa, który to sport uprawiała w młodości.
Na sąsiednim wzgórzu pysznił się jeszcze jeden nie mniej piękny i okazały pomnik architektury radzieckiej – Dom Ludowy. Szczerze mówiąc, ciężko teraz powiedzieć, co to właściwie miało oznaczać. Sam budynek był gigantyczny. Białe ściany, ogromne okna, sufity na dziesięć metrów, marmurowe lśniące podłogi, na których nie jeden mieszkaniec Falibogi połamał sobie kończyny. Oczywiście w jakiś sposób Dom Ludowy miał stanowić alternatywę dla miejscowej cerkwi. Falibożanie powinni byli tutaj bywać, ale właściwie nikt nie wiedział po co.
Początkowo w Domu Ludowym zorganizowano Urząd Stanu Cywilnego. Z urzędu rejonowego przyjechała Pani, która powinna była obwieszczać młodym wyrok. Ale młodzi, których w Falibodze można policzyć na palcach jednej ręki, jakoś akurat w tym czasie w ogóle nie rwali się do żeniaczki. Pani prowadziła w osiedlu zakrojoną na szeroką skalę pracę agitacyjną, zwoływała młodzież na pouczające pogadanki o korzyściach i dobrach płynących ze ślubu oraz regularnego współżycia płciowego, nawet usiłowała nawet wcisnąć komuś na zachętę łapówkę. Nic nie pomogło.
Po miesiącu USC zlikwidowano, a w tym miejscu otwarto bibliotekę, która funkcjonowała nieco dłużej. Tak gdzieś ze sześć miesięcy. Pozwozili ze stolicy książek i czasopism, porozkładali na regałach w porządku alfabetycznym i dopiero wtedy okazało się, że w Falibodze nikt go nie zna. Tego alfabetu. Większość miejscowych umiała pisać i czytać tylko nazwy miesięcy. A i to alfabetem łacińskim na sposób austriacki.
Administracja biblioteki wyjechała, zostawiwszy bibliotekę samą sobie. I wtedy zaczęły się ogólnoludowe harce i swawole.
Falibożanie pokradli z Domu Ludowego wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Każda rodzina w ciągu nocy robiła dwie-trzy wycieczki na wzgórze i z powrotem. Stoły, krzesła, ogromne kryształowe żyrandole, dywany, czerwone ślubne chodniki, naczynia, srebrne łyżeczki, trzy worki cukru, czyste zeszyty i inne przybory kancelaryjne, obrazy z syberyjskimi pejzażami, pełnopostaciowe portrety Lenina, wiązanki sztucznych kwiatów. Wszystko to Falibożanie powynosili i sprawiedliwie porozdzielali rozdzielili między siebie. Wkrótce najśmielsi wzięli się za wyrywanie marmurów z podłóg. Dalszy los owego państwowego marmuru pozostaje nieznany, ale gdzieniegdzie w fafaliboskich chatach do dziś można odszukać marmurowe ślady. Szyby z okien Domu Ludowego wycięto tak dokładnie, że nikt nie pomyślałby, że kiedykolwiek tam były. Ten sam los spotkał więźbę dachową i eternit.
I tylko książki okazały się nikomu niepotrzebne.
Przez wszystkie następne lata faliboskie deszcze padały na półki z książkami w porządku alfabetycznym, które z kolei obrastały faliboskim mchem. W stertach przegniłego papieru zagnieździły się żmije, a wielu miejscowych mówiło, że zagnieździły się nie tak po prostu, tylko prosto z książki Rudyarda Kiplinga „Rikki-Tikki-Tavi”.
[Tłumaczenie: Zofia Bluszcz]
[Tłumaczenie: Zofia Bluszcz]