WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Rzeźba z rzęsami, Mucha z wąsami i Chrystus na drążku

Nie było już miejsc siedzących, więc musiałam wziąć miejsce w kuszetce z czterema pryczami. Po lewej na górze, bez lampki do czytania. I leżę z podwiniętymi nogami, tak by mój plecak też miał miejsce. Jest druga po południu, prycza za krótka, a przymus leżenia przypomina mi obowiązkową popołudniową drzemkę, którą jako dziecko spędzałam na czuwaniu. Aby nie kopać ciągle w ścianę, próbuję się wyciągnąć w poprzek, każda noga z osobna, jak najdyskretniej. Ale przesuwając się po bordowym pokrowcu pryczy, wypruwam sobie nitki ze swetra, ocierając się o ostre kanty pęknięć, z których wyłazi żółtawa gąbka.

Przedział się zapełnił. Pode mną zaległa gruba kobieta, która z miejsca przystąpiła do nieprzerwanego dręczenia swoich trzewi aromatyzownymi chipsami z szeleszczących torebek, a naprzeciw mnie dwaj mężczyźni w luźnych dresach, może robotnicy pracujący na czarno, którzy niemal synchronicznie zaczynają chrapać.

W przejściu pomiędzy czterema pryczami stoją dwie Ukrainki, matka i córka, które tak samo jak ja prawodopodobnie zastanawiają się, czy poprzez złożenie górnych pryczy nie dałoby się zrobić z naszego przedziału zwykłego przedziału z sześcioma miejscami do siedzenia. Widać, że jest im bardzo nieprzyjemnie stać w tak ciasnej przestrzeni pomiędzy czterema zupełnie obcymi osobami. Teatralnie umalowana matka w zasznurowanych kozaczkach na wysokich obcasach usiłuje patrzeć przed siebie bez wyrazu, a jej córka, mniej więcej piętnastoletnia, chuda dziewczyna z jasnym warkoczem, usiłuje żuć gumę ze znudzoną miną. Kiedy spoglądam z góry na matkę, widzę pod pewnym kątem jej niewiarygodnie długie rzęsy sterczące z twarzy. Takie rzęsy nie mogą być naturalne. Cała jest wymuskana, ma na sobie wąskie jeansy i kunsztownie udrapowany jedwabny szal, jakby wybierała się na randkę, a nie w długą podróż obskurnym pociągiem. Obie kobiety szepczą od czasu do czasu coś do siebie, zdaje się coś ważnego, przy czym matka wbija wzrok w ziemię, a córka w niebo, by stworzyć wrażenie dystansu wobec tych, którzy leżą na pryczach.

Zjadam banana z twarzą odwróconą do ściany i biorę łyk wody mineralnej. Jeszcze dziewięć godzin do Lwowa. Stopniowa relaksacja mięśni, trening autogenny, opanowanie ciała. Jednak lepiej w poprzek. Konduktor. Domaga się ode mnie, o ile dobrze rozumiem, ubezpieczenia podróżnego, którym nie mogę się okazać, w końcu rezygnuje i wręcza każdemu z nas kawałek mydła i mały, biały ręcznik frotowy, który najwyraźniej możemy zatrzymać. Zachowam go na długo i będę używać jako myjki na pamiątkę podróży z Krakowa do Lwowa. Z czystej arogancji połączonej z narastającą potrzebą ruchu próbuję zaraz potem wybadać, co można zrobić w tym pociągu z mydłem i ręcznikiem.

Zejście z pryczy bez naprzykrzania się komukolwiek, zakrawa na niemałą akrobację, zwłaszcza ze skórką od banana w ręku. Zupełnie niepotrzebnie wzięłam ze sobą plecak, którego gabarytów najwidoczniej nie doceniłam. Ześlizguję się z ostatniego stopnia drabiny i uderzam się w kolano o kant łóżka grubej. Gwałtownym skrętem ciała udaje mi się utrzymać równowagę, jednak brutalnie potrącam plecakiem dziewczynę. Aby przeprosiny wypadły bardziej przekonująco pytam obie stojące, czy któraś z nich nie chciałaby wspiąć się na moją pryczę na (przypuszczalnie) piętnaście minut mojej nieobecności. Ale one patrzą na mnie nieporuszone, może nawet zdziwione i ignorują podejmowane przeze mnie próby nawiązania kontaktu. Przez dziesięć godzin matka będzie stała między pryczami w dotkliwie pięknych butach - bez jednego westchnienia, bez przeciągania się, bez oznak zniechęcenia. Może jest artystką cyrkową, która każdego wieczora z wdziękiem przemierza arenę, stojąc w błyszczącym kostiumie na grzbiecie konia i rozsyła całusy zdmuchiwane z dłoni, albo z parasolką w ręku robi szpagat na linie. Jej córka chodzi może na balet i uczy się tam również panowania nad ciałem. Stoi prosto jak świeca, wcale się nie męcząc i nieustannie koryguje swoją postawę. Włosy zaczesane i spięte na czubku głowy, skąd dynda jej warkocz, także pasują do tego wizerunku. Obie gardzą mną prawdopodobnie w najwyższym stopniu, skoro nieustannie przebieram nogami na pryczy, a teraz jeszcze tak nieelegancko nieomal spadam z drabiny. Jednak beznamiętna twarz matki niczego nie zdradza, a córka patrzy w podłogę.

Łazienki nie mogę znaleźć, a w niewyobrażalnie zaświnionej toalecie nie można umyć rąk. Nie ma wody. Dopiero później zrozumiem, dlaczego matka i córka przez całą podróż nie piją i nie jedzą. Najlepszym sposobem na brak bieżącej wody i używalnych toalet na Ukrainie jest wstrzemięźliwość.

Przyjechał do Lwowa Akrobata Mucha, spadł z trzeciego piętra i wyzionął ducha. - Kam einmal nach Lemberg, der Akrobat die Fliege – fiel vom Dach, drei Stockwerk tief, wo er auf der Stell´ entschlief. Nie, po polsku on nie zasnął na wieki (entschlief), tylko wyzionął ducha. Ciągle powraca do mnie piosenka o upadku akrobaty Muchy. Tłumaczyłam niedawno sztukę Amanity Muskarii "Daily Soup", w której jest parokrotnie cytowana. Babka autorki, w sztuce również Babka, widziała na własne oczy jako młoda dziewczyna śmiertelny upadek akrobaty, "przystojniaka z czarnym wąsem", jak opowiadała. Nigdy nie zapomniała tego wydarzenia, ani powstałego potem ulicznego szlagieru, i jeszcze po kilkudziesięciu latach nuciła pod nosem jego melodię. Tekst piosenki przypisywany jest polskiemu dziennikarzowi, satyrykowi i komediopisarzowi, Marianowi Hemarowi, kuzynowi Stanisława Lema. Stanowi on rozwinięcie prześmiewczej strofy, którą ponoć śpiewano na ulicach Lwowa kilka dni po sepktakularnym upadku sławnego wówczas akrobaty. Mucha zabił się 15 stycznia 1928 roku na oczach tysięcy gapiów. Wypadek zdarzył się dosłownie za rogiem Hotelu George, w którym mam dziś nocować.

Tekst opowiada o tym, że akrobata chciał się popisać, wspinając się po gzymsach jak mucha, ale się zbłaźnił, gdy gzyms, albo co najmniej kawałek tynku ukruszył się i odpadł pod jego ciężarem. Leciał w dół "na łeb na szyję", przeraźliwie wołając o pomoc, i jak głosi piosenka trachnął (sic!) o bruk "w połowie krzyku". Ostatni wers zawiera napomnienie: "Nie drap się wysoko, to nie spadniesz nisko".

Czy zatem akrobata Mucha padł ofiarą arogancji czy kruszącej się fasady? Czy runął w dół wspinając się po ścianie, jak chce piosenka, czy też idąc po linie rozpiętej od kamienicy Zofii Teliczkowej nad ulicą Chorążczyzna (dzisiaj Czajkowskiego), jak można przeczytać w notce prasowej z tamtych czasów. Akrobata, który w rzeczywistości nazywał się Stefan Poliński, chciał jak napisano w artykule, wykonać niewielki, kokieteryjny skok na zakończenie udanego występu, i stracił równowagę. Występując wcześniej w Warszawie zwichnął ponoć lewą nogę i jeszcze nie doszedł do siebie. Ze śmiertelnego upadku Polińskiego zrodziła się piosenka, która żyje do dziś i jest tak bezwzględna jak opowiastki z książki dla dzieci "Staś Straszydło". Można jej posłuchać na youtube i na niektórych polskich portalach. Dziesięć krótkich zwrotek brzmi wesoło i dynamicznie, a oddziela je ochocze, klezmerskie intermezzo.

Czym sławny akrobata o przezwisku Mucha mógłby dziś zadziwić publiczność? Wspinaniem się na trzypiętrową kamienicę? Czy ktoś w ogóle podniósłby na niego wzrok znad smartphona?

W Alei Wolności na zielonym skwerze niedaleko lwowskiej kawiarni Wiedeńska około tuzina młodzieńców zebrało się wokół drążka. Młody człowiek ze skupionym wyrazem twarzy i zamkniętymi oczami wisi na pręcie mniej więcej dwa metry nad zadeptanym trawnikiem. Pręt jest ruchomy i obraca się przy najdrobiniejszym przemieszczeniu ciężaru ciała. Człowiek wygląda jak ukrzyżowany Chrystus, głowa pochylona w prawo, długie włosy przesłaniają mu część twarzy, wyrażającej ból i pokorę. Ma ściśnięte kolana i skrzyżowane stopy. Tylko skórzana kurtka ciasno zapięta na zamek błyskawiczny, wystająca spod niej koszula i bawełniany szalik indyjski zakłócają ten obraz. Zastygł na drążku w jednej pozycji, bo wystarczyłoby ćwierć obrotu, by spadł. Czy w ogóle oddycha? Nie wiem jak długo już wisi na tym drążku, ale ja też wstrzymuję oddech. Ostatecznie chłopak poddaje się, spada na ziemię, z powagą, nie śmiejąc się ani nie patrząc nikomu w twarz. Stojący oklaskują go niemrawo, ktoś mierzył czas, nie wydaje się, by Chrystusa to interesowało, choć to najwyraźniej zawody, a on na pewno dobrze wypadł. Kolej na następnego. Tym razem to jakiś dowcipniś. Skacze jak Tarzan na drążek, pręt się obraca, tak że natychmiast musi go puścić. Przy następnej próbie chwyta go z lewej i z prawej, twarzą nie do publiczności tylko do podpórki drążka. Przy takim kleszczowym chwycie pręt się nie obraca. Ale to chyba niezbyt wygodne, bo chłopak nieustannie zmienia uchwyt. Ramiona równolegle, kciuk w dole, kciuk w górze, znów chwyt kleszczowy, całe ciało  szamocze się nerwowo, chłopak przesuwa się w przód i w tył wisząc na rękach jak małpa. Pręt się obraca, on się śmieje, wszyscy się śmieją i wrzeszczą, on wywija nogami jak pajac na wirującym drążku i nie może się dłużej utrzymać. Klnąc zeskakuje na ziemię i rozciera ręce. Dostaje nieporównanie większe oklaski niż jego nieruchomy poprzednik, który utrzymał się w górze prawdopodobnie dwa razy dłużej.

Widać, Tarzan cieszy się większymi względami u publiczności niż Chrystus, nawet jeśli Chrystus jest większym akrobatą.

[tłumaczenie: Monika Muskała]

Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie "Literatur und Kritik" nr 473/474, maj 2013 (Otto Müller Verlag, Salzburg) pod tytułem Skulptur mit Wimpern, Fliege mit Schnurrbart und Christus am Reck.

Do góry
Drukuj
Mail

Daume Doreen [autor]

Doreen Daume (1957-2013) – wybitna tłumaczka literatury polskiej na język niemiecki, zwłaszcza poezji: Czesława Miłosza, Ewy Lipskiej, Piotra Sommera, Mariusza Grzebalskiego, Andrzeja Kopackiego, Jakuba Ekiera, Ewy Podgórnik, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Za przekład Sklepów cynamonowych i Sanatorium pod Klepsydrą Brunona Schulza otrzymała najwyższe wyróżnienia i nagrody.