WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Medulla
The pleasure is all mine...
Kra, kra.” „????” „Kra, kra, kra.”
„Kra kra kra.” Tak właśnie słyszę, chociaż w tym, co mówi, nie ma ani „k”, ani „r”, ani „a”, ani w ogóle żadnego z tych dźwięków, które mogłyby wydostać się z moich ust, z mojego wysoce rozwiniętego aparatu mowy. „Rozwiniętego”, powtarzamw myślach i, całkiem bez sensu, wyobrażam sobie kwiaty. Znowu próbuję, wykrzywiam twarz, męczę mój ogromny, mięsisty język, ale ciągle jest tylko „kra” i „kra”.
Albo nic.
Kładę się na trawie, w miejscu, gdzie akurat nie ma psich gówien. Zimno. Kleją się do mnie na wpół zgniłe liście, pokrywają moje ubranie warstwą śliskiej rdzy. Nie obowiązują tu pory roku ani pory dnia. Zawsze to samo sinobure światło, wyleniała trawa i te psie gówna w różnych stadiach rozkładu. Kiedy gaśnie słońce, zapalają się latarnie. Kiedy nie pada deszcz, robi się gęsto od ludzi. W tle słyszę odgłosy miasta, jakieś szmery, szepty, szumy i sygnały, wszystkie zebrane w jeden wielki, hipnotyzujący śpiew. Śpiew. Więcej niż tylko suma poszczególnych dźwięków, bo jest w nim także wymiar czystego dźwięczenia, dźwięczność sama w sobie, tajemniczy ton, którego nie zarejestruje żadna notacja. Kiedy tak leżę, nad moją głową przelatuje pusta reklamówka z napisem Organic Market. Przymykam oczy. Pora iść. 

* * *

Leda nigdy nie sprawiała nikomu kłopotu. Nie spóźniała się do pracy. Nie wychodziła przed czasem. Nie miewała gorszych dni. Nie narzekała, kiedy ostatni goście siedzieli przy pustych filiżankach jeszcze długo po zamknięciu lokalu, przez co nie mogła podliczyć rachunków i zamknąć kasy. Bez słowa skargi wykonywała wszystkie swoje obowiązki, a także to, co wcale już do nich nie należało. Zmywała wyłożoną ceramicznymi kafelkami podłogę, polerowała szklanki, aż zaczynały lśnić, jakby wyciosano je z najdroższego kryształu, napełniała cukiernice niskokalorycznym słodzikiem. Mimo to nikt w Green Soya nie przepadał za Ledą. A już z całą pewnością nie przepadał za nią Vitta, właściciel. Właściwie to miał wielką ochotę pozbyć się jej pod jakimkolwiek pretekstem. Leda wzbudzała w nim niepokój, a nawet coś w rodzaju odrazy. Nie lubił zbliżać się do niej, a kiedy zdarzało się, wieczorem, już po zamknięciu, że zostawali sam na sam w pustej kafejce, tylko on i ona w wypełniającym wnętrze półmroku, ogarniała go chęć ucieczki, którą powstrzymywał wyłącznie dzięki temu, że miał niezwykle dobry kontakt ze swoim silnym wewnętrznym ja. Ze swoją – lubił to nienaoliwione słowo – jaźnią. Skąd jednak brał się ten dziwaczny impuls? Czy Leda była brzydka? Nie. Na swój sposób była nawet ładna, chociaż w jej twarzy było coś tak ulotnego, że pod jej nieobecność Vitta, chociaż nieraz próbował, nie potrafił przypomnieć sobie, jak wygląda. Czy nie dbała o strój? Ależ tak. Jej lniane tuniki (obowiązkowy strój kelnerek) były zawsze nieskazitelnie białe... Zdarzało się, co prawda, że z jej rudych włosów sterczały liście albo źdźbła uschniętej trawy, jednak goście, którzy przychodzili do GS na filiżankę bladej herbaty albo koktajl Bionatura, specjalność lokalu, byli przekonani, że te roślinne akcesoria mają podkreślać zielony charakter miejsca. Czy bywała nieuprzejma? Skądże znowu. Żaden klient nigdy nie miał powodu skarżyć się, że nie został właściwie obsłużony. A zresztą, jak miałby sformułować tę skargę? Że coś nie gra z jej oczami, że patrzy, ale jakby wcale nie patrzyła? Że patrzy tak, jakby się było powietrzem, jakby tym swoim nieprzytomnym wzrokiem prześwietlała człowieka na wylot i widziała coś, czego widzieć nie wolno, co powinno na zawsze pozostać ukryte? Że jej nienaganne maniery, gotowość, usłużność, natychmiastowość reakcji, skrywają... no właśnie. Nikt nie umiałby powiedzieć, co tak naprawdę „skrywa” nieprzytomny wzrok Ledki, co tak naprawdę znaczą jej płynne, doskonale sprawne gesty, jej schludny wygląd, pokora...

Vitta przyłapywał się nieraz na tym, że obserwuje Ledę w napięciu, jak wroga. Jej obecność – tak przecież  dyskretna – była mu boleśnie niewygodna. Zerkał na dziewczynę z nadzieją, że dostrzeże w niej jakąś wadę, jakieś pęknięcie, albo chociaż małą ryskę, do której mogłaby przylgnąć przepełniająca go niechęć. Vitta chciał znaleźć słowa, które pomogą mu przyszpilić – unieszkodliwić – jej dziwaczne piękno. Powiedzieć: „Leda jest taka a taka”, „Ledo, przejrzałem cię, jesteś tym-to i tym-to”. Jednak niczego takiego nie znajdował i jego awersja do Ledy pozostawała amorficzna i żywa jak jakiś dziwny, nadprogramowy organ w jego spiętym ciele.

Bywało, że Leda niosła akurat tacę pełną wysokich szklanek, wtedy Vitta starał się zebrać całą wrogą energię w jedną wiązkę, jak snop silnego światła, i umieścić ją w swoim spojrzeniu. Złe oko. Wyobrażał sobie, że Leda potyka się o coś, cokolwiek, o nogę krzesła, o zrolowaną matę do jogi, którą ktoś rzucił na podłogę, widział oczami wyobraźni, jak strach wyostrza rysy delikatnej twarzy, a chwilę potem dziewczyna ląduje jak długa na ziemi, rozlewając wielobarwne koktajle, tłukąc szkło, niszcząc drogie hippisowskie stroje posilających się wegan. Nic z tego: wzrok Ledy, rozmyty, nieobecny, nigdy nie spotkał się z jego wzrokiem. Skupiona nie wiadomo na czym, dziewczyna pozostawała całkowicie odporna na tę jego żałosną czarną magię, szklanki bezawaryjnie docierały na miejsce przeznaczenia, a Leda bezszelestnie wycofywała się na tyły kafejki, gdzie zaczynała realizować kolejne zamówienie: cappuccino z wielką czapą piany z odtłuszczonego mleka, świeżo wyciśnięte soki, jogurt w wersji lacto z musem z kiełków lucerny.

* * *

Czas nasion płynął tak powoli, że gdyby ktoś chciał zmierzyć go za pomocą zegarka, wskazówki musiałyby kręcić się w kółko jak szalone. Całymi miesiącami, a nieraz latami, nasiona czekały na właściwy moment, żywiąc się tylko tym, co miały w sobie, martwe na pozór i nieruchome jak małe kamyki. Wystarczyła jednak
odrobina wilgoci i ciepła, a ziarno zaczynało pęcznieć, chłonąc wodę. Najpierw korzenie przebijały łupinę. Wchodziły w ziemię jak mikroskopijne dżdżownice. Potem wydobywały się pędy, blade i nagie, z wielkim apetytem na słońce. Korzenie wypuszczały odnogi i wrastały coraz głębiej, zmierzając do ciepłego wnętrza
planety. Na powierzchni pędy zazieleniały się i wypuszczały liście, ruszała fabryka tkanek, fotosynteza. 

Jeśli roślina była drzewem, rosła przez wiele lat. Jej łodyga twardniała i pokrywała się korą, a wewnątrz trwał nieustający transport dóbr. Korzenie stawały się tak mocne, że mogły rozsadzić beton. I rozsadzały.

* * *

Gorąco. Miasto coraz bardziej nasycone słońcem, coraz gęstsze
powietrze, dźwięki coraz cięższe, zmysłowe. Leda stoi za barem, przelewa wino z butelki do karafki oznaczonej zawiłym jak wąż logo: GS. Dotyk chłodnego szkła sprawia jej przyjemność. Podoba jej się głęboka czerwień wina, ciemny, cielisty głos przelewanego płynu, który stopniowo napełnia puste naczynie i przeobraża je w drogocenny klejnot. Rubin, myśli Leda. Zachodzące słońce. Żywa krew. Uśmiecha się, całkowicie pochłonięta swoim zajęciem. Wzrok Vitty próbuje uczepić się jej twarzy, jej ciała, bez skutku. Wzrok Vitty spływa po uśmiechniętej twarzy Ledki, po jej szyi, po bielusieńkiej tunice. Wzrok Vitty spływa po Ledce ku ziemi, rozlewa się na podłodze jak kałuża mętnej wody. Na środku tej kałuży pływa pojedyncze oko; łypie na wszystkie strony, bezradne jak rozbrojony granat. 

* * *

„Jak to, nie brudne? Pazury, święta ziemia, święta ziemia za pazurami? W ziemi grzebałaś? Ale, ale, ale? Moja droga. Z brudnymi łapami tu się nie pracuje.” 
* * *

Co roku przybywało gleby. Żyzny kompost, compositum. Liście młodych paproci wyglądały jak ciasno zwinięte kłębki jasnozielonej włóczki, jak małe, niedojrzałe zwierzątka. Nie wiadomo kiedy te seledynowe ślimaki rozwijały się i rozprostowywały, nikt ich na tym nie przyłapywał, nikt im nie robił zdjęć, nie kręcił filmów,
które na przyspieszonym podglądzie ukazałyby niecierpliwym oczom powolny ruch zielonych ciał. Pióropusze. Nie wiadomo kiedy na ukrytych przed słońcem spodach liści pojawiały się brązowe plamki. Rosły, puchły i we właściwym momencie pękały. Z ciemnej zarodni wysypywały się energiczne zarodniki. Pęd, wzrost, przemiana energii w materię. Sercowate przedrośla: włochate, mokre, mocno wczepione w ziemię. W ich lepkiej wilgoci
plemnik docierał do jaja. Wzrost, namnażanie się, wrzenie zielonego życia. Coraz więcej młodych liści. Jednocześnie młode pnie sosen porastał bluszcz, wgryzał się w tynk, wydostawał się na zewnątrz.

* * *

Vitta siedział za barem. Bardzo źle się czuł. Nie miał najmniejszej ochoty uśmiechać się do gości, nie miał ochoty zaglądać przez ramię kucharzowi, sprawdzać, czy sałata świeża, truskawki niepogniecione, czy mięta dość aromatyczna. W ogóle na nic nie miał ochoty. W lustrze, pomiędzy rzędami kieliszków, widział
fragmenty swojej twarzy. Znowu popsuła mu się cera. Na czole pełno grudek, brzydkie czerwone podrażnienia wokół nosa i na brodzie. Nerwy, nerwy bardzo psują cerę. Podkrążone oczy. Brak snu. Masakra na całej linii.
 
Pora lunchu, najtrudniejszy czas. Czas, kiedy organiczna zawartość sterylnych wieżowców wydostaje się na zewnątrz, wprost na wielkomiejskie słońce, wprost na wielkomiejską mgłę, na niepokorne światło neonów. W klapkach japonkach przez okrągły rok rozłażą się po okolicznych kafejkach, fitness clubach, obsranych
przez psy parkach. Przychodzą, w klapkach, w czapkach na głowie, do GS. Zamawiają omlety z białek, pod warunkiem, że kury hodowano na fermie, gdzie na metr kwadratowy przypada nie więcej niż osiemnaście kurczaków. Albo szesnaście, Vitta, wstyd przyznać, zapomniał. Studiują skład sałatek, po czym żądają modyfikacji, każdy według swojej wiary, alergii, stylu życia. „Dla mnie bez sera.” „Bez czerwonej cebuli.” „Jestem uczulony na szpinak.” „Kiełki proszę z boku, na oddzielnym talerzu.” Jeszcze czego. Vitta poczuł nagły przypływ irytacji i odwrócił się od lustra w stronę sali. Kelnerzy uwijali się, jak mogli, ale odkąd zwolnił Ledę, godzina lunchu przeobraziła się w groteskowy koszmar. Ciągle z czymś się spóźniali, mylili zamówienia albo upuszczali sztućce. „Halo, zamawiałam Laguna Beach, to nie jest Laguna Beach, proszę mi przynieść moją kanapkę” – denerwowała się kobieta z tatuażem zamiast brwi. „Wredna cipa”, pomyślał Vitta, choć nie lubił źle myśleć o ludziach, a zwłaszcza o klientach swojego lokalu, z takich myśli płynęła negatywna energia, a negatywna energia, jak wiadomo, powoduje raka.

Problem w tym, że odkąd odeszła Leda, odkąd wyrzucił Ledę, coraz częściej źle myślał o ludziach. Irytowali go klienci, denerwowała niezdarność kelnerów, właściwie to wkurwiała go cała ta pierdolona knajpa. Tak bardzo pragnął zacząć wszystko od początku, bez Ledy, bez tej jej cichej, niepokojącej obecności, bez tych jej dziwnych, płaskich, pozbawionych wyrazu oczu, chciał zacząć wszystko jeszcze raz, rzucić kawę, zapisać się na pilatesy, ćwiczyć się w pozytywnym myśleniu. I chuj. Nic z tego. Co prawda, po odejściu Ledki nie pił kawy przez całe trzy dni, za to czwartego dnia wieczorem, po zamknięciu GS, wypił na zapleczu całą butelkę ekologicznego wina. Co prawda, wykupił drogi karnet do fitness clubu, ale poszedł tam tylko dwa razy, bo potem rozbolało go gardło (Vitta nie dopuszczał tego wspomnienia do świadomości, faktem jednak było, że w tydzień po odejściu Ledy odnalazł w szufladzie paczkę zwietrzałych papierosów i, i, i ---). Owszem, całymi dniami powtarzał zdrowe mantry wyczytane w podręczniku długiego życia zatytułowanym Masz prawo!, ale niesforny umysł wciąż na nowo wymykał się spod kontroli...
 
Cipa z tatuażem, szczyt bezczelności, podeszła teraz do baru. 
„Dwa razy Bionatura, ale bez buraków.” „Nie modyfikujemy receptur” – odburknął Vitta i poczuł, jak w jego krwiobiegu uwalnia się piętnaście milionów wolnych rodników. 

* * *

„Kwiaty są przekształconymi odcinkami pędów, służącymi roślinie do rozmnażania płciowego i mającymi  stosownie do tego zmodyfikowane liście. Najważniejszymi częściami kwiatów są pręciki z pylnikami – organy męskie, i owocolistki z zalążkami – organy żeńskie.” Leda zamknęła książkę i wstała od stołu. Krzątała się przez chwilę, pakując różne przedmioty do sporej płóciennej torby. Jej mieszkanie, o ile wolno nam założyć, że to w istocie było mieszkanie Ledy, składało się z jednego średniej wielkości pokoju, ślepej kuchni i mikroskopijnej łazienki, o właśnie, teraz Leda idzie do łazienki, staje przed lustrem, poprawia włosy. Sięga do szafki,
wyjmuje szczoteczkę do zębów i pastę, po czym (zgadliście już, prawda?) zaczyna bardzo dokładnie myć zęby. Odkłada przybory na miejsce, wychodzi z łazienki, bierze z wieszaka kurtkę koloru khaki, zakłada ją. Kurtka jest trochę za duża, ale to jej nie przeszkadza. Wreszcie bierze tę płócienną torbę i wychodzi.
Pod ziemią, w metrze (bo w międzyczasie Leda pokonała odległość dzielącą „jej” mieszkanie od stacji metra, skasowała bilet, wsiadła do pociągu, etc., etc.). Leda znowu myśli o kwiatach. Szum pociągu przypomina jej o wietrze: musi kupić wiatrak, dużo wiatraków, bo tam, dokąd jedzie, nie będzie mogła pootwierać okien. 

* * *

Powiedzmy to wprost: Vitta chorował. Chudł, brzydł i tracił siły. Odkąd dowiedział się, od terapeuty, że kocha Ledę, przestał już nawet udawać, że wszystko jest w porządku. W GS coraz trudniej było mu zdobyć się na profesjonalny spokój. Miewał wybuchy złości i napady wielkiego przygnębienia. Na zapleczu popijał wino, palił papierosy, obgryzał paznokcie. Codziennie zamykał GS odrobinę wcześniej, aż pewnego dnia powierzył to zadanie jednej z kelnerek. Spędzał w kafejce coraz mniej czasu i w końcu w ogóle przestał się tam pojawiać. 

Otępiały z tęsknoty, całe dnie przesiadywał w mieszkaniu, które z eleganckiego apartamentu stopniowo przeistaczało się w zapyziałą norę. Bywało, że wcale nie wychodził z sypialni. Leżał na łóżku, w rozkopanej pościeli, marząc o Ledzie. Godzinami starał się odtworzyć w pamięci delikatne rysy jej jasnej twarzy. Pragnął całować palce jej drobnych stóp, jej maleńkie różowe paznokcie, jej szczupłe łydki, kolana... marzył o piersiach dziewczyny, ciężkich i gorących, kiedy pochylała się naga nad jego wymizerowanym ciałem. Oczywiście Vitta nigdy nie widział piersi Ledy. Ukryte w luźnej, lnianej tunice, mogły być duże lub małe, właściwie to mogło tam wcale nie być żadnych piersi, żadnego brzucha, żadnych kolan, ud, właściwie to mogło tam wcale nie być żadnej kobiety... ale do kogo w takim razie wyciągał stęsknione ramiona? Czyje piersi zamykał w wygłodniałych dłoniach? Kim była ta nieskrępowana naguska, która przechadzała się, kołysząc biodrami, po jego mieszkaniu? Kto kładł się obok niego na łóżku, czyje usta błądziły po jego skórze, czyje mocne uda zaplatały się wokół jego
bioder? 
 
Vitta opadł, dysząc, na zapoconą poduszkę. Kiedy oddech wrócił do normy, wytarł się prześcieradłem i sięgnął po telefon. Wybrał po raz setny numer Ledy. I po raz setny usłyszał ten sam komunikat: POŁĄCZENIE NIE MOŻE ZOSTAĆ ZREALIZOWANE. POŁĄCZENIE NIE MOŻE ZOSTAĆ ZREALIZOWANE. POŁĄCZENIE NIE MOŻE ZOSTAĆ ZREALIZOWANE 

* * *

Leda działała w skupieniu. Elektryczne wiatraki pracowały pełną parą. Dziewczyna rozpruwała wielkie plastikowe worki wypełnione torfem, rozsypywała ziemię między krzewami a kępami ziół, równała, grabiła, uklepywała, rozsypywała nasiona, podlewała. 
Kiedy skończyła, z zadowoleniem popatrzyła na swoje królestwo. Małe, seledynowe sosenki wchodziły w fazę kwitnienia. Krzewy wypuściły liście we wszystkich możliwych kształtach i odcieniach zieleni. Tuż przy podłodze coraz bujniej plewiły się najrozmaitsze trawy i perz. Leda pomyślała, że w pewnym momencie trzeba
będzie sprowadzić tu pszczoły. Spakowała rzeczy do dużej, płóciennej torby. Przewiesiła ją sobie przez ramię, po czym odnalazła między jałowcami dyndający koniec grubej liny, która zwieszała się z belki podtrzymującej przeszklony sufit pomieszczenia. Leda chwyciła się liny i rozpoczęła mozolną wspinaczkę ku słońcu. 

* * *

„Pieniądze nie grają roli. Proszę znaleźć dziewczynę.”
Vitta kręcił się nerwowo na rzeźbionym, obitym skórą krześle. Po drugiej stronie ciężkiego biurka siedział pan Kos, najlepszy prywatny detektyw w mieście. Vitta sprawiał wrażenie kogoś, kto rozpaczliwie próbuje zachować resztki godności. Miał na sobie czystą, chociaż bardzo pogniecioną koszulę, w jego blond włosach, owszem, umytych, widoczne były ciemne odrosty centymetrowej długości. „Mam pieniądze – zapewnił ponownie. – Niech pan ją tylko odnajdzie”. 

Pan Kos popatrzył na Vittę przeciągle. Iluż to zrozpaczonych młodych mężczyzn siedziało już wcześniej na tym samym krześle, nerwowo przebierając palcami, z tym samym wyrazem desperacji w podkrążonych oczach, prosząc o to samo? A jednak, widząc przed sobą kolejną ofiarę pragnienia, jeszcze jednego pacjenta dręczonego tą niezrozumiałą, nieuleczalną chorobą, nie potrafił odmówić. Westchnął ciężko, otworzył maleńkiego laptopa i siedział przez chwilę w milczeniu, bębniąc palcami w klawiaturkę i uważnie
wpatrując się w ekran. Wreszcie odezwał się:
„Rysopis poszukiwanej?”
„Najpiękniejsza na świecie”.

* * *

Budynek mieszkalny przy Parkowej 11 to dziesięciopiętrowy blok w kształcie wielkiego kloca. Równe rzędy okien odbijają we dnie i w nocy szare światło miasta. Skrzypiąca winda wwozi ciała ludzi na górę, żeby mogły pójść spać; zwozi je na dół, żeby mogły udać się do pracy.

W budynku są też oczywiście schody. Stopień po stopniu, zakręt po zakręcie pną się na dziesiąte piętro, tam zakręcają po raz ostatni, po czym urywają się nagle w połowie drogi na jedenaste piętro. Tyle że oczywiście blok przy Parkowej 11 nie ma jedenastego piętra. Nie ma też strychu. Schody w pewnym momencie wpadają na ścianę. I koniec. Zupełnie, jakby architekt rozmyślił się w połowie realizacji jakiegoś sobie tylko wiadomego projektu... albo jakby pragnął wyrazić w ten sposób myśl natury egzystencjalnej, na przykład „spójrzcie, droga prowadzi donikąd”. Ale zaraz, zaraz. W ścianie jest okno, okienko, szare oko na wielki świat... Tak czy inaczej, nikt z mieszkańców nie przejmował się przesłaniem architekta, aż do pewnego dnia. 

* * *

Kobieta stała na ostatnim stopniu schodów, wyglądając przez otwarty lufcik. „Jest drabinka” – zawołała do mężczyzny, który czekał kilka stopni niżej. Kobieta wychyliła się jeszcze dalej, mocno chwyciła za pierwszy drążek drabinki, przecisnęła się przez niewielkie okienko i znalazła się na zewnątrz – na wysokości 10 i 1
piętra, z dołu wyglądała jak jakiś przerośnięty owad. Wyglądałaby, znaczy, gdyby ktoś patrzył. Ale nikt akurat nie patrzył w górę, wszyscy dokądś biegli z wzrokiem wbitym w ziemię i z góry wyglądali, wyglądaliby, jak przerośnięte owady. Kobieta jednak nie spoglądała w dół, ale stopień po stopniu wspinała się ku górze. Teraz z kolei mężczyzna zbliżył się do okna. Chwycił się drabinki, przecisnął się z trudem przez okienko i poszedł w ślady kobiety. Wkrótce wspięli się na sam szczyt, na dach, który – zdumieni, nie mieli słów – był ze szkła.

Stąpali ostrożnie po tym rozległym lodowisku, po lustrze, w którym przeglądało się bure niebo... pod stopami, pod szkłem, pod sinym wizerunkiem chmur widzieli zieleń, morze zielonych liści – widzieli, za szkłem, ogród, który ktoś zasadził w miejscu, gdzie nie powinno być ogrodu – w miejscu, gdzie nie powinno być nic, bo przecież nie powinno tam być nawet miejsca. Obydwoje, kobieta i mężczyzna, przylgnęli twarzami do szyby. Zioła, krzewy, kwiaty, bluszcze... Sosny seledynowe w pełni dwupłciowego kwitnienia.

* * *

Vitta siedzi na podłodze pomieszczenia, które kiedyś nazywał (nadal nazywa) „salonem”. Jego oczy, ciemne i piękne, lśnią w wychudzonej twarzy jak dwie rozgorączkowane gwiazdy. Nie golił się co najmniej od tygodnia, a jego zmierzwiona fryzura świadczy o tym, że już od paru miesięcy nie odwiedzał pana Marka (ten, zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością ulubionego klienta, kilkakrotnie próbował dodzwonić się do Vitty, ale bez skutku). 
Siedzi zatem na podłodze, wymizerowany, zarośnięty, nagi, jeśli nie liczyć przewiązanego wokół bioder ręcznika o nieokreślonym kolorze. W kuchni walają się puste butelki, pudełka po papierosach i paracetamolu, niedojedzone kurze podudzia, ogryzki, obierki, jakieś nasiona, jednorazowe sztućce, poplamione tłuszczem papierowe torby. A wokół roznegliżowanego Vitty stos papierów: książki, pojedyncze kartki, wycinki z gazet. Vitta szuka słów. Szuka jakiejś zaszyfrowanej wiadomości, listu w butelce, choćby jednego zdania, które przemówi wprost do niego, w którym zabrzmi przemycony z innego świata głos Ledy. Czasami wydaje mu się, że znalazł. Zapamiętuje wtedy ciąg słów, ich melodię, a nawet wygląd liter na stronie. Obraca te słowa w myślach na wszystkie sposoby, nosi je w sobie, bada palcami, językiem, aż w końcu rozsypują się w drobny mak, pozbawione sensu jak garstka suchego piasku. 

* * *

Leżą obok siebie, na mchu, między sosnami, pod niebem ze szkła. Kobieta kładzie dłoń mężczyzny na swoim udzie. Dłonie mężczyzny, ciepłe i szorstkie jak kora brzozy, na jej udach i pośladkach. Mężczyzna całuje wewnętrzną stronę jej uda, ustami szuka jej warg, odnajduje językiem małe, mokre centrum świata, pępek snu.
Ona czuje uderzenie ciepła, w pierwszej chwili prawie nieznośne, zaraz jednak przechodzące w rozkoszny dryf, może teraz płynąć pod wodą, prawie nie musi oddychać, żyje dzięki światłu, dzięki bańkom skupionej energii, które wkrótce eksplodują, wyrzucając ją na brzeg. 

* * *

Vitta zajmuje miejsce w szeregu bezdomnych żebraków. Każdy mężczyzna trzyma w rękach tabliczkę z jakimś napisem. POTRZEBUJĘ NA LEKI, to jedno z haseł. NIE MAM GDZIE MIESZKAĆ, to inne. „Też mi odkrycie – wkurwia się po cichu Vitta. – Inaczej każdy by pomyślał, że czeka na niego apartament w Ritzu”. Zirytowany, Vitta pożycza flamaster od jednego z bezdomnych i pisze na dużym kawałku tektury: UNIKAJ KONTAKTU
WZROKOWEGO. Potem staje, bez ruchu, na swoim miejscu. Patrzy przed siebie. Na niczym nie zawiesza wzroku. Nic już nie musi widzieć. Nic go nie interesuje. Nic, poza brzękiem monet, które od czasu do czasu lądują w plastikowej miseczce stojącej u jego stóp, nic poza eklektycznym śpiewem żywego miasta.

* * *

Pan Kos w swoim biurze nad stertą gazet. Ani śladu dziewczyny. Ani śladu klienta. Świat się kończy, a oni wariują. Tępa, przewidywalna siła cielesnego odurzenia. Ile jeszcze, myślał. Ile to ma jeszcze trwać. Ile ofiar pochłonie ten ogień, który w zamian daje... Pan Kos nie chciał myśleć o tym, co w zamian daje ten ogień, dlatego zaczął przeglądać spiętrzone na biurku gazety. ROŚLINY ATAKUJĄ, ogłaszał jeden z nagłówków. „W bloku przy ulicy Parkowej 11 odkryto nielegalny ogród. Korzenie roślin zdołały spenetrować stropy budynku, powodując zagrożenie dla mieszkańców. Przeprowadzono ewakuację. Brygady antyterrorystyczne przygotowują się do wejścia w strefę zagrożenia”

* * * 

Ziuuuuuuuuuu, śpiewał pociąg. Leda stała tyłem do kierunku jazdy z rękami w kieszeniach. Duża, płócienna torba leżała obok niej. Co było w torbie? Nikt nie wie. Komplet bielizny na zmianę? Bomba? Kilka książek? Magnetofon z nagranymi odgłosami ptasich treli? Ziuuuuuuuuuu, śpiewała Leda. Pociąg kolejno zaliczał puste podziemne stacje. Miasto zostawało w tyle, znikało, rozpływało się we mgle. Wreszcie pociąg zwolnił bieg. Ledka zachwiała się, ale po chwili znowu złapała równowagę. Stop. Pociąg zatrzymał się na środku pola. Otwierając się, drzwi zaskrzypiały jak źle naoliwiona maszyneria snu.
Do góry
Drukuj
Mail

Fiedorczuk Julia [autor]

JULIA FIEDORCZUK (1975, Polska) - poetka, tłumaczka. Adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim, prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy za wiersze opublikowane w piśmie „Manuskripte” (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Autorka tomów poezji: Listopad nad Narwią (2000), Bio (2004), Planeta rzeczy zagubionych (2006), Tlen (2009), dwóch utworów prozatorskich – tomu opowiadań Poranek Marii i inne opowiadania (2010) oraz powieści Biała Ofelia (2011). fot. Katarzyna Marcinkiewicz