WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Pretekst do szaleństwa
To już trzecia książka Zachara Prilepina wydana w Polsce, a czwarta w ogóle. Uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych współczesnych rosyjskich pisarzy autor dobrze przyjętego debiutu (Patologie, Wydawnictwo Czarne 2010), tym razem wabi nas sensacyjnym tematem chorych psychicznie dzieci, na których przeprowadza się eksperymenty. Skuszony tym niecodzienny motywem czytelnik gotów uznać Czarną małpę Prilepina za obrazoburczy thriller, w sam raz do zaspokojenia potrzeby wieczornego dreszczyku emocji. Tymczasem szybko okazuje się, że sensacyjny wątek to jedynie pretekst do ukazania znacznie szerszej i poważniejszej panoramy politycznego i obyczajowego szaleństwa Rosji.

Problem pomysłu Prilepina na Rosję polega na umiarze. Uwydatniona na początku powieści tajemnica obiecuje czytelnikowi długie godziny niebezpiecznego śledztwa, odkrywającego przerażające sekrety korytarzy psychiatrycznych szpitali. Mamy zatem głównego bohatera, pisarza, dziennikarza, którego życie prywatne leży w gruzach, a który to wpada na trop – czy też na trop zostaje naprowadzony – niezwykle agresywnych dzieci leczonych w psychiatrycznych zakładach. W tym samym czasie w oddalonej wiosce dochodzi do makabrycznej zbrodni, w której grupa nie-wyrostków (mowa o dzieciach w wieku od 6 do 10 lat) wymordowuje z okrucieństwem mieszkańców kamienicy. Prilepin wodzi nas tu za nos, konstruując fabułę według typowego wzorca powieści z dreszczykiem. Problem jednak w tym, że wspomniany wyżej pretekst czytelnik gotów wziąć za łgarstwo. Prilepin z uporem kogoś opowiadającego nieśmieszne kawały ciągle obiecuje tajemnice, a tymczasem mordercze dzieci szybko schodzą na odległy, bardzo odległy plan, ustępując słowotokowi głównego bohatera, rozprawiającego o tym, co akurat uzna za ważne.

Pomysł jest więc odważny i płodny, choć jak sądzę, Prilepin umieścił w krótkiej powieści zbyt wiele tropów. Mocna figura głównego bohatera nieradzącego sobie z osobistym życiem (i nie przykładającego do tego życia większej uwagi) rozpoczyna analizę obyczajową. Oto więc w małżeństwie miłość zastępuje się nienawiścią, a dwójka wychowywanych dzieci zostaje w gruncie rzeczy porzuconych, mimo iż faktycznie z rodzicami mieszkają. Dalej, flegmatyczne i przypadkowe „śledztwo” bohatera wikła go w szereg łańcuchów zależności i hierarchii, w których wciąż głównym środkiem perswazji pozostaje łapówka. Tak Prilepin przechodzi do dekonstrukcji mechanizmów władzy. W drugiej połowie opowieści na dokładkę autor Patologii przeprowadza zapis szaleństwa głównego bohatera, rozstrzeliwując i tak już skomplikowaną narrację w strumień świadomości. Dodatkowo, powieść wzbogacają niczym kłody rzucone pod nogi dwie długie historie –  pierwsza mityczna, o dzieciach zdobywających mury miasta, a druga przypomina relację z afrykańskich czystek w Ugandzie. 

Tak skonsternowany czytelnik próbuje chwycić się któregokolwiek z wątków w nadziei, że Prilepin nie wyrwie go nam z rąk. Na domiar złego postępujące szaleństwo bohatera rozrzedza nasze liche syntezy, jeśli w ogóle jakąkolwiek syntezę z tych resztek zdążyliśmy przeprowadzić. Na dwustu pięćdziesięciu stronach Prilepin zawarł tyle wątków i postaci, by skuteczne ich objaśnienie okazało się niemożliwe. Rozpoczęte analizy, choć ciekawe i trafne, nieustannie odbierają sobie czas i miejsce w powieści. W ten sposób pretekst psychiatrycznych szpitali jest w gruncie rzeczy kłamstewkiem, do którego w końcówce powieści Prilepin zresztą się przyznaje. Pytanie tylko, czy takie pogrywanie z czytelnikiem na autorze się nie zemści?

Szkoda Czarnej małpy, bo choć Prilepin poszatkował wątki i motywy, doprawiając wszystko tradycją rosyjskiego szaleństwa literackiego, o tyle analizy poprowadzone przez autora Patologii czyta się z przyjemnością. Ciekawe, że niemal wszystkie postaci w powieści, włączając głównego bohatera, są nie tyle dla siebie oschłe, co wręcz wrogie. Miłość, jeśli kiedyś tu istniała, została pogrzebana pod gruzami dostojewszczyzny, zostawiając po sobie jedynie wspólne miejsca zamieszkania, przemeblowane tak, by przypominały więzienne cele. Niekochająca, odległa żona to jedno, ale główny bohater nie ma też specjalnych problemów z zostawianiem małych dzieci samych w domu na wiele dni, nie ma też problemu, by zarzucać komuś niewierność, choć sam korzysta z usług prostytutek. Naprawdę każda z postaci żyje niczym agent-szpieg sobie tylko znanego, obcego kraju, obrzucając całą resztę niechętnym spojrzeniem. Chyba tylko wieś u Prilepina wypada nie najgorzej; tak jakby dystans od dręczących mechanizmów władzy w miastach ocalił ostatki obyczajowości na wsi.

To, co jednak u Zachara Prilepina najpiękniejsze, to język: ten magiczny, wrzący kocioł nocy i szaleństwa, szorstkości i wulgarności, czułości i liryki doprawiony tym, co Ziemowit Szczerek niepoprawnie politycznie nazywa „ruskim hardkorem”, a co niejednokrotnie Prilepin ujmuje w humorystyczny nawias, zmuszając czytelnika do wybuchów śmiechem do końca powieści. To właśnie język trzyma nas przy książce, wywołując uśmiechy lub satysfakcję, nawet, gdy zdania przepełnione są agresją. O zwykłym, irytującym nocą komarze Prilepin napisze: Potem, gdy już myślałem, że umilkł, nagle odezwał się przy samym uchu, dosłownie wrzeszcząc: Śpisz! Kiedy mnie tak chujowo! O swojej kochance główny bohater pomyśli: Ala nagle gwizdnęła do mnie z okna. Wzdrygnąłem się na ten kobiecy gwizd. Nawet nie wiedziałem, że ona umie gwizdać. Ja nie potrafię. To dlaczego ona potrafi? Przez chwilę miałem ochotę cisnąć w nią kamieniem. Zaś dawno wygasły związek z żoną opisuje już niezwykle poważnie, jakby świadom bólu swoich postaci: 

…i gdy tylko ją zobaczyłem, zacząłem coś mówić, najpierw się tłumacząc, a potem wpadając w coraz większą irytację, mając na wszystko gotową odpowiedź, kilka upartych, nieprzejednanych, żelaznych odpowiedzi… 

…i oto już na siebie wrzeszczymy, z nienawiścią patrzymy sobie w oczy. 
 
…gdzie jest to pęknięcie, kiedy namiętność zamienia się nagle w nieprzenikliwy, skisły bagienny opar, w którym co chwila ogarniają człowieka przypływy wstydliwej odrazy…

…i pozostają tylko dzieci – i czołgasz się w tym bagnie po zostawionych przez nie ścieżkach… tam, gdzie stąpały ich słodkie nóżki…

Dlatego nie ten pretekst w powieści jest najważniejszy, ale sama materia języka, raz wartkiego i agresywnego, innym razem zawiłego, przepadłego w lirykach i szaleństwach nocy. Szkoda jedynie, że do żadnej syntezy scalającej rozpoczęte analizy nie dochodzi i autor Patologii zmuszony jest porzucić niektóre wątki (np. ciekawy wątek żony), jakby te wyzuły się już z materii języka. Czarna małpa to nienajlepsza powieść Zachara Prilepina, na szczęście jednak nieostatnia. To nie tylko pretekst do szaleństwa, to także, miejmy nadzieję, pretekst do powieści następnej.

 
Zachar Prilepin, Czarna małpa, Wydawnictwo Czarne 2013.
Do góry
Drukuj
Mail