WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Klucz (fragment)
Weźmy tę historię z dyrektorem, która musiała się wydarzyć całkiem niedawno. Bo to było właśnie zimą, w czwartej klasie. Albo też miała się dopiero wydarzyć - przecież tamta zima jeszcze się nie skończyła. Tego dnia dziewczynka jak zwykle spóźniła się do szkoły i nie miała worka z kapciami, co nieraz uchodziło jej na sucho, ale wtedy nie. Została ukarana, zamknęli ją na klucz w pustej klasie. W klasie, w której nigdy nie miała lekcji. Oglądała sobie wiszącą na ścianie zagadkową tablicę Mendelejewa i wcale nie rozpaczała. Patrzyła uważnie na tę listę wszystkiego, z czego podobno składa się świat. Z czego właściwie się składał? Z dużych i małych literek? Wypuścili ją stamtąd po dzwonku. Dopiero na przedostatniej lekcji pojawił się dyrektor, młody, przystojny, w towarzystwie nauczycielki, którą dziewczynka widywała tylko na korytarzach. Dyrektor rozejrzał się, gestem dał klasie znak, że nie trzeba wstawać, szybko podszedł do dziewczynki i podniósł ją za ucho. Bolało. Bolało tym bardziej, że przecież była dziewczynką. A nie było takiego zwyczaju, żeby szarpać za uszy dziewczynkę. Tylko chłopców.

- Oddaj to, co wzięłaś - powiedział.

Patrzyła na niego z głupią miną, nie wiedziała, co ma oddać.

- Wywróć kieszenie, i to już.

Pokazała mokrą chustkę do nosa.

- Fuj! - obca nauczycielka cofnęła się o krok. W kieszeniach nie było nic więcej. Sięgnął po jej tornister i wyjął z niego wszystko po kolei.
- Czytanki. Zeszyt do matematyki. Zeszyt do polskiego - mówił, wytrząsając kartki i odkładając każdą rzecz po kolei na blat ławki. - Książka do matematyki. Plastelina.

W przednich ławkach rozległ się śmiech. Po co przyniosła plastelinę?

- Korkociąg - powiedział z naciskiem.

Zapadła cisza.

- Gdzie schowałaś pieniądze? - spytał podniesionym głosem i uderzył ją po głowie zeszytem od matematyki. Wbiła wzrok w podłogę. Kazali jej natychmiast przyprowadzić matkę, co było niemożliwe, bo matka do wieczora prowadziła zajęcia. Dziewczynka miała kategoryczny zakaz przychodzenia do niej na uczelnię, chociaż to było bardzo blisko, zaledwie parę przecznic od domu. I naprawdę nie chodziło o tych parę przecznic ani o kilka samochodów, jeżdżących po ulicach. Niewiele później matka zapisała ją do biblioteki uniwersyteckiej. Chętnie zapisywała ją do bibliotek. A rozmawiać z nią nie za bardzo lubiła. I dlatego nie miała okazji dowiedzieć się wielu rzeczy, o których powinna była wiedzieć.
- Że ukradłaś? Na pewno? - dopytywała się, bo oskarżenie ją zaskoczyło. Znałam tę matkę. Wiedziałam, że nie potrafi wybaczyć skandalu. Ściągając na siebie skandale, dziewczynka ściągała je także na nią. - Ile?

Ale skąd dziewczynka miała wiedzieć? Po prostu nie do pomyślenia, żeby podczas przetrząsania tornistra zadała dyrektorowi pytanie. Byłaby to zwykła bezczelność, bo pan dyrektor nie jest twoim kolegą, smarkulo. Nie trzeba było tłumaczyć, komu wolno pytać, o co i w jakich okolicznościach. Ważniejszy pytał mniej ważnego, nigdy na odwrót. Ale matka była zła, nie znała dokładnej sumy, a to jej nie ułatwiało zadania. Zamierzała z samego rana, nie wchodząc w żadne dyskusje, oddać dyrektorowi pieniądze. Miała nadzieję w ten sposób jak najszybciej zamknąć sprawę. Umiała pozorować współpracę, ale nie umiała walczyć. Jeśli w sprawach najważniejszych - a ta do takich nie należała - naprawdę nie mogła na coś przystać, uciekała się do biernego, milczącego oporu. Żadnych deklaracji. Tylko uniki. Chroniła się, zachowując chłodny dystans. Coś w niej zgasło dawno temu, lecz udawało jej się jak dotąd utrzymywać to w tajemnicy przed obcymi. Matka czułaby się bezpieczniej, gdyby dziewczynka była podobna do niej, zdystansowana, nieskazitelna... Gdyby nie pokazywała całemu światu odwrotnej strony medalu.

Niestety stale istniało takie zagrożenie. Nie dlatego, żeby dziewczynka znała tajemnicę pustki i mogła ją komuś wypaplać. Wystarczało, że na czole miała wypisane zbyt wiele. Matka uważała to za przejaw jej niedojrzałości, taki sam jak te notoryczne spóźnienia. Gniewało ją, że dziewczynka nie umie zachować się jak należy. To znaczy jak? Matka wzruszała ramionami. A może umie, tylko nie chce? - zastanawiała się czasem. - Może robi to wszystko naumyślnie? Żeby się zemścić? Ale za co właściwie dziewczynka miałaby się mścić? No przecież za to, co miała wypisane na czole.

Matka nie powiedziała ojcu o kradzieży. Spotykali się dopiero przy kolacji, którą jedli sami, we dwójkę. Nigdy nie rozmawiali o szkole. O wszystkim, ale o szkole nie. Matka nastawiła sobie budzik i nazajutrz wstała wcześnie. Miała coś pilnego do załatwienia.

- Nie, nic nie trzeba oddawać - powiedział dyrektor, zaskoczony i trochę zmieszany. - Pieniądze się znalazły, jeszcze wczoraj.

Zwrócił matce korkociąg i ostrzegł, że to może być początek kłopotów wychowawczych gorszych od tych, które już są. Wieczorem spytała, skąd korkociąg wziął się w tornistrze. Dziewczynka nie miała pojęcia. Nosiła go ze sobą przynajmniej od tygodnia, tak samo jak plastelinę. Ale do czego zamierzała go użyć? No, do czego? Jakie irytujące jest to jej wieczne roztrzepanie!

Sceny z udziałem dyrektora i obcej nauczycielki nie dałoby się wymazać ani odwołać, nikt nawet nie próbował. Klasa przez długi czas nie znajdowała ciekawszego tematu. Dziewczynka przysięgała, że pieniądze się znalazły, ale inne dzieci jej nie wierzyły, bo podobno matka była u dyrektora, żeby oddać. Grubawy chłopiec z ostatniej ławki razem ze swoim ostrzyżonym do skóry koleżką zabierał jej czasem tornister. Widownia zaśmiewała się do rozpuku, kiedy wołał dźwięcznym głosem dyrektora:

- Czytanki... Zeszyt do polskiego... Zeszyt do matematyki... Mów, gdzie masz pieniądze! - i bił ją po głowie tym zeszytem. Nie odpowiadała, milczała jak zaklęta. Pewnego dnia wzięli ją we dwóch pod łokcie i zamknęli w areszcie, żeby zmiękła. Areszt mieścił się w pustej szafie, w ciemnym kącie. Z początku cała zgraja trzymała drzwi. Dziewczynka siedziała cicho, tak cicho, że zaczęło to być niepokojące. Zanim otworzyli, żeby sprawdzić, czy się nie udusiła, ktoś już zdążył polecieć na skargę do pani, która była przecież odpowiedzialna za to, żeby nikomu nic się nie stało. Pani przeżyła wtedy okropne chwile. Pędząc po schodach na miejsce wypadku, z nieznośnym kołataniem serca, myślała już pewnie o śledztwie, o procesie, którym mogło się to wszystko zakończyć. Więc potem chciała się z tą dziewczynką rozmówić.
- Co to za historia? - pytała, stukając palcami w blat swojego stolika. - Wyjaśnisz mi?

Dziewczynka stała przed tym stolikiem i przestępowała z nogi na nogę, czując na plecach ciężar wielu spojrzeń. Nic nie wiedziała, przecież była wtedy w środku. Niech lepiej się dowie od tych, co stali na zewnątrz, myślała sobie. Ale pani pytała tylko o tę ciszę w szafie, o to, że dziewczynka nie waliła w drzwi, nie krzyczała, żeby ją wypuścić, co właśnie stało się główną przyczyną kołatania serca. Nie, to nie było specjalnie, dziewczynce nie przyszło nawet do głowy, że w ten sposób może kogoś przestraszyć. Milczenie przedłużało się, pani się niecierpliwiła i trzeba było w końcu, jąkając się, zeznać, że kiedy znalazła się w szafie, zesztywniała ze wstydu. I dalej się wstydziła, stojąc na środku klasy przed stolikiem pani. Dziwne, że z tego wstydu nie umarła.

Pani miała córkę w tej samej szkole, tylko o klasę niżej. Oczywiście, jeśli o to chodzi, na pewno nikt by się nie ośmielił... Palce pani jednak przestały bębnić w stolik. Sprawa czekała na jakieś zakończenie. Całą lekcję poświęcono na roztrząsanie czegoś aspołecznego, co tkwiło w tej dziewczynce, ale tym razem z troską, bez słowa przygany. Tyle zainteresowania i dobrej woli. Dziewczynka była wzruszona. Sama pani chciała się od niej dowiedzieć, dlaczego odstaje. Ale dziewczynka zastanawiała się nad tym nie po raz pierwszy i nadal nie wiedziała.

- Bo oni chyba nie bardzo mnie lubią - wyjaśniła z ociąganiem.

Pani rozejrzała się po klasie. Osiemnaście ławek, po sześć w trzech rzędach, trzydzieści kilka par oczu i uszu. Pozostało ustalić, co mają jej do zarzucenia.

Nie mieli jej nic do zarzucenia. Wstawali po kolei i mówili to samo, co ta z pierwszej ławki: że owszem, chcieli się kolegować, tylko ona nie chciała. Czyżby więc wszystko, co do tej pory, okazało się zwyczajną pomyłką? Oni myśleli, że ona nie chce, i dlatego... Cudowne odkrycie! Pani wydawała się znużona jednomyślnością, którą zbyt dobrze znała z zebrań partyjnych, ale dziewczynka uważała, że należy czym prędzej wszystko wyjaśnić. Złożyła więc oświadczenie, że jest wprost przeciwnie, że zawsze chciała się kolegować, i to nawet bardzo. Po lekcjach, kiedy wychodziły z szatni, przyłączyła się do innych dziewczynek. Doszły razem aż do rogu ulicy. Dopiero wtedy ta z pierwszej ławki przystanęła. Zatrzymały się razem z nią.

- Znowu za nami idziesz? - spytała surowo.

Do góry
Drukuj
Mail