Rozdział XI
Ku Połtawie
20 X 2007
Pewnie wam też nieraz zdarzało się słyszeć głos wołający was po imieniu, co prości ludzie tłumaczą w ten sposób, że jakaś dusza stęskniła się za człowiekiem i przywołuje go do siebie, a potem niechybnie przychodzi śmierć. Przyznam się, że takie wołanie zawsze budziło we mnie straszny lęk.
~Mikołaj Gogol
W duszy Gogola istniała od początku dwoistość wielkiego talentu, który widzi prawdę i maluje prawdę, i małego umysłu, który obraca się w ciasnym kole pojęć i wierzeń. Z czasem to, co w duszy pisarza było małe, brało coraz bardziej górę nad talentem, buntowało się przeciwko geniuszowi, pętało jego lot, przeklinało jego utwory.
~Jan Kucharzewski, 1923
Nie zaspałem, obudzili mnie właściciele mieszkania. Zobaczyłem ich po raz pierwszy — jak już przypuszczałem wcześniej, w oparciu o grawerunek na plakietce zegara, byli moimi rówieśnikami. Pozbierałem się raz dwa, ogarnąłem i rozliczyłem z nimi za ostatnią noc. Oddali mi kwitek potrzebny na granicy (pilnowałem, bo i tym mnie straszono), zdążyliśmy jeszcze sobie pogadać przy śniadaniowej herbacie. Ona już przeszła na nauczycielską emeryturę, wcześniej uczyła robót ręcznych, a on, inżynier-elektryk, pracował nadal; mają dwójkę dorosłych dzieci: baletnicę i ekonomistę. Okazało się, że pradziadek właścicielki był z pochodzenia Polakiem, ale nie znali dokładnie jego nazwiska: Miączyński lub Mączyński. Nie było też czasu na uraczenie ich historią, związaną z hrabią Maciejem Ignacym Mielżyńskim, niezbyt fortunnym dowódcą III Powstania Śląskiego, mieszkańcem mojego Mikołowa, który w 1913 roku zastrzelił swoją żonę i młodzieńca, uważanego za jej kochanka. Żona, z Potockich, miała piękne imię Felicja, drugą ofiarą był jej siostrzeniec o imieniu (wówczas) równie romantycznym: Adolf. Nazywał się… Miączyński.
— Polacy byli tu zawsze inteligentami — mówili oboje. Polakiem był także generał Zubkowski, twórca mirgorodzkiego sanatorium, otwartego nieszczęśliwie na progu nowej dziejowej zawieruchy, w kwietniu 1917 roku. Pradziadek gospodyni był lekarzem, mieszkał w Zubowce, leczył nawet Gogola, co wynikać ma jednoznacznie z listów samego pisarza. Zapowiedziałem, że poproszę ich listownie o jakieś kopie. Szkoda, że nie mieli ich z sobą…
Pożegnawszy się z gospodarzami, skłoniłem się — w duchu — przed przedpokojowym świętym Mikołajem; wtedy to, na moment, przypomniał mi się poeta Iwan Bezdomny z Mistrza i Małgorzaty, którego obłęd zaczął się od przypięcia do koszuli „maleńkiego papierowego świętego obrazka”. Wybiegłem na przystanek przy ulicy Gogola (samego Gogola, bez Mikołaja). Tam dopiero, w oczekiwaniu na busik, uświadomiłem sobie, że ikonka w mojej kwaterze zawieszona była byle jak, nie na świętym miejscu ikonowym, nie na pokuciu, nie w krasnym kąciku, tylko tam, gdzie pasowało. Była to — jak widać — ikona na wskroś postmodernistyczna. A przecież Mikołaj miał zawsze w prawosławiu rangę najwyższą. „Kiedy Bóg umrze, Jego miejsce zajmie albo św. Mikołaj, albo car” — to dosłowny cytat z poważnej książki, zapisującej ludową teologię. Pogłos zawołania Nietzschego („Bóg umarł!”), wieszczącego nadejście nadczłowieka, tutaj zamienił się w głęboki pokłon przed monarchą. Potem, gdy zabito cara Mikołaja, jego zabójcy zaczęli się pastwić nad sługami Boga…
Na dworzec dotarłem z niewielkim wyprzedzeniem, a ponieważ bilet wykupiłem dzień wcześniej (na blankiecie oczywiście wpisano nazwisko), miałem trochę wolnego czasu. Dworzec pochodził z 1903 roku, niejedno więc musiał widzieć, choćby i zdarzenie w roku 1919, kiedy tu, przy torach, zabito dwudziestu rewolucyjnych żołnierzy. Jako sprawców zbrodni wskazano białych, jak to wyczytałem — kilka dni temu — na tablicy w pobliżu szkoły ceramicznej, za Chorołem. Stanęły mi w oczach sceny z Doktora Żywago, gdzie właśnie na dworcu tłum żołnierski morduje swoich dowódców. Swoją drogą, rewolucje XX wieku zawsze miały swoje dworcowe epizody, bo panowanie nad szynami otwierało drogę do władzy. Gdy pisałem swoją powieść o rewolucji komunistycznej w Monachium w 1919 roku, stwierdziłem, że nawet w tym szacownym mieście, wymuskanym jak puzderko, walki o Bahnhof wybuchały średnio co miesiąc…
Usiadłem w poczekalni, czystej i zadbanej, na pięćdziesiąt osób, z plastikowymi siedziskami i oparciami. Usadzeni byliśmy jak w samolocie, twarzą do torów kreślących linię zachód-wschód. Lektura ukraińskiej gazety dała mi niewiele — zostawiłem ją bez żalu: wyniki wyborów nie były jeszcze oficjalnie potwierdzone, rządu jak nie było, tak nie było, Wiktor i Julia coś tam z sobą ustalali, czegoś im jeszcze brakowało, czegoś niewielkiego, ale czego, trudno powiedzieć.
Siedziałem z odłożoną na kolanach nieprzydatną mi gazetą i rozglądałem się wokół, żegnając się w myślach z miastem Mi... Było w jego dziejach pewne zdarzenie, które odbiło się — symetrycznie — w moich domowych stronach, w śląskim Mi... Powiem najkrócej w czym rzecz... W roku 1658, gdy zapłonęły kresy Rzeczypospolitej, Mirgorod został zajęty przez Kozaków pod wodzą hetmana Wyhowskiego (sto lat potem zobaczymy tu już dziadków Mikołaja Gogola). Dokładnie w tym samym roku, bardzo blisko Mikołowa, w Łące, pali się stary, ponad dwustuletni kościół pod wezwaniem… św. Mikołaja. Po rychłej odbudowie, z niezmienionym patronem, służy do dzisiaj wiernym. W tym niewielkim przysiółku jest co najmniej trzy ćwierci setki ludzi noszących nazwisko „Gogol”; nigdzie w Polsce nie ma ich tylu na jednym miejscu — byłem tam, i przy kościele, i na cmentarzu; nawet przy wejściu natknąłem się świeży nekrolog Gogola zmarłego w Londynie, a chowanego w rodzinnej śląskiej ziemi; widziałem liczne groby Gogolów martwych, ale i rozmawiałem z żywymi: pan Jan Gogol z żoną Reginą przyjęli mnie nadzwyczaj serdecznie. Dziwy, powiecie, i słusznie. I jak tu można było o tym nie napisać…
Gdy poszedłem na peron, zebrało się tam już kilkanaście osób. Zwykła scena dworcowa, nic dziwnego, gdyby nie to, że kilka metrów dalej łaziła sobie po torach, i to najspokojniej, czarna kózka. Odwrócona do nas tyłem, skubała na kolejowym żwirze niewidoczne dla nikogo trawki, jak na najlepszym pastwisku. Nikt jej nie przeganiał, w końcu pociąg miał wjechać nie na jej peron, tylko na nasz. U Bunina w Życiu Arseniewa, przy opisie którejś z kolejowych rajz, pojawia się na torach też żywa istota, co prawda nie koza, ale zwyczajna kura, która „spokojnie, po domowemu, chodzi i dziobie coś, skazana przez los, by całe kurze życie spędzić — nie wiadomo czemu — na tej tu odludnej stacji; nie interesuje jej bynajmniej, kim jesteś, dokąd i po co jedziesz wraz ze swymi marzeniami i uczuciami, których wieczna i wzniosła radość wiąże się ze sprawami na pozór tak dalece błahymi i powszednimi”… Dlaczego znowu Bunin? Jak to dlaczego!? Opuszczam przecież mieścinę dziadków Gogola, opisanych przez niego w Staroświeckich ziemianach. To przecież niczego nie wyjaśnia, czemu więc ten Bunin? — brzmi ponowione pytanie. Bo też Ziemianie byli ulubionym utworem dzieciństwa Bunina (drugim była Straszna zemsta), i to wspomnienie książki włożył w usta swojego alter ego, Arseniewa: „Jakież niezapomniane słowa! Jak cudownie brzmią po dziś dzień”… I jeszcze jeden powód — chcąc zapisać życzliwe stosunki w jakimś ukraińskim miasteczku, Bunin przyrównał je do „mirgorodzkiego, sytego, mieszczańskiego dobrobytu”. Nieźle! Mirgorod stał się małą Arkadią, literacką miarą szczęścia…
Nad wszystkim czuwał pomnikowy Gogol, a my wraz z „naszą” kozą (cosa nostra?) byliśmy u jego kolan, z naszymi torbami i plecakami, z naszymi zamierzeniami i planami, w kurtkach i płaszczach, w najróżniejszych współczesnych szynelach i szynelikach, „ze swymi marzeniami i uczuciami”, każdy podług niewidzialnej rangi, którą naznaczyła nas współczesna społeczna stratygrafia, bogatsza niż dawne czternaście czynów. Pisarz patrzył nieruchomo przed siebie na postrzępiony pas pojaśniałego nieba wyłażący spod nawisu ciemnoszarych chmur. Jego metalowe spojrzenie biegło obojętnie ponad naszymi głowami, nie mówiąc już o kozim łbie z ostrymi rożkami, dokonującym niemałego cudu znajdowania pożywienia na żwirowej pustyni.