WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Hasenleben (Życie zająca)

Oto historia Lili. Zaczyna się niewinnie. Życie Lili miało skomplikowany środek i trochę postrzępione brzegi. W środku była praca, która miała przynosić pieniądze, zawsze za mało, mimo to Lili jakoś wiązała koniec z końcem, dwoje dzieci i wiele mgławicowych marzeń o innym życiu. Na brzegach żadnych zwątpień ani ucieczek. Wszystko normalne.

Historia Lili nie jest historią Lili. Nic w niej nie jest tym, czym jest, środek nie jest środkiem, a brzegów nie widać.

To nie jest historia. Zaczynamy od Lili.
Zupełnie niewinnie.


W pamięci nieskończoność: gorący asfalt, kawałki kredy, bose stopy w trawie, ćwierkanie niewidzialnego świerszcza. Brama do pamięci jako dziura w niebie. Siedzi się tam wysoko i spogląda w dół. Na dole jest dzieciństwo. Wieczne lato.

Wspomnienia galopują jak Indianie w głąb dziecięcej prerii, serce pełne płochości siebie, więcej, niż miało się wtedy czegokolwiek. Zaczynają fruwać przez tę nieskończoność, posyłają w dal swoje wojenne wycie ze wzrokiem utkwionym w horyzont.

Przez całe lata preria była terenem zamkniętym. A Emma strażniczką. Zabijała każdego tropiciela śladów.

Tutaj i teraz. Żółte i niebieskie kreski narysowane przez Wernera były na gorącym asfalcie morderczą plątaniną ulic ze skrzyżowaniem w miejscu przecięcia pod ostrym kątem ośmiu z nich. Jedna z ulic wspinała się na krawężnik, przechodziła przez trotuar, ocierała się o płot ogrodu i wracała do krawężnika. Czerwone i zielone auta jeździły po sieci drogowej tej utopii letniego popołudnia. Auta trąbiły bezgłośnie, w środku siedzieli zwykle mama i tata, policjant, bandyci.

- Jezu Chryste, co za fantazja – mówiły przechodzące chwiejnym krokiem staruszki.

Ale potem zjawił się diabolus ex machina i jednym ciosem zmiótł całą utopię. Werner był właśnie pochłonięty swoimi rysunkami, gdy nagle rozległ się ryk motocykla i pojękiwanie klaksonu. Wszystko trwało sekundę, dwie, w następnej chwili Werner wykonał odskok, kawałek żółtej kredy upadł na ziemię. Wyrostek bez kasku, pędzący na swym motocyklu przez wyimaginowane miasto, zahamował, otworzył usta, zaczerpnął tchu, lecz zaraz odwrócił się i dodał gazu, na baku widniało namalowane grubymi literami „zündapp”, rura wydechowa pluła spalinami, pobrzękiwała tablica rejestracyjna. Motocyklista błyskawicznie zniknął, ryk silnika razem z nim.

Ćwierkanie ptaków, jakiś głos w oddali. Okrągły kawałek kredy zaczął się toczyć po lekkiej pochyłości asfaltu, chłopiec wstał i pobiegł za nim.

Pisk opon samochodowych. Tak głośny, że pękały bębenki w uszach. Sąsiedzi w wypełnionych brzęczeniem ogrodach podnieśli głowy. Cisza.

Tak umierają dzieci. W pogodne, jasne popołudnie. Ludzie w krótkich spodniach tworzą wianuszek wokół miejsca wypadku, ale mama nie wie jeszcze o niczym, bo pracuje.

Tutaj jednak było inaczej: znów dwa spojrzenia, które się spotkały, tym razem z dwóch przeciwnych końców życia, stary człowiek w samochodzie, chłopiec przed maską. Starzec zatrąbił. Chłopiec się zatrzymał. Starzec pokręcił głową, zatrąbił jeszcze raz.

Nadbiegła Emma, chwyciła Wernera za T-shirt i zaciągnęła do domu. Sąsiedzi w klapkach plażowych poczłapali z powrotem do swoich ogrodów.

- Czy ty oczu nie masz? – syknęła. – Widziałeś tego starego faceta w samochodzie, jak dygotał? Człowieku, czyś ty zupełnie zdurniał? Wybiegłeś prosto na ulicę. Ile ty właściwie masz lat?

Werner wzruszył ramionami.

- Psiakrew, ciągle trzeba na ciebie uważać, ty idioto. Ja mam co robić. Muszę posprzątać piwnicę. I odnieść butelki. A ty? Co ty robisz? Mało brakowało, a dałbyś się przejechać. Co pół godziny tą zakichaną ulicą w tej zakichanej wiosce przejeżdża auto, a ty wbiegasz mu prosto pod koła. Człowieku! Dlaczego akurat ja muszę mieć brata idiotę!

Brat idiota milczał.

Lili nie dostała pracy, którą miała nadzieję dostać. Dlatego wylądowali w końcu w tej wiosce.

Wieczorami pracowała w restauracji, po południu sprzątała u ludzi. Karierowicze, mówiła o nich.

Obrzydliwcy, jeszcze parę lat temu nie mieli żadnego auta, a teraz jeździli audi albo bmw i robili zakupy poza wioską, żeby nikt z miejscowych nie widział. Co za arogancja!  Ich domy były podobno tak bardzo odporne na wszelki kurz, że w ogóle nie potrzebowali sprzątaczek, ale je zatrudniali, żeby móc wyżywać się na nich i folgować swoim sadystycznym popędom.

- Co to są sadystyczne popędy? – spytał Werner.
- To!

Lekkie uszczypnięcie.

- Aua!
- Kiedy ktoś dręczy biedną kobietę i sprawia jej ból, to jest sadyzm – wyjaśniła Lili.

Mieli do dyspozycji cały dom, który był właściwie o wiele za duży. Każdy mógł mieć dla siebie dwa pokoje. Kilka stopni schodów się załamało, trzeba je było przeskakiwać albo, jak to robił Werner, korzystając z balustrady jak z drążka, pokonywać ten dystans na samych rękach. W piwnicy było pełno rupieci zostawionych przez poprzedników. Lili obiecała dzieciom, że wstawi stół pingpongowy, kiedy opróżnią piwnicę. Wtedy mogłyby zapraszać kolegów i grać w sztafecie. Oczy Lili rozbłysły.

- Wiecie, co to sztafeta?
- Tak, mamo.
- Ja w każdym razie grałam w ten sposób z kolegami – upierała się. – A gdy nie miałam rakietki, odbijałam ręką.
- Tak, mamo. Ręką.

W jakimś sensie jednak również Lili wiedziała, że w tej piwnicy nigdy nie będzie sztafety, a dom pozostanie na zawsze refugium, które będzie należeć tylko do nich. Zakurzone, a równocześnie baśniowe refugium: w pokojach meble, których nazw nie znali, poddasze puste - oprócz paru butli gazowych i wielkiego radia. Między dwoma pokrętłami mieścił się cały świat: Kalundborg, Lublana, Hilversum, Beromünster. Ogród zupełnie zdziczały, ręczna kosiarka i klatka na króliki zarośnięte wysoką trawą. W domu nie było telefonu ani telewizora. Wszędzie zapach drewna. Krzywe drzwi. Uszkodzone flizy. W rewanżu Lili praktycznie nic nie płaciła. Podobno dom miał pójść do rozbiórki najpóźniej za trzy lata.

Wkrótce będą mogli wyruszyć dalej, tak im powiedziała na początku. Do Tessynu. To było stwierdzenie, i to dobre stwierdzenie! Nie sprzątać już u tych tutejszych tanich bogaczy, tylko u szlachetnych bogaczy, którzy pamiętali jeszcze, co to przyzwoitość.

- Tessyn! Zawsze piękna pogoda – oznajmiła. – Będziecie mieć kolegów, uczyć się włoskiego! A potem pójdę na szkolenie zawodowe. Prawdziwe szkolenie!

Tak, mamo. Pójdziesz na szkolenie.

Byli tutaj już prawie rok. Nie znali prawie nikogo. Mieli dużo czasu i wielki dom tylko dla siebie. W tym domu, stwierdziła Emma, można przez godzinę gapić się na tę samą ścianę i nagle człowiek odkrywa nowe drzwiczki. Pewnego razu schowała się w szafie ściennej, w której chowała się już wiele razy, i nagle zauważyła, że szafa jest znacznie głębsza, niż sądziła, że za nią jest jeszcze jedna szafa, i dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy uzmysłowiła sobie, że ciągle tam siedziała i podsłuchiwała z uchem przy drzwiach, a za nią nie było ściany, tylko pomieszczenie, z którego po klaśnięciu dobiegało świdrujące echo.

I kolejni nowi nauczyciele: Gugger, Rugolz, Saladin, Salat. Wszyscy nauczyciele i nauczycielki mieli nazwiska, można było jakieś wymyślić, na pewno się zgodziło. Coraz częściej byli to mężczyźni. Brzuchy się im zaokrąglały. A na kołnierzyki koszul i swetry opadał łagodnie łupież.

Dużo później, po tych wszystkich latach, kiedy obowiązywał zakaz wstępu na prerię wspomnień, Emma nie odnalazła już elementu puzzli, który pokazywałby szkołę. Nie mogła sobie przypomnieć, żeby w czasach wiejskich chodziła do szkoły. Nie pamiętała imion dzieci ani żadnych nauczycieli. Co najwyżej dziewczynkę, biegnącą w dół ulicą przed domem, ku rozwrzeszczanym placom zabaw, które wioska skrywała w niewidzialnym środku. Albo chłopca z blizną na kolanie i piłką pod pachą, jak w książce obrazkowej dla dzieci, które nie wiedzą, co to jest dziecko.

A teraz ten letni dzień: Werner narysował na ulicy swoją ulicę. Od czasu do czasu biegnące dziecko w drodze na niewidzialny plac zabaw, jedno spojrzenie, i już go nie było. Od czasu do czasu samochód, klakson, i już go nie było. A potem pisk diabła. Ponad ścianami żywopłotów pojawiły się wyciągnięte szyje i głowy sąsiadów. Werner stał bez ruchu przed maską i wpatrywał się w twarz za przednią szybą. Kierowca zatrąbił i w końcu głowy oraz nogi sąsiadów jednak się poruszyły.

I nadeszła Emma.

- No, zejdź na bok – krzyknęła. – Człowieku, oczu nie masz?

Werner się jednak nie ruszał, a kierowca nie przestawał trąbić. Diabeł w masce upartego emeryta.

- Widziałeś tego staruszka, jak się trząsł? – zganiła go, kiedy przyszli do domu.

On nie był roztrzęsiony, pomyślał Werner. On tylko trąbił, ale się nie trząsł.

- A w ogóle – powiedziała – czy nie jesteś już za duży, żeby pełzać po jezdni z kawałkiem kredy w ręku?

Nie, pomyślał w odpowiedzi Werner. Mam dziewięć lat i rysuję ulice na ulicy. Nie gram w piłkę. Nie zbieram naklejek ani dinozaurów. Nie czytam nawet komiksów. Ja rysuję. Ulice na ulicy, drzewa na ścianie pokoju, ptaki na pniach drzew.

W pamięci Emmy krajobraz tego lata nie był uporządkowany. Składał się z obrazów, które zachodziły na siebie, a następnie od siebie odpływały, miejscowości, zapachów, dźwięków. Poza tym były imiona, które trafiały do krajobrazu jakby wywoływane ze ślepych zaułków. Jedno z tych imion brzmiało Paula. Może Emma jednak chodziła do szkoły. Miała najlepszą przyjaciółkę. Z którą przesiadywała podczas przerw na podwórzu szkolnym i obie chichotały, zbliżając głowy tak, że wydawały się zrośnięte jak u sióstr syjamskich. Która pisała do niej listy i z którą dzień w dzień omawiała nowiny, a zdarzało się, że nawet co godzinę, gdyż w świecie jedenastoletnich dziewcząt zawsze są nowiny. Nikt nigdy nie miał lepszej przyjaciółki niż jedenastoletnia dziewczynka, nigdy w świecie nie było dwóch przyjaciółek, które wiedziałyby o sobie tak wiele jak dwie zaprzyjaźnione jedenastolatki.

Ale był też pokój, biurko i precyzyjne czynności. I ostre przedmioty. Dobrze wiedziała, jak bardzo może boleć. Podwyższała granicę bólu powoli, lecz stale. Żyletka, igła, szpic nożyczek. Wykonywała nacięcia z takim samym spokojem jak wszelkie inne czynności przy swoim stole pod oknem. Wszystko było starannie ułożone i po użyciu odkładane na swoje miejsce. A potem znów listy Pauli. Wszystko przechodziło przez należycie posprzątane biurko: przyjaciółka, okaleczanie się, odrabianie lekcji, spojrzenie w małe lusterko i próby z tuszem do rzęs oraz z perukami Lili. W należytej kolejności.

I było też wypadanie z kolejności, spojrzenie przez okno w dół, na ukraiński krajobraz za tą wioską bez nazwy. I długie, spokojne spojrzenie na niego. Richard. On zawsze był tam w dole. Z obnażonym opalonym torsem stał dzień w dzień między grządkami. Już wiosną miał opalone plecy, już pierwszego dnia lata. Nikt nie wiedział, jak to robił.

Poznali go dwa dni po tym, jak się wprowadzili. Siedzieli we troje w ogrodzie, jedli w milczeniu kanapki, które przyniosła Lili, kiedy nucąc otworzył ogrodową furtkę. Emma odnotowała w pamięci mięśnie jego grzbietu, szpakowate włosy, popękaną jak u żółwia skórę na szyi. Twarz z wysokim czołem była chuda, kości policzkowe rysowały się wyraźnie pod skórą. Dziewczynka popatrzyła mu uważnie w oczy, potem przeniosła wzrok na jego szyję, czoło, usta i ponownie na czoło. Także gdy zaczął mówić, była jeszcze poirytowana tym czołem, które zachowywało zupełną gładkość, nawet gdy się uśmiechał. Nigdy nie zarysował się na nim choćby cień zmarszczki. Jakby nosił cienką maskę, niczym filmowy złoczyńca, który ściągając z mlaśnięciem gumową  skórę, pokazuje prawdziwą twarz, a następnie uśmiecha się szyderczo.

- Cześć, wszyscy troje – zagadnął ich zupełnie na luzie.

W tym momencie zagadnięci uświadomili sobie, że trzymają w rękach niedorzeczne kanapki, ale zmusili pełne usta do uśmiechu.

- Pomyślałem sobie, że muszę przecież powitać tych nowych, w końcu nie codziennie dostaje się dwie tak piękne damy i takiego ładnego chłopca za sąsiadów – ciągnął opalony.

Postawił przyniesiony garnek między bułkami i szklankami.

- Zupa jarzynowa, warzywa prosto z mojego ogrodu – oświadczył. – Jestem samowystarczalny, wszystko robię sam, lub powiedzmy: niemalże samowystarczalny. Wszystko oczywiście bez chemii. To zupa według mojego prywatnego przepisu. Dla was.

To był Richard. Gładki, sympatyczny Richard.

- Jestem Richard – powiedział i się uśmiechnął.

Przysiadł się do nich. Później przyniósł od siebie butelkę wina. Emma patrzyła na tego obcego mężczyznę, który siedział z nimi i gawędził, jakby znał ich wszystkich od dawna, jakby wiedział, skąd przybyli i jakie życie prowadzą, i zupełnie mimo woli wdychała jego zapach, zapach suszonych kwiatów, był nieokreślony, a jednocześnie tkwiło w nim coś swojskiego, nie potrafiła jednak tego uchwycić. A kiedy Richard wyszedł, uświadomiła sobie, że w ogóle go nie słuchała, rozmawiał z Lili i od czasu do czasu z Wernerem, lecz ona była nieobecna. Teraz miała jeszcze w uszach jego głos, który był odpowiednikiem tego dziwnego zapachu, mocnego i wyraźnego, a mimo to skazanego na kompletne zapomnienie.

Dużo później przypomniała sobie dokładnie ten obraz: Richard, który pojawia się w półmroku, wchodzący przez furtkę ogrodową, zapach jednak zniknął, nie potrafiła go sobie przypomnieć powonieniem, tak samo jak wtedy nie udało jej się uchwycić w tym zapachu swojskiej nuty, którą przeczuwała.

Przez chwilę przyglądała mu się, jak pracuje. Potem wróciła do biurka, wróciła do kolejności. Popatrzyła na swoje ręce i dłonie, uporządkowała przybory do pisania, czekała, a równocześnie nie czekała. Nie, nigdy nie było szkoły, podwórka, na którym spędzało się przerwy, ani Pauli. Może Emma była kiedyś na jakiejś imprezie uczniowskiej, może się nawet upiła lub przynajmniej trochę wypiła, raz zaciągnęła się papierosem, zatańczyła z chłopakiem, dzieliła z kimś tajemnicę. Ale najbardziej rzeczywisty był ten pokój i godziny, jakie w nim spędzała: strzępy papieru, które powoli wypełniały się znakami, mascara i cień do powiek, niedobre ręce, nożyczki, a gdy nikogo nie było w domu, jej nagość przed lustrem Lili.

Czasem wymykała się do lasu, żeby pobiegać. W miarę niepostrzeżenie, bo nie był to przecież jogging. Po prostu miała jedynie ochotę pobiegać, tak szybko i tak długo, jak dała radę. Skoncentrowana przemierzała wtedy drobnym, szybkim krokiem swoje trasy po sprężynującym leśnym gruncie zasłanym szpilkami, przez plątaniny naziemnych korzeni i trzaskające pod jej nogami suche gałęzie, ponad czarnymi jak smoła kałużami, przypominało jej to pracę przy biurku: wszystko uporządkowane i dobrze zaplanowane, czysta wściekłość prowadzona zawsze krótko na smyczy, a potem dalej do następnej czynności.

Kiedy biegała, myślała o młodszym bracie. Małomówny chłopiec, którego nauczycielka nazwała kiedyś dzieckiem opóźnionym. Werner był jednak dokładnie tym, czym chciał być. Obcą istotą pod pseudonimem, o której nikt nie wiedział, jak się naprawdę nazywa. W myślach podążała za nim jako życzliwy anioł stróż, kiedy niewidzialny dla całego świata – taka niewidzialna ona nigdy nie będzie – podążał swymi obiecującymi tropami. Pewnego dnia, pomyślała, złączy jego życie ze swoim, wplecie jako nić w swoje życie, jako biegnącą poprzecznie nić, która przetnie wszystkie wzory. Werner będzie świecą dymną w jej kieszeni, w każdej chwili będzie ją mogła wyciągnąć i rzucić w kulisy teraźniejszości, żeby zniknąć za szarobiałą chmurą.

I kiedy tak kłusowała po miękkim leśnym gruncie, mając przed sobą obraz małego Wernera, wydawało jej się czasami, że grunt przy każdym kroku jej pomaga, łagodnie ją odrzuca, przypominało to lot, niemal mogła złapać małego Wernera przed sobą i wślizgnąć się w niego.

Richard został przyjacielem domu tego samego wieczoru, kiedy zjawił się z garnkiem zupy. Ani nie był pytany, czy chce, ani nie poprosił o pozwolenie. Jego wielkoduszność była prezentem dla nowych sąsiadów. Pojawiał się bez zapowiedzi i tak samo znikał za każdym razem. Ale nigdy nie zaprosił ich do siebie. 

Werner, który nigdy się nie odzywał, pewnego dnia szepnął Emmie na ucho:

- Obejrzyjmy jego dom!


[tłumaczenie: Ryszard Wojnakowski]


Copyright © 2011 Dörlemann Verlag AG, Zürich
Za możliwość prezentacji tego tekstu serdecznie dziękujemy Wydawnictwu Dörlemann Verlag AG, Zürich. Wszystkie prawa zastrzeżone. Zakaz kopiowania, publikowania, zamieszczania na stronach internetowych oraz innych form cyfrowego rozpowszechniania bez autoryzacji. 
Do góry
Drukuj
Mail