Ależ proszę wejść pani Kakuschke. Jak miło, że znów pani do nas z czymś przyszła. Proszę tylko uważać na ten fragment szafy leżący na podłodze. Nie chciałabym, żeby coś się stało z pani obrazem. O czym tu opowiadać, pani Kakuschke? Naprawdę, zupełnie nie ma o czym. Na to mamy stanowczo za dużo pracy. Wprost nie widać jej końca. W dodatku jeszcze zepsuła się drukarka i nie mam pojęcia, jak będę teraz wystawiać rachunki. Tak, mamy coraz więcej klientów, dochodzą wciąż nowi kolekcjonerzy, a nawet muzea. Zanieśmy może pani obraz do pracowni. Potem go sobie obejrzymy, dobrze? Moja pracownia wygląda jak atelier angielskich artystów w Rzymie na przełomie wieków. Obrazy wiszą w trzech rzędach aż do sufitu i wszystkie nieustannie kłócą się ze sobą. Może najlepiej jak położy pani swój obraz na stole. Chwilowo to jedyny kawałek wolnego miejsca. Cóż zrobić. Wszędzie leżą niewykonane zlecenia, a co tydzień dochodzą nowe. Przy takiej ilości zleceń nie mam czasu żeby iść na zakupy czy nawet przejść się po Savignyplatz. Tak, zgadza się, to jest nosorożec. W sumie to nie jest najlepszy moment na długie opowieści. One wymagają czasu i uwagi. Ale jedna nasza znajoma przyszła z tym nosorożcem, takim dziwnym, zapewne azjatyckim symbolem religijnym, pomalowanym na kolor starego złota, i chciała żeby przykleić mu z powrotem róg. Zapewne nie po raz pierwszy. Mógłby to zrobić pierwszy lepszy stolarz. Ale ona patrzyła tak błagalnie i powiedziała, że tylko do mnie ma zaufanie. Biegnąc do telefonu potknęła się o kabel i pociągnęła za sobą nosorożca – no i katastrofa gotowa. W tej sytuacji nie mogłam odmówić. Takie naprawy są też częścią mojej pracy, nawet jeśli wtedy inne zlecenia leżą odłogiem. Wydaje mi się, że ten róg był już kiedyś wymieniany, nie jest oryginalny. W sumie to dość zabawne, że w tej rzeźbie, akurat ta część, która jest najtwardsza u prawdziwego nosorożca z Parku Etosha, tak ni stąd ni zowąd ulega zniszczeniu, bo w Berlinie, w drodze do telefonu, ktoś się o nią potyka. Po naprawie, uszkodzenie będzie zupełnie niewidoczne. Wyrównam je, zakleję klejem stolarskim, a następnie pokryję tym trudnym do uzyskania odcieniem. Kolor musi też oddawać wiek przedmiotu i dlatego tak ciężko go uzyskać. W końcu nawet ja nie będę w stanie rozpoznać miejsca uszkodzenia. Taką właśnie mam pracę. Po mojej pracy widać tyle, co na powierzchni morza, które rozstąpiło się i znów zamknęło. Nic. Sprawiać, że ślady własnej pracy są niewidoczne, jest równocześnie piękne i smutne. Perfekcja miewa niekiedy tragiczny wydźwięk. W efekcie nie wiadomo, czy w ogóle cokolwiek się zmieniło. Nawet i mnie może zwieść fakt, że nowy obraz stanowi już swoją własną rzeczywistość. Tak świetnie się potem prezentuje. W przypadku pani obrazu powinno się przede wszystkim usunąć pęknięcia na płótnie, oczyścić powierzchnię obrazu i być może również zdublować płótno. To bawełna. Nie najlepszej jakości. Chętnie wyślę na pani adres cały kosztorys. Z wyszczególnionymi wszystkimi pozycjami. Zdjęcie z ramy, usunięcie zabrudzeń powierzchniowych, naprawa rozdarć w płótnie, nałożenie werniksu, retusze, etc. Podała mi pani już swój adres? Nie? Właśnie się pani przeprowadza? Rozumiem. Kiedy znowu przyszła ta znajoma z nosorożcem, trochę pogadałyśmy. Zawsze gdy przychodzą klienci, to tak sobie gawędzimy. Tak jak teraz z panią, pani Kakuschke. Wydaje się, że na żadnej stacji benzynowej ani w żadnym sklepie obuwniczym nie jest tak ciekawie, jak w pracowni Anieli i mojej. Tak jakby ludzie w Berlinie nie mieli innej okazji, żeby się zatrzymać i popatrzeć chwilę na obrazy czy na świat. Być może czują, że u mnie każdy pojedynczy obraz ma swoją własną, niepowtarzalną historię, której nie zdradzę, nawet gdybym ją znała. Na tym polega dyskrecja. A przecież można ustalić tożsamość prawie każdej sportretowanej osoby. Na przykład tamtej litewskiej damy z XVII wieku. Jej suknia w chińskie wzory jest nadal dobrze zachowana i chyba nawet piękniejsza od samej damy. Jedwab kruszy się z wiekiem i traci swój połysk. Suknia jednak nadal jest efektowna z jej jasnozielonymi haftami i zdobieniami. Jeszcze raz, jak się nazywa stolica Litwy – Rewal, Wilno? Obraz ma zostać wystawiony w tamtejszym muzeum. Nasza znajoma zapytała też, czy odkryłam kiedyś w trakcie swojej pracy ślady jakiegoś przestępstwa albo jakieś inne mroczne sprawy. To prawda, że bardziej cenię ciemność od jasności, a zimę od lata. W zimie można wejrzeć w głąb lasu. Widzi się ile setek odcieni potrzeba na skali barw, aby od brązu przejść do czerni. Żaden listek nie zasłania widoku. A jadąc autostradą o tej porze roku, dostrzega się na drzewach nawet sowy czatujące na myszy, które gromadzą się na poboczu, bo nie mogą przejść na drugą stronę. Tak. Lubię ciemność, ale przecież nie zbrodnie. I wtedy, pani Kakuschke, spojrzałam zupełnie zaskoczona na moją znajomą. Naprawdę. Cóż innego mogłabym odkryć w obrazie niż sam obraz? Ta praca jest już wystarczająco trudna. Czasem myślę, że brud wszystkich stuleci sprzysiągł się przeciwko mnie i osiadł w tym właśnie miejscu, które muszę oczyścić. Kiedy pomyślę jak obie z Anielą zaczynałyśmy; dwie dziewczyny nieustannie mówiące naraz, zajęte zabawą, gdzieś na wsi pod Poznaniem. Jedna jak lustrzane odbicie drugiej. Nawet dziś mamy to samo w oczach, gdy mówimy o Poznaniu. Wiedziałyśmy jednak czego chcemy – naszej wspólnej wolności i to po tamtej stronie Żelaznej Kurtyny, a nie po tej. Zdawałyśmy sobie z tego sprawę już wcześniej, siedząc za domem babci na wydeptanych schodach, spomiędzy których wyrastała trawa i spoglądając na dwie wieże kościoła w sąsiedniej wsi. Nie mogły być naszym celem, bo były zbyt podobne do nas. Już wtedy to wiedziałyśmy – dwie czternastolatki. Tutaj nie mogłyśmy zostać, choć nasza matka potrafiła i nadal potrafi przyrządzać zupę mleczną na dwadzieścia różnych sposobów: z cynamonem, koperkiem, majerankiem lub tylko z solą i odrobiną kleiku owsianego. Teraz gotuje ją tylko dla naszej babci. Zupa nadal ma niezrównany smak. Mimo to, dzięki naszemu uporowi, udało nam się na długo przed jakimkolwiek zjednoczeniem zanurkować pod murem i wynurzyć się po drugiej stronie, w Berlinie. Niech Pani nie pyta, jak nam się to udało. To było proste. Powitano nas tu z pewnym zdziwieniem. Ludzie nie mieli wtedy pojęcia o życiu w Polsce. Cóż mogę dodać, byłyśmy na miejscu, podwójne i nie do przeoczenia, w Berlinie Zachodnim, dwie młode polskie konserwatorki sztuki, absolwentki Toruńskiej ASP, i zaczęłyśmy pracować. Zachowywałyśmy się tak, jakby żaden mur nie istniał. Tak to wygląda teraz, gdy się patrzy wstecz. Kiedy człowiek jest cierpliwy, nagle ma całą przyszłość na wyciągnięcie ręki. Zaskoczył nas jednak rozwój wydarzeń sprzed dziesięciu lat. Rzadko odrywałyśmy się wtedy od pracy. Kto wie, być może nieświadomie pociągnęłyśmy ten mur za sobą. W sumie nie ma wielkiej różnicy w naszym życiu przed i po. Teraz, gdy trwa przebudowa Reichstagu, widzimy wyraźniej, że to nie my byłyśmy pierwszymi Polkami nad Sprewą. Reichstag stoi na gruncie, który został odebrany polskiej rodzinie – rodzinie Raczyńskich. Raczyński aż do śmierci nie powrócił do Niemiec. Prawdopodobnie z żalu. Jeśli chce pani znać moje zdanie, to ta sprawa była prawdziwą zbrodnią. Czy nie można było zbudować Reichstagu gdzie indziej? Na ziemi należącej do Niemców? Przecież to jest niemiecki parlament. Dowodów tej zbrodni już nie widać. Jeśli jeszcze trochę poczekamy, to same akta też znikną. I nawet mistrzostwo Anieli ich nie uratuje. Jeśli jednak chce Pani wiedzieć, czy sam obraz pozwala odkryć zbrodnię, to muszę zdecydowanie zaprzeczyć. Malarstwo jest powolnym medium. Nie jest w stanie uchwycić niczego co dzieje się równolegle w rzeczywistości, tak jak w filmie Antoniniego Powiększenie. Fotograf, podczas wywoływania i powiększania serii zdjęć w swoim atelier, odkrywa ślad morderstwa popełnionego w jednym z londyńskich parków. Narzędzie zbrodni. Coś takiego nie mogłoby się przytrafić malarzowi czy konserwatorowi dzieł sztuki. Czy ja czasem nie za dużo mówię? Na pewno nie? Ale pani Kakuschke, skoro się pani teraz przeprowadza, to jak ja się z panią skontaktuję? Właśnie, tamten mroczny obraz, to ja sama już nie wiem co przedstawia. Należałoby to jeszcze zbadać. Jest na nim ponoć święty Sebastian, ze szkoły Ribeiry. Ale zazwyczaj na obrazach święty Sebastian ma tylko rany od grotów strzał. Ten mężczyzna wyraźnie jednak narusza własne ciało, otwiera prawą część brzucha, jakby chciał sobie wyrywać jakiś organ – może nerkę, czy to tam znajdują się nerki, nie, nie, wątrobę. Prawdopodobnie to męczennik. Niełatwo jest patrzeć na ten obraz przez dłuższy czas. Ale mnie coś takiego pociąga. Do kogo należy? Do mnie. Sama go kupiłam na pewnej aukcji. Jego renowacja jest moim życiowym celem. W tej chwili jest prawie całkiem czarny. Kto wie, jakie jeszcze motywy można w nim odkryć. Sama głowa wydaje się być w całości przemalowana. Usta są zbyt szeroko otwarte, aby mogły wyglądać jak prawdziwe. Wyraz twarzy w zasadzie w ogóle nie pasuje do tego wspaniałego ciała, ani pod względem odcienia, ani też pod względem techniki malarskiej. A te chusty z tyłu okażą się może jasnobordowe. Teraz wyglądają jak zakrzepła krew. Później to może być zupełnie inny obraz. Widzę, że z pani adresem jest problem, więc wystarczy mi sam numer telefonu. Nie ma pani jeszcze telefonu? Na odrestaurowanie tego potrzebne są długie miesiące. A gdy już coś zaczynam, doprowadzam to do końca. Dlatego właśnie nawet nie zaczynam. Jak już wspominałam, sam obraz nie jest w stanie uchwycić zbrodni. Nie jest przecież zbrodnią umartwianie się jak ten męczennik. Każdy może ze sobą zrobić, co mu się żywnie podoba. Ale może się też zdarzyć, że sam obraz stanie się powodem przestępstwa. Proszę pomyśleć o tych wszystkich profesorach Uniwersytetu Jagiellońskiego, których Niemcy zastrzelili na rozkaz Goeringa, aby dobrać się do ich kolekcji. To dopiero skrajna miłość do sztuki. A gdzie się podziało te osiemset obrazów? Przecież miały na ramach zarówno stemple kolekcji, jak i muzeum. Gdy na ramie znajduje się taki stempel, wiadomo że obraz ma podejrzaną historię i nie należy go kupować. Pewnie dlatego handlarze dzieł sztuki czasami usuwają ramy. Z czyjego polecenia pani właściwie do nas trafiła, pani Kakuschke? Nie pamięta pani? Szkoda. A może znalazła nas pani w książce telefonicznej? Nie? Kiedyś razem z siostrą natknęłyśmy się w katalogu aukcyjnym na mały obraz przedstawiający dziewczynkę z papugą. Od razu spodobało nam się jak dziewczynka wyciąga szyję do siedzącej w klatce papugi. Niestety inni licytujący przebili naszą ofertę. Wiele lat później, kiedy zdążyłyśmy już zapomnieć nazwę tego domu aukcyjnego, odkryłyśmy ten obraz w oficjalnym katalogu polskiego Ministerstwa Kultury. Był opisany jako dzieło sztuki zrabowane w czasie drugiej wojny światowej. Nie pamiętałyśmy już na jakiej aukcji był wtedy wystawiony. Tak, niektóre historie nie mają początku ani końca. Tak jak ostatnio, kiedy jako pierwszy obiekt na pewnej aukcji na Goldfasanenstraße, pojawił się portret Otto Bismarcka pędzla Franza v. Lenbacha. Portret pierwszego kanclerza Rzeszy autorstwa Lenbacha wisiał na pewno w kancelarii Rzeszy zbudowanej przez Alberta Speera. Czyżby Lenbach namalował drugi? A jeżeli nie, to kto w takim razie dostarczył obraz na tę aukcję? To nie są historie, które ja i Aniela lubimy opowiadać. To osobliwości. Życie zwykle żongluje dwiema piłeczkami – jedną rzeczywistą a drugą nierzeczywistą. Człowiek nie wie, którą z tych piłeczek akurat widzi. Obie są jednak w grze. Tak jest też w przypadku zlecenia, które dostałam ostatnio od pewnego pana. Proszę uważać, żeby się pani nie potknęła o ten wystający fragment szafy, pani Kakuschke. Pejzaż alpejski z pięcioma krowami. O pięć za dużo. Malarz naprawdę nie umiał malować zwierząt. Sygnatura: Charly Schmidt, 1945. Klient odkrył, że obraz został namalowany na starym płótnie. Więc przyniósł go do mnie. Przypuszczał, że pod spodem znajduje się inny obraz. I miał rację. Co się pokazało? Trzech ortodoksyjnych Żydów podczas modlitwy. Z przywiązanymi tefilinami. Z fragmentem Tory przytwierdzonymi do czoła. Z nałożonymi szalami modlitewnymi. Według Talmudu przedstawianie modlących się Żydów jest wykroczeniem. Czemu więc malarz ich namalował? I kiedy? Czemu zostało to przemalowane? I przez kogo? Nie było już czystych płócien po wojnie? Dziwne połączenie amerykańskiego imienia z niemieckim nazwiskiem, nieprawdaż? Bardzo dziwne. Bez początku i bez końca. Brakuje reszty historii. A teraz już starczy. Pani Kakuschke, czyżbym widziała komórkę w pani torebce? Nie mogłaby mi pani podać jej numeru? Bo jak inaczej panią zawiadomię, kiedy już będzie gotowy pani obraz? Oddaje pani telefon do naprawy? To numer znajomych? No dobrze, to niech się Pani sama zgłosi. Czy w Ameryce nie mówi się czasem „Don’t call us. We‘ll call you“? Zakładam więc, że przy naszym następnym spotkaniu pani obraz będzie już zrobiony. Proszę jednak zadzwonić jeszcze w międzyczasie, to wtedy będę mogła Pani powiedzieć, jak się przedstawia sprawa kosztów. Czyli tak jak ostatnim razem. Tak jak ostatnie kilka razy. Tak jak zawsze.
Tłumaczenie: Małgorzata Różańska-Braniecka