WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Inercja (fragment)

Słowem, cały kłopot z kołowrotkiem w tym, że się kręci, kiedy nikt go o to nie prosi. Można przypuszczać, że Anglicy mieli o wiele więcej problemów, bo przecież ich drewniane kołowrotki nie miały żadnych blokad. Przy dzisiejszych antyrewersach blokuje je stoper, czyli hamulec, potocznie zwany terkotką – taka aluzja do ostrego, metalicznego dźwięku, wydawanego przez kołowrotek, kiedy zwija się żyłkę przy włączonej blokadzie. Ten stukot jest nie tylko ostry, ale też chrapliwy i przenikliwy, nieprzyjemny dla ludzkiego ucha. Języczek hamulca zaczepia o szpulę, szpula naciska na niego i przerzuca na następny ząbek. Paskudny trzask.

Tak jest, kiedy zwija się powoli.

Wyobraźcie sobie, co się stanie – jak to będzie brzmiało! – gdy ktoś się zamachnie, gdy ze wszystkich sił, wspierany przez wszystkie możliwe prawa fizyki, których nieznajomość sprawia, że czuję się tak bezradny, opisując to zjawisko, rzuci błystkę albo stugramowy ciężarek daleko, jak najdalej – nie odblokowując kołowrotka.
Nie, tego sobie nie można wyobrazić.

To przedśmiertne krakanie stada rannych wron. To wrzask tysiąca kotów, którym równocześnie przydepnięto ogony. Na ten dźwięk dreszcze przechodzą turystów w całej okolicy; dojąca krowę chłopka wypuszcza z rąk wiadro; ostrożny kłusownik w szuwarach zamiera z wiosłem w ręce; w przestrachu odskakuje od brzegu ryba, ptaki wzlatują w powietrze; i nawet klęczący na brzegu spinningista, co rozplątuje „brodę”, wzdraga się i mamrocze: mać twoją tak.
Jeśli wydaje wam się, że teraz sobie to wyobrażacie, to zapewniam: nie, bo brakuje mi słów, i w żadnym języku nie znajdzie się ich dość, by oddać całą jaskrawość zarzucania na terkotce. Gdybyście usłyszeli choćby echo tego dźwięku – nigdybyście go nie zapomnieli. Bez dwóch zdań, to najgorszy dźwięk spośród wszystkich możliwych i niemożliwych.

A skoro tak, czy można sobie wyobrazić, że spinningista, który zapomiał przesunąć dźwignię hamulca na tylnym panelu kołowrotka, nie wyciągnie wniosków z tego gorzkiego doświadczenia i znowu powtórzy ten sam błąd?

To się w głowie nie mieści, ale w czasach mojej wczesnej młodości zdarzali się na brzegach wód środkowej Ukrainy ludzie, którzy nie odblokowywali kołowrotka nie przez zapomnienie – oni robili to specjalnie: słowem, zawsze zarzucali na terkotce!

I było ich wielu.

O, ileż radości dostarczali nam, napuszonym i zuchwałym smarkaczom! Nazywaliśmy ich „tormoznikami” – od rosyjskiego słowa „tormoz”, używanego w naszych stronach na określenie hamulca. Wymyślaliśmy dowcipy o nich, odgrywaliśmy parodystyczne pantomimy i wybuchaliśmy radosnym rechotem, gdy tylko nad rzeką rozlegał się wrzaskliwy chór ich szpul. Chór – bo tormoznicy zawsze gromadzili się w jednym miejscu.

Teraz dopiero rozumiem, jak dziwni to byli ludzie. Jeśli się zastanowić, tormoznik to prawdziwy stoik czy może, jeśli wolicie, spartanin. Przecież pozbawia się wszystkiego, w imię czego ludzie wyruszają na brzeg z wędką w ręku – harmonii, ciszy, spokoju. Rezygnując przy tym również z pożądanej przez każdego wędkarza nagrody – możliwości złowienia ryby; przecież zarzucając z blokadą, nieważne, jak mocno się zamachnie, dalej niż przed własny nos nie trafi. I robi to świadomie! My, nie tak całkiem pozbawieni ludzkich uczuć, nie raz staraliśmy się pomóc tormoznikom, pokazać im, jak zdjąć blokadę. Oświecony tormoznik, uważnie nas wysłuchawszy i pokiwawszy głową, po pierwszym zarzuceniu wyciągał solidną „brodę”, po czym – o ile, rzecz jasna, udało mu się ją rozplątać albo ocalić fragment żyłki – dochodził do wniosku, że stara metoda bardziej mu odpowiada. Gdy rzuca się na hamulcu, oczywiście problem „brody” nie istnieje.

I jeszcze coś: oni zanurzali kołowrotki w wodzie.

„Przepłukiwali” je, żeby mniej skrzypiały. Myśleli, że ohydny dźwięk przy zarzucaniu powodują śmiecie, które dostały się do kołowrotka. Tak, tak. Nie zdejmując szpuli (nienatłuszczona ośka rdzewieje dosłownie w mgnieniu oka) z wędziska, zanurzali je w rzece i machali, machali. Podnosząc z dna piasek i muł. Wtedy to nam nie było do śmiechu.

Nie bez powodu powiedziałem, że tormoznicy chodzili stadami. Wybierali do swoich ćwiczeń bezludne, duże plaże, bo musieli stawać co najmniej dziesięć metrów jeden od drugiego. Rzecz w tym, że tormoznik przy zarzucaniu nie przytrzymuje palcem ani kołowrotka, ani żyłki. Zazwyczaj przekłada wędzisko za plecy, trzymając obiema rękami za koniec, i rzuca ponad głową. Trajektoria lotu błystki jest praktycznie nieprzewidywalna. Może zaczepić o korzeń, trawę albo leżące na brzegu rzeczy i w ogóle nie polecieć; w najlepszym razie wyląduje kilka metrów z przodu, a tymczasem spinningista z Bożej łaski z całej siły wali metalowym wędziskiem w powierzchnię wody, bo źle wyliczył siłę rozmachu. W gorszym przypadku – może polecieć do tyłu albo pionowo do góry, po czym wylądować na głowie tormoznika albo jego sąsiada, jeśli stoi on w stefie ostrzału. Zdarzały się wypadki z udziałem zwierząt domowych i nieostrożnych plażowiczów – rozumiecie, dlaczego tormoznicy woleli trzymać się na dystans.

Tormoznicy zjawiali się na brzegu o świcie (rano ryba bierze najlepiej) albo wieczorem (skoro ryba nie dała się złapać rano, musi się udać wieczorem). Wchodzili po kolana w wodę, w milczeniu wypalali papierosa – byli to przeważnie dojrzali mężczyźni – potem, po krótkim rzucie, któremu towarzyszyło piekielne zgrzytanie, natychmiast zaczynali zwijać żyłkę. Czasem jeden z nich właził do wody, żeby odczepić błystkę, wtedy pozostali nadciągali w jego stronę i udzielali dobrych rad. W przerwach między tymi sytuacjami nadzwyczajnymi niemal nie rozmawiali, co najwyżej wydawali z siebie ponure odgłosy: pie-ma, znowu nic.

Rano rozchodzili się po campingach i letniskach stopniowo, wieczorem szli wszyscy razem, gdy słońce zachodziło i zaczynały ciąć komary. Czasem jakiś uparciuch zostawał na stanowisku w południowym upale, w deszczu albo do późna w noc (już go nawet nie było widać, tylko żar z papierosa i wrzask zarzynanej świni co dwie-trzy minuty).
I to jest w tym wszystkim najbardziej wstrząsające. Godzinami, dzień w dzień, skubali wodorosty na płyciźnie, zatruwając ciszę kakofonią swoich hamulców. W dodatku wiedzieli, że coś robią nie tak. Dla nas oczywiste było, że nigdy niczego nie złapali – teoretycznie nie mogli złapać nic oprócz małży albo, jeśli mieliby dużo szczęścia, jakiegoś zgubionego przez plażowiczkę stanika. Wiedzieliśmy, że gdyby nawet jakiś szalony, umierający z głodu szczupak wpłynął do strefy zasięgu ich błystek, to raczej jadłby trawę, niż dał się nabrać na ich barbarzyńskie „rombiki”, niezdarne samoróbki handlarzy z wędkarskiego targowiska. To była beznadzieja, to był kamień, którego nie wydrąży żadna kropla.

A mimo to każdego ranka i każdego wieczora wychodzili na plażę.

tłumaczenie: Katarzyna Kotyńska

Do góry
Drukuj
Mail