Królowa Tiramisu (fragment)
Król z Żółci gorzkie rytmy do słodkiej melodii dworskiej przywlókł, miód osolił, kruszynę pić kazał, dekret za dekretem wydawał o pożytkach płynących z tartych na obiad żołędzi, surowo cukier wyklinał, a kto potrawy słodził z suchej gałęzi zaraz zwisał. A że Królewicz z Marcepanu pierś miał cherlawą, mięśnie wątłe, Królowa Tiramisu przez króla i oblubieńca oblężona, goryczą spryskana, co noc plugawiona, lud zniewolony – znikąd nie było ratunku…
Królewicz wzrastał po cichu, letargicznie, sennie, jak płonka w cieniu potężnego dębu, która nim zajmie miejsce protoplasty – latami czekać musi drwala, burzy. Siadywał w wysokiej wieży, i patrzył, jak obraca się wniwecz Królestwo Słodyczy. Ogrodnicy karczowali miodne lipy, magnolie, drzewa konfiturowe, rozsiewali w zamkowych ogrodach chwasty, rosiczki, bieluń, pokrzywy wybujały po pas, po szyję; kruki kołowały nad truchłami dworskich piesków, poskrzypywały szubienice, zewsząd unosiła się woń amoniaku… Królewicz siadywał w wykuszowym oknie i wzdychał, tęsknił za szumem wiatru w liściach drzew konfiturowych, w trzcinie cukrowej, za mruczeniem kotów, muzyką wróżek, pluskaniem waniliowego deszczu. I czasem, nocami, słodka muzyka pomarańczowych gajów i pól melasy, z jezior odległych bijąca, z dziwów toni, docierała do uszu Królewicza, przypominała, że jest świat poza murem, poza Twierdzą, bez soli, goryczy i octu. Królestwo upadło, ale od dawnych przewag Słodyczy szumiało wciąż powietrze, lęgły się prawidma w źdźbłach, biło i biło serce z marcepanu, źródło słodyczy…
Monarcha z Królewicza szydził, że mazgajowaty i kruchy, do ciężkich ćwiczeń ciało hartujących zachęcał – miał plan, skąpany w żółci. Stawaj chłopcze do fechtunku, do oszczepu, na arenę wychodź, może ostrze ześlizgnie się, rozpruje marcepan – tajemnie rachował – wda się gangrena… Szeptali już jednak ambasadorowie, lud podbity szemrał, że Król coś złego umyślił, a i racja stanu wymagała szczypty karmelu, garsteczki cukru. Monarcha zatem swój plan cukruje – za żonę postanawia pojąć Królową Tiramisu, która mu dotąd rozkoszną branką jeno była! „O ambasadorowie, poddani – w królewskim éxpose szczwanie klaruje – oddam Królewiczowi co królewskie, będę mu ojcem sprawiedliwym, pedagogiem wytrawnym, a po mnie, gdy weźmie stosowne nauki, on na czele Królestwa stanie, pro publico bono”. Oklaskom nie było końca. I jął Król z Żółci osobiście pasierba w tajemnych salach „uczyć”, na syna gotować, wolną wolę łamać, urabiać na swoją modłę. „Co stolicą jest Królestwa?” – podczas pierwszej lekcji pyta. „Warszawa” – Królewicz hardo odpowiada. Złości się Król, bo wciąż oporność w synowcu czuje, nieprzejrzystość, która ponad klęski Słodyczy zawłaszczyć się nie daje, mimo wysiłku, niezmienna trwa, póki płynąć będą rzeki słodkie, jeziora rozlane jak klonowy syrop, jak słodkie łzy Boga. Już rwać paznokcie, zęby pasierbowi chce, ostatkiem woli się powstrzymuje, co powiedzą królowie, ambasadorowie, racja stanu?! – zatem rózgę na wiedzę przepisuje, rano, we dnie, wieczór, w nocy, a pasierb oczy słodkie wypłakuje, przyrzeka, że się poprawi, solennie obiecuje, aż i mówi, co Król chce, wygrywa jak katarynka, wola i wola Twoja Panie niech się stanie...
Ale cóż to, po tygodniach i miesiącach rózgi, gdy Król pewności nabrał, że pasierba złamał, ten ośmiela się składać petycję na ręce marszałków, ambasadorów, cudzoziemskich królów?! Omija służbową drogę, rodzicielską władzę, by wstawiono się za nim?! Że niby zadana wiedza, ćwiczenia – szkodliwa i nieprzydatna, ma na celu jeno jego złamanie?! Niech da mu Król jeno szatę zgrzebną – hardo domaga się – ulubioną klacz z lukrecji, zaraz śmignie z wiatrem, wądoły i jary będzie przesadzać, wyjedzie het-het daleko, za siódmą górę i rzekę, do dworku Królowej-Babci, i nigdy już tu nie wróci, monarcha o nic nie musi się martwić... Król z Żółci, gdy o tym usłyszał, gdy prośbę Królewicza zaprotokołowaną mu przedłożono, zgrzytnął pożółkłymi zębami: „Zwierz w kniejach dziki, czas niespokojny, jeszcze coś niedobrego poza Twierdzą Królewicza spotka, a przecie spadkobierca w mojej i tylko mojej pieczy. Nie ma mowy”. I nazwał to oficjalnie nieporozumieniem. W dworskiej popołudniówce stało: „Królewicz odrzuca sukcesję! Uciec chce od Królestwa, pieczy ojca i matki, i obowiązków! Tylko szybkiej interwencji Króla, który dobro Królestwa przedkłada nad własne, który chwałę Królestwa umiłował (...) Król i Lud wybacza Królewiczowi dziecięcą płochość”.
I nadszedł dzień ślubu i koronacji uroczystej Króla z Żółci w katedrze goryczy pełnej. Monarcha święto celebruje, insygnia Królestwa i Królową Tiramisu z rąk arcybiskupa przejmuje, ale cóż to, kto odważa się ceremonię zakłócać?! Bo oto pasierb buch w proch i leży, ramiona rozłożone jak ten Rejtan, do ziemi twardo przybity i rozdzierająco krzyczy: „Przychyl się Królu do mojej prośby!” Czyżby dogodnej chwili czekał, kiedy zgromadzą się w katedrze cudzoziemscy Królowie, ambasadorowie, kiedy ceremonia obleczona w political correct, że kroku ni w te, ni we wte?! Jak to się waży na ziemię padać, szukać pomocy u świętej mateczki, w której kości przodków śpią, a bujne zboża się nad nimi kołyszą! Królewicz leży na posadzce, jak ten pijany, po chamsku ululany, w proteście przed ojcowskimi naukami, szczodrymi obietnicami?! Taki wstyd, o jaki wstyd przed cudzoziemskimi królami i ambasadorami, którzy chichoczą, a chichoty kroplą się solą. Oczy Króla żółcią zaszły, i osobiście jął podważać chłopca. Ale jak tu podnieść dziecko, nawet tak kruche, którego całe ciało korzonki puszczało, by się tylko na ciele rodzicielki utrzymać? I te korzonki tak w dół, głęboko, pełzły przez lochy Twierdzy, owijały się wokół lada kostki skazańca i pordzewiałego oręża. A każdy włos niczym chwytna macka, lgnąca do ziemi. Ale nie na darmo Król podbijał Królestwo Słodyczy, zastępy husarzy z karmelu topił, Królową Tiramisu w karty wygrywał, a gdzie siłą nie mógł – radził sobie konceptem. Migają płomyki świec w dłoniach dworzan, falują gobeliny od wiatru, co wpada przez szpary w murach zamku, a oczy ambasadorów, jak śmiechu młynki, sól sypią i sypią, gdy Król, jakby nigdy nic, łagodnie rzecze: „Synu, będzie ci to dane, obiecuje Królewska Mość”. I pasierb zaraz wstaje, pokornieje, do dłoni Króla przypada, całuje, dziękuje, a monarcha zaszczyca go kwaśnym uśmiechem, ceremonia bez dalszych przeszkód trwa.
A kiedy już uroczyście zatwierdzono, odśpiewano i wymodlono, co trwało i trwało, że lud słodki bierze sobie oto za Pana, Króla z Żółci, królewicz prowiant kazał spakować i do stajni pobiegł, do klaczy z lukrecji ulubionej, co miała kopyta jak smoła czarne, na nosie zaś różową gwiazdę. Ale cóż to, o zgrozo, beznogi kadłub klaczy walający się w gnoju ujrzał, i klęknął, i zapłakał. I wrócił do swoich komnat, a łzy słodkie na schodach gubił, jakoby perły. I na paterze srebrzystej, misternie zdobionej, bilecik ujrzał, że jeśli znów popełni faux paux – odrąbane nogi Królowej Tiramisu w marynacie octowej będzie oglądał. Tak oto Król od zaślubin z matką-ziemią pasierba odwiódł, schłodził mu krew gorącą, raz na zawsze?