Suche tarcie o okno. Rozpaczliwy trzepot skrzydeł za firanką. To ćma fruwa w tę i z powrotem, rzuca się między szybami, od wewnątrz do zewnątrz. Ociera się sucho skrzydłami o szybę. Ona otwiera okno, ćma nie chce uciec, chce wlecieć do środka, wzbija się ku światłu. Zatacza kręgi, szybko odbijając się to od jednej, to od drugiej lampy, spada na stół. Znów wzbija się ku światłu. Potem znów spada, znika z pola widzenia. Ona gasi światło, słyszy, jak ćma w ciemności odbija się od ściany. Uderza o nią brązowymi skrzydłami. Pusty szelest. Ulotnie suchy. Upada.
Załamania. Szyba kreśli fale nad krajobrazem, świerki stoją pochylone, zwisają krzywo. Smugi zniekształcają szkło. Gruboziarnista, nieprzystępna kraina, ciąg rosochatych sosen wzdłuż rzeki. Wisła ustaje w biegu, fale zastygają w swym najwyższym punkcie.
Ulicą wzdłuż brzegu jadą samochody. Bezgłośnie. Do celu. Wieczorem wracają, wjeżdżają w zakręt, znikają. Pada ulewny deszcz i wszystko zmywa. Krajobraz zmienia się w tłuste smugi, staje się czarny, za ciemnymi szybami niczego już nie widać. Jest tylko noc, jak w pierwszy dzień stworzenia, zanim wszystko wyłoniło się, ukształtowało z chaosu.
Odkrycie z tamtego okresu: dom Marii, jej rodzina. Nawiązywanie styczności — tak nazwie to później Esther.
Portret grupowy. Trzy kobiety na trawie. Najstarsza podaje herbatę; ubrana na czarno — nawet, gdy żył Cezary, Elwira często nosiła czarne ubrania — szare falowane włosy okalają jej twarz. Elwira jest korpulentna, ma matową pomarszczoną skórę. Jest drobnej postury; Maria i Jolanta już dawno ją przerosły. Jolanta jest szczupła, nerwowa, niemal nie może usiedzieć na krześle, jej usta składają się w niespokojny uśmiech. Ulotność. Późne lato, trzy kobiety w ogrodzie. Wdychają zapach róż, ostatnich róż tego roku.
Trzy kobiety — i Esther Blu, obserwatorka. Podglądaczka?
Wiatr cichnie, brzęk filiżanki, ciche rozmowy. Poczucie nieskończoności i wieczności. Gdy wyjedzie z miasta K., nie zastanie już tego świata, nawet jeśli tu wróci. Już go nie będzie. Elwira, matka, nalewa herbatę ze starego, uratowanego z dawnych czasów, srebrnego imbryka. En famille, to prawie rodzina także dla Esther. Magnolie, bzy, cyprysy, z tyłu szopa, w której dzieci od zawsze bawiły się w chowanego. Dziś to samo robiły dzieci Jolanty, dzieci kuzynek i kuzynów. Dom to plaster miodu, ogród to raj. Esther czuje się tu bezpiecznie, przy stole na trawie, wraz z innymi, z historią. Za ogrodem, w dole, wzdłuż brzegu Wisły wije się ulica, w popołudniowym świetle mieniąca się zielonkawym błękitem. Obok ogrodu, tuż niedaleko, niemal o włos, wprost przed nimi, przebiega droga do Auschwitz — autobusem lub koleją to niecałe dwie godziny stąd, samochodem półtorej.
Na zewnątrz wciąż szaleje rewolucja. Wczoraj wieczorem podczas kolacji słuchali w radio Etiudy rewolucyjnej Chopina, wcześniej Maria i ojciec mszy. Muzyka płynie, spoglądają na siebie w milczeniu. Nadzieja, zwątpienie. Rocznica.
Przeoczenie? Przypadek?
Z perspektywy czasu Esther Blu nie wiedziała, co ją tam ciągnęło. Coś gnało ją do przodu. Jak gdyby musiała jeszcze coś odkryć. Poczucie obowiązku? Nie, żaden obowiązek, po prostu jakieś poczucie. To był rok, w którym po raz pierwszy poczuła siłę, by tam pojechać — do Polski. Do kraju cierpienia, w którym wymordowano tak wielu ludzi. Ciemna plama na jej osobistej mapie.
Ktoś dał jej ten adres w miejscu, w którym wtedy pracowała, w biurze pewnego miasta na zachodzie Niemiec. W ostatniej chwili, przed samym wyjazdem. Ma przyjechać i zadzwonić, powiedziano. To mili ludzie, często przyjmowali gości z zagranicy. Miała ich serdecznie pozdrowić i zabrać rzeczy, które wtedy wożono do Polski — przede wszystkim książki, kawę, rajstopy i ubrania, trochę czekolady. Książki miała ułożyć na dnie walizki, a gdyby zapytali o nie celnicy, odpowiedzieć, że należą do niej. Ważne, by ubrania były jak najlepszej jakości. Ludzie byli tam dumni, jak jej wyjaśniono. Inaczej niż Czesi i Węgrzy czy inni biedni ludzie. Polacy, a właściwie polskie kobiety, nawet, gdy nie mają chleba albo niemal nic do jedzenia, nie założą na siebie byle czego. Esther Blu przejrzała swoją garderobę, wynalazła kilka niemal nienoszonych rzeczy, których nie musiałaby się wstydzić.
Potem ruszyła w drogę. Najpierw do Warszawy. Tam przedłużyła wizę; kilka dni, które, jak początkowo sądziła, powinny jej były wystarczyć, okazały się za mało. Potrzebowała więcej czasu. Podróżowała po kraju, aż pewnej nocy dotarła do miasta K. Zamierzała przenocować w hotelu przy dworcu, nie chciała jednak wymieniać więcej pieniędzy — w kieszeni miała tysiące złotych i nie wiedziała, co ma zrobić z tymi wszystkimi banknotami. Noc spędziła u Ewy. Ewa, zatroskana, o rozjaśnianych blond włosach, które bez składu opadały jej na ramiona, wraz z innymi kobietami czekała każdego wieczoru przed dworcem na turystów, by proponować im nocleg. Do mieszkania Ewy pojechali taksówką, za którą zapłaciła Esther. Nawet w późniejszych latach, gdy Esther Blu bardzo dobrze znała już miasto K., niemal tak dobrze jak własną kieszeń, nie udało jej się ustalić, gdzie dokładnie mieszkała Ewa. Była bezgwiezdna noc; jechały i jechały, wydawało się, że na koniec świata. Okolica była zaniedbana niczym sama Ewa. Esther miała spać w salonie.
Ewa w kuchni. Ręcznik, który jej dała, był pierwszą – a może drugą – połową zwykłego ręcznika, który przecięto na dwie części i na powrót gładko obszyto poszarpaną krawędź. Esther potarła o materiał, chwyciła go między palce, był bardzo cienki, prany już ze sto razy. Herbata przed snem, potem znów o poranku, niezliczone kanapki z jajkiem na twardo, które Ewa podtykała jej pod nos, zmuszając do jedzenia, kilka godzin snu na wersalce.
Przed pójściem do łóżka patrzyła przez okno w noc, na połamane kamienne płyty, cienie drzew.
"Nie, nie! Zamknąć okno. Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo", upominała Ewa oczyma i rękoma.
Esther Blu popatrzyła w bezkresną ciemność za oknem i zapytała: "Gdzie jest Auschwitz?"
W tym miejscu pytanie wydało się jej zupełnie oczywiste.
"Ach nie! Ach nie!" Ewa była przerażona.
"Czy to gdzieś w pobliżu?" Nie mogło być daleko. Od tego miejsca z połówką wytartego ręcznika, na krańcach cywilizacji, jaką do tej pory znała Esther Blu.
Ewę przeszył dreszcz. "Niech pani tam nie jedzie. Smutne miejsce, ach, jakie smutne." Znów dreszcz.
Następnego przedpołudnia, pochmurnego i mglistego, po kolejnej herbacie, kanapkach na śniadanie, tych samych co poprzedniego wieczora, znalazła z Ewą budkę telefoniczną i wybrała numer.
Zgłosiła się młoda kobieta, która łamaną angielszczyzną opowiadała, że zaledwie trzy tygodnie wcześniej urodziła, Esther mogła jednak przyjść i u nich zamieszkać. Jej siostra, Maria, się ucieszy, twierdziła, bo Esther mówiła także po francusku, z kolei Maria jedynie po włosku i francusku, nie mogła więc porozumiewać się z innymi gośćmi.
Esther Blu pożegnała się z Ewą, na zawsze, i wsiadła do taksówki. Z książkami, odrobiną kawy i używanymi ubraniami dobrej jakości.
Jechali przez całe miasto, obok dworca i hotelu, w którym zamierzała przenocować; w przedpołudniowej mgle wyglądał bardziej zachęcająco niż poprzedniego wieczora. Jechali dalej, aż zostawili za sobą centrum miasta i dotarli do zupełnie innej dzielnicy, zaniedbane kamienice, rozłożyste drzewa, po lewej stronie Wisła, po prawej mała rzeczka, skręcili w stromą zacienioną uliczkę, znów skręcili, aż zatrzymali się przed olbrzymim secesyjnym domem. Esther Blu, zrozumiała, że właśnie dotarła na miejsce.
Wysiadła z samochodu, zapłaciła, podziękowała: Dziękuję. Przed wyjazdem zrobiła trzy lekcje polskiego.
Brama wejściowa jest uchylona. Esther po raz pierwszy idzie dróżką przez ogródek do drzwi wejściowych, dzwoni.
Drzwi otwiera młoda kobieta, z którą rozmawiała przez telefon, wita ją. Mówi do Esther po imieniu, przedstawia się: Jolanta. Prowadzi Esther przez dużą przytulną kuchnię, która jest właśnie w trakcie sprzątania,
na dół do pokoju od strony ogrodu.
"Kawy", odzywa się Jolanta, "napije się pani kawy?"
"Tak, poproszę", odpowiada Esther bez zażenowania. Wypija niemal cały dzbanek, wyglądając przy tym z pokoju gościnnego na dole — który właściwie jest pokojem Pawła, jego jednak jeszcze nie zna — na kwiaty i bukiety na zewnątrz. Od razu czuje się jak w raju.
Marii jeszcze nie ma, ma przyjechać wieczorem. Dostała paszport i pojechała do Rzymu. Maria to póki co tylko imię, podobnie jak Paweł.
"Paweł wróci dziś wieczorem", oznajmia Jolanta cała rozradowana.
Esther uśmiecha się uprzejmie, zadaje sobie pytanie, kim może być ów Paweł.
Na razie siedzi na dole w jego gabinecie, przy jego biurku i patrzy przez okno na ogród.
Nie wie jeszcze, że ten dom leży przy drodze, która prowadzi do Auschwitz. Nawet tego nie przeczuwa.
Później, owego pierwszego popołudnia, jedzie do miasta starym niebieskim tramwajem, który ze stukotem i piskiem przedziera się przez wąskie uliczki. Jolanta wyjaśniła Esther — wciąż przepraszając za swój kiepski angielski — jak dojść do przystanku tramwajowego, gdzie kupić bilet, w który tramwaj wsiąść i gdzie dokładnie wysiąść. Esther stosuje się do jej instrukcji, ma przy sobie również plan miasta, wciąż na niego zerka, gdy dociera do Barbakanu, wysiada i idzie na Rynek Główny. Olbrzymi, niemal pusty plac z całą masą wież i krenelaży, pałaców i kościołów, skąpanych w bladym popołudniowym świetle. Jesienny zmierzch. Pod spranymi parasolami, siedzą stare kwiaciarki, otoczone gołębiami, i sprzedają roże i chryzantemy. Szare fasady mienią się miedzianym kolorem. Wszystko osobliwie nienaruszone, tak jak przedwczoraj, jak przed pięćdziesięcioma, sześćdziesięcioma laty. Przed stoma laty od przedwczoraj. Żółte latarnie zapalono już teraz, późnym popołudniem. Pod stopami szeleszczą liście. Pierwszy tego roku powiew cierpkiego powietrza. Właśnie wtedy wszystko się zaczęło — jej miłość, tęsknota, namiętność. Do tego miasta, do tego kraju.
Postaci i fabuła powieści "Krakowiak" fikcyjne.
[Tłumaczenie: Paweł Zarychta]
Nota redakcyjna
Pierwsze wydanie w Niemczech, 2013
© Ruth Fruchtman, Berlin/Kraków
© KLAK Verlag, Berlin
Wszelkie prawa zastrzeżone