Jak ci Jimie widzi się ta dziwna jesień,
właśnie ten sierpień, ta spiekota, ta diabelska susza?
Słyszysz, jak ślimaki muskają trawy? Jak bose
kasztanowe kroki suną poprzez kurzawę? Tak, tu jest głusza –
gdzież jej do Kalifornii! Łuseczki szyszek,
szum pokręconych, brunatnych od spieki jodeł.
Wino z dzikich róż. Pierogi. Zaschłe truchełka myszek,
zabitych przez chude koty. Ze dwadzieścia ziaren
grochu, ostatniego. Chodźcie, rozdzielmy na pół.
A ty dokąd? Poczekaj, nie trzeba, nie trzeba budzić – niech śpią.
I znowu kasztany. Padają rozgrzane z ław pod
koło wozu. I ślimaki, słyszysz, milczą.
No co, porozmawiamy znowu. O tym, jak skorupka
pierwszego śniegu – nocnego, w listopadzie – przykryła
brunatnym grzybom miękkie, śliskie kapelusze – już nie urosną.
Zamykamy lufcik.
Rozkładamy kołdrę i gasimy chińską nocną lampkę.
Zamykamy oczy. Nabrzmiałe wilgocią
śnieżynki bezwolnie padają na szybę. A przecież ty nie przywykłeś,
by tak to wszystko odczuwać, aż do głębi, aż zaniemówisz i ogłuchniesz... Grzyby
przycupnęły pod śniegiem dookoła starej kłody
obrosłej mchem niczym garby
maleńkich wielbłądów. Śnieg je nieznośnie chłodzi,
przejmuje wątłe ciałka aż po same korzenie,
wyłuskuje z wnętrza niedonoszone jeszcze spory,
grzyby gniją od środka. Padają
niczym wycieńczone karawany na Saharze.
A śniegu przybywa. I biała, jak kat powolna
istota niosąca w koszu miękkie całuny
staje się im bogiem. TAK o tym myślałeś? Jakże delikat-
ne są ich dusze! Ze strychu zapachniało suszonymi z wieczora rydzami...
To już trzecia rozmowa... W szklance popękał lód –
zapomnieliśmy jej na progu, wieczorem marzliśmy
i po trzykroć całowaliśmy się z gwiazdami. To pęknięcie, pod
cienką warstwą wina ze słomką z żyta. Gdzieś się podziały
wszystkie łyżki i widelce. I znów, słyszysz – kapanie.
Ni serwetek, ni chleba, ni kawy, tylko ściele się obrus
i zimne kalinowe grono. Sopel, jak nóż,
wbił się w ziemię – i każdy ruch
burobrunatnej, wilgotnej, twardej z wierzchu ziemi
odbija się w tafli lodu, która tak jak i my, pionowa,
niedorzeczna, gwałtem wciśnięta. Jedzmy więc tę
przemarzniętą kalinę. Pijmy do dna kryształowe
wino przez słomkę z żyta, pijmy prędzej.
Dopóki wargi jeszcze ciepłe, znaczy zdolne ogrzać.
Dopóki wierzy się w chwilowe odwilże. I znów, słyszysz – kapanie.
Niby dzwoneczkiem śmiechu pod strychem pobrzękują dzieci.
I znów o śniegu. Ten prawdziwie zimowy, sypki,
Niczym biały piasek. Śnieg, co zawsze nas zdumiewa.
Spod kaptura wysunął się kosmyk
a w nim, już siwym, skupiony cały czas
wielkiej miłości: dopóki palec dosięgnie kości policzkowych
i wróci – niepohamowany wrodzony odruch,
gdy pada śnieg. A śnieg jak szelest stutysięcznych skrzydeł
błękitnych pazi królowej nad białym piaskiem. Słyszysz
każdy zryw w klatce piersiowej, wytresowany przez miasto i zdolność
podporządkowania się. Śnieg – jak oddech, co jednocześnie
pochłania motyle i biały piasek, i pragnienie
powrotu do domu. Łącznik łączników. Naraz
znajdujemy się w nim, bezmyślni. Łasi się kosmyk
do ręki, do policzka, do obojczyka, do piersi z mlekiem...
Śnieg prawdziwie zimowy: ulotny, błękitny i sypki.
Zlęknione łzy zbierzesz ruchliwym językiem.
[tłumaczenie: Ksenia Kaniewska]