WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Okno (Fragment)
A.80ff
 
Jeśli mam opowiedzieć moją historię, musiałbym najpierw opowiedzieć o życiu, które musiałem porzucić i którego się wyparłem, aby stać się tym, kim jestem dziś. Musiałbym opowiedzieć o miłości, do której nie przyznałem się przed samym sobą, o marzeniu, za którym nie poszedłem. Jednak życie, którego nie wybrałem, pozostało w pobliżu. Nigdy nie byłem sam, czułem to. Nie mogłem znieść myśli, że to życie mogłoby mieć swój własny świat, do którego może się przede mną schować. Gdyż byłem pewien, że w gruncie rzeczy nic nie ginie, że wszystko, co pozornie wsiąka gdzieś bez konsekwencji, rośnie dalej w drugim ukrytym życiu, że jest czas, który przemija obok tego czasu, w pokoju, na sąsiedniej ulicy, jest drugie, sekretne, jeszcze nie odkupione życie, które dorasta równolegle do naszego, bękart naszej rzeczywistości, jak nieślubny potomek królewski, którego trzyma się w ukryciu, wychowuje pod obcym nazwiskiem, a który potem ujawnia się i rości sobie pretensje do korony. Dziś czuję się odpowiedzialny za moją przeszłość, chciałbym wiedzieć, że jest w dobrych rękach. Wiem, że powinienem strzec moich wspomnień, żeby nie przyłączyły się do kogoś innego, żeby się nie przelały, powinienem otaczać moje życie strażą, gdyż czuję, że jest tam jeszcze ktoś inny, całkiem blisko, który rości sobie pretensje do tego życia, który, pomijając mnie, zawiera przeciwko mnie przymierze z moimi wspomnieniami. Boję się tego odrzuconego życia, które może wrócić i rościć sobie pretensje do mnie. Czułem, jak za każdym razem, kiedy czegoś zaniechałem, kiedy zwlekałem, nie wybierałem go, wypierałem się go, nigdy się do niego nie odwołując, mimo że to, co on akurat robił, do czego był zdolny, było w zasięgu ręki; czułem jego obecność. Mało brakowało, a wręcz usłyszałbym jego głos.

Przez chwilę znów słyszałem tę melodię; po kilku taktach ktoś znowu zaczynał od początku i powtarzał kawałek. Wyobraziłem sobie, że to lekcja uczennicy mojej matki. Ćwiczyła ciągle ten sam fragment, za każdym razem przerywała nagle i zaczynała znowu od początku. W takich właśnie chwilach wydawało mi się, że czuję bliskość tego drugiego czasu, który po cichu przemija obok nas, bliskość innego, niekompletnego świata, zatrzymanego w pół drogi, jak do połowy wywołana fotografia, na której rysy twarzy nie całkiem się wywołały. Jest tam cały świat niewidzialnych innych. To świat poplątany, być może walczący wśród bólu, w którym ma miejsce również nasze życie. Gdybym mógł się za nimi odwrócić, zobaczyłbym cały świat upiornych postaci, które zatrzymały się w połowie drogi do mnie i starały się, lata po mnie, wywalczyć sobie miejsce w zaniedbanym porządku porzuconej przeze mnie przeszłości, i zobaczyłbym moje wspomnienia, jak się naradzają za moimi plecami i próbują, pomijając mnie, zawrzeć ze sobą przymierze. A co, jeżeli ten świat w pełni obudzi się do życia, jeżeli dziewczynce uda się zagrać ten fragment od początku do końca bez żadnego potknięcia?

Lata po nas wspomnienia chodzą po pokojach jak przez gęstą pajęczynę minionych ruchów i kroków. Nie potrzebują nas już, istnieją dalej same z siebie, wyposażone w życie, które im zostawiliśmy, którego sami nie używaliśmy. Niczego się nie porzuca, niczego się nie zastępuje, żadna myśl nie jest bezużyteczna. To jak spojrzenie, na które pozwolił niewidzialny inspicjent, który – kładąc palec na ustach – ręką odsłania za swoimi plecami kurtynę i pokazuje scenę, na której dalej występują nie grane już role. Odsuwa się krok na bok, i widzę dzień, gdzie dalej zataczają się występy jak mechaniczne nakręcane zabawki, którym nikt już nie naciąga sprężyn. Wszystkie nasze na wpół rozpoczęte gesty, nasze aluzje dojrzały tu do pretensji i oskarżeń. Wszystko, co tylko zaczęliśmy, niewzruszenie toczy się tutaj dalej, jak w utraconym raju ruchów, po którym błąkają się duchy naszej niedoszłej przyszłości. Tutaj ostatni dzień napełnia się odliczanymi sekundami boksera powalonego na ziemię. Tutaj akrobaci dalej wygładzają swoje numery. (Ten, kto wierzy, że postawi stopę na linie, rozpiętej nad przepaścią, następny krok wykona już tylko z opanowaniem cyrkowca, powtarzającego ćwiczenie. Gdyż tutaj nikt niczego nie przeżywa po raz pierwszy.) To, co tutaj się udaje, już dawno zrzuciło z siebie wszystkie dłonie, żeby rozwijać się bez przeszkód, jak coś, co posiada własne życie, co realizuje własne cele. Coś, co tak długo żyło z nas i z nami, tu może się poruszać swobodnie.

Tutaj rodzina wciąż siedzi zgromadzona wokół stołu. Zakładam, że nie wiedzą, co się z nimi stało. Dalej rozmawiają, a podczas gdy mówią, gadają coś pod nosem, każdy do siebie, nie zwracając uwagi na drugiego, wieczór powoli chyli się ku nocy, cienie się wydłużają i wędrują po ziemi, dotykając się i zlewając ze sobą, kontury miękną, i coś, co w ciągu dnia zamknięte było w drewnie stołu, w porcelanie talerzy, w wymuszonej rozwadze ich gestów, wycieka, tak jakby wszystko stapiało się w jeden osobliwy byt, który przedtem rozdzielił się na kilka żyć. Wątpię, czy następnego ranka, zakładając, że ranek kiedykolwiek jeszcze nastanie, zajmą na nowo swoje miejsca, te same co w ciągu dnia. Wątpię, że trafią z powrotem do swojej pierwotnej postaci. Jak cienie czekają na swój los, do kogo będą należały, kiedy znów zapali się światło.

W przeszłości stają się niewierni, prowadzą życie bez nadzoru, żyją dalej, może z ospałości tylko, przekraczają kres dnia, tak jak po prostu rysuje się linię i coraz bardziej ją wydłuża, dopóki nie stępi się ołówek, dopóki wystarczy farby we włosiu pędzla. Za murami tego domu, gdzie dzień spędza czas na marzeniach, są tym, czym nigdy w życiu nie byli. Świat na zewnątrz na próżno czeka. Nie wychodzą z domu, zostają w świecie albumów ze zdjęciami i koncertów radiowych oraz milczącego spokoju ducha i obawiają się jakiejkolwiek zmiany. (Póki nie wstaną od stołu, wyglądają na ludzi szczęśliwych, przed którymi rozpostarta leży bezpieczna przyszłość.) Próbują jeszcze trzymać się swoich ostatnich słów jak śpiewacy ostatniego dźwięku. To w gruncie rzeczy zawsze ta sama zupa grochowa, ten sam pstrąg, którego jedzą na kolację. Jeśli stłucze się talerz, nie kupują nowego. Pomijają to milczeniem. Nie rozmawiają o tym, jakby się bali, że gdyby choć raz nazwali te zmiany po imieniu, nieodwołalnie by je tym samym uznali. Żyją po prostu dalej jak zwykle.

Muszą tylko uważać, żeby utrzymywać życie w ciągłym ruchu, i tak jak pomocnik rzeźnika miesza krew w misie, żeby nie zakrzepła, dbać o to, żeby wydarzenia nie osadziły się i nie zastygły. 1972, 1973 ... Dopóki  lotka do badmintona nie spadnie na ziemie, dopóki dwójce dzieci uda się utrzymać ją w powietrzu, nie minie również to niedzielne popołudnie. Oczywiście, wiecznie nie mogliby tego robić. Po wieczność się nie uda. Palce o poranku same z siebie po omacku i na oślep wędrują brzegiem wzdłuż linii guzików i ich dziurek. Jednak nagle znajomy ruch trafia w próżnię, ze zdumieniem spogląda się na siebie z góry do dołu: z rękawów wyglądają nie swoje ręce, a w ogrodzie też - to nie są ptaki, one tak nie krzyczą, nie siedzą tak na drzewach, one nie mają takich dziobów. To nie my, nie prawda, widać to po nas przecież. Widać to od razu na pierwszy rzut oka, że to wszystko, co tutaj wysyła się przed kurtynę, już wiele razy było na scenie. Tyle miejsc już połatanych. Kostiumy znoszone. Wydarzenia wyglądają na wyświechtane i zużyte, jakby zdarzyły się już niezliczone ilości razy. (Tak jakby dziecko upierało się, żeby mu czytać ciągle tę samą historię. Ale słyszało ją już przecież ze sto razy? Mimo to upiera się przy tym, nawet jeśli wszystko umiałoby opowiedzieć z pamięci. »A kiedy ktoś zbliżył się do zamku na sto kroków, nieruchomiał i nie mógł się ruszyć z miejsca tak długo, aż królowa go odczarowała.«)

(...)


[tłumaczenie: Iwona Nowacka]
Do góry
Drukuj
Mail