Opowieść biblijna o Kainie i Ablu kryje wiele tajemnic. O niektórych pisałem już w „Znaku”. Teraz wracam do nich, bo wątek ten znalazł kontynuację. W Warszawie, w rozbudowanym (nareszcie) gmachu Zachęty, ma miejsce wystawa pomyślana i zorganizowana przez Andę Rottenberg pod znaczącym tytułem Gdzie jest brat twój, Abel?. Inicjatorem wystawy był Andrzej Szczypiorski, który postawił pytanie: dlaczego totalizm masowo zabijał, dlaczego ci, którzy o tym wiedzieli, jeśli nawet tego zabijania nie pochwalali, jeśli nawet spać im ono po nocach nie dawało — milczeli? Bo człowiek jest zagadką — odpowiada Szczypiorski. A z tego powodu również i totalizm jest zagadką. A jest zagadką, bo jest nicością. Nicości zaś opisać (objaśnić) nie sposób. Można ją natomiast ukazać (ujawnić). Przez, mianowicie, nieistnienie własne. W ustrojach totalitarnych sztuka właściwie nie istniała. Nie istniała sztuka, nie istniał Bóg, wszystko było dozwolone. Szczypiorski dokonuje przy tym inwersji słynnego sofizmatu Dostojewskiego: Jeśli wszystko wolno, Boga nie ma. Nicość przyzwala na wszystko, przyzwolenie na wszystko równe jest nicości. Dać wyraz lękowi przed nicością, poszukiwaniu Boga, oprotestować totalitaryzm — oto zadanie sztuki na dzisiaj.
Tu jednak dwie uwagi.
Uwaga pierwsza: Inwersja Szczypiorskiego jest logicznie wadliwa. Inwersja prawidłowa brzmi: Jeśli nie wszystko jest dozwolone, Bóg istnieje. A że nie wszystko jest dozwolone, mówi nam — powołuje się na nie i Szczypiorski — nasze sumienie, „prawo moralne we mnie”. Że zaś tak jest — no cóż? — możemy nie do końca wiedzieć, co wolno, a czego nie wolno, ale że jakaś granica tu istnieje, o tym tak czy inaczej jesteśmy przeświadczeni. I wtedy łatwo nam już powiedzieć „Gott mit uns”, zapinając żołnierskie pasy przed kolejną masową egzekucją. A tak było nie tylko w naszym osławionym wieku XX. Przypomnę, żeby nie cofać się jeszcze głębiej w przeszłość, wyprawy krzyżowe, krucjatę przeciw albigensom, noc świętego Bartłomieja, Tatarów Kmicica w Prusiech, o których śpiewał Jacek Kaczmarski. Saragossę, San Domingo. Z tego naprawdę nic nie wynika. Uwaga druga: Czy totalizm był czymś szczególnie się wyróżniającym? Był. Tylko że totalizm nie był — trudno i niestety — nicością. Nie był niczym szatańskim (jeśli zło, szatana, uznać zgodnie z przyjmowaną dość powszechnie tradycją za brak, brak dobra), był czymś bardzo ludzkim. Skąd się wziął? To jest pytanie. Gotową na nie odpowiedź mają specjaliści od historii idei. Odpowiedź po części słuszną. Ideologie, ideologie utopijne zwłaszcza, obiecujące takie albo inne Trzecie Królestwo, nie są tu bez winy. Ale ideologia to jeszcze nie wszystko. Musi znaleźć się siła wprowadzająca ją, na siłę właśnie, w życie. Z uporem wracam tu do pisanego w roku 1935 artykułu Stefana Czarnowskiego Ludzie zbędni w służbie przemocy. Czyta się go bowiem, jakby pisany był dzisiaj.
„Są to sprawy zbyt znane, aby warto było rozwodzić się nad nimi. Powstaje na naszych oczach armia wykolejeńców pochodzenia chłopskiego, robotniczego, inteligenckiego; olbrzymi, coraz liczniejszy margines, w coraz wyższej mierze składający się z ludzi młodych, pełnych młodzieńczego temperamentu, a skłonnych do wytwarzania w sobie «kompleksu mniejszej wartości» i łaknących zaznaczenia się w przeciwstawieniu się do tych, którzy mają pracę, którzy zarabiają, którzy cieszą się szacunkiem ogółu”.
Dalej wraca już jakby tamta epoka, lata trzydzieste. Ale chyba nie do końca.
Czytamy: „Ludzie ci są dla faszyzmu potrzebni. Z nich bowiem rekrutuje on swoje bojówki, swoje czarne, brunatne czy też innego koloru koszule. Nie z kogo innego, jak z nieukończonych studentów, z beznadziejnych kandydatów do posad państwowych, i zwłaszcza ze zdemobilizowanych po wojnie rezerwistów, którzy po kilku latach spędzonych w okopach, odzwyczaiwszy się od pracy, a wdrożywszy się w dyscyplinę, zastali miejsca przy warsztatach zajęte — zorganizował faszyzm włoski te bojówki, które biły i rozpędzały robotników zajmujących fabryki. Znanym jest także faktem, że hitleryzm przed przewrotem 1933 r. organizował przede wszystkim młodzież niezatrudnioną i nie mającą nadziei znalezienia jakiegokolwiek zatrudnienia”.
Dziś to brzmi nieco jednostronnie. Cóż, Czarnowski zaliczony byłby dzisiaj do tak zwanej lewicy laickiej. Która też walczyła o to, żeby robotnicy ze Stoczni czy z Ursusa mieli coś w końcu o swoich fabrykach do powiedzenia; tyle że z poszerzoną co nieco świadomością. To nie tylko przecież faszyzm, nie tylko narodowy socjalizm zaciągały na swą służbę ludzi zbędnych, ludzi marginesu, wytrąconych przez wojnę, przez bezrobocie z bardziej ludzkiego trybu funkcjonowania. Przecież i bolszewicki komunizm rekrutował najpierw zawodowych rewolucjonistów, a potem zrewoltowane masy żołnierskie i chłopskie.
Później zaś? To się łatwo zapomina, ale pewną zasłyszaną w kolejowym korytarzu lat temu z dziesięć rozmowę warto tutaj przypomnieć; dwóch młodych ludzi, jeden zwyczajnie, w dżinsach i niechlujnej kufajce, drugi — łaciata mundurowa bluza, czapka z wgniecionymi rogami, buty:
— Masz na wszystko. Palenie, wszystko. Idziesz ulicą, nikt ci nie podskoczy. Na szkoleniu też leci. Samo pałowanie. Ludzie zbędni, ludzie marginesu — powiada Czarnowski — byli zawsze. Wolny theta w starożytnej Grecji, znęcony działką rolną zaciężny żołnierz Mariusza, średniowieczny homo vagus, clericus acephalus, „kadet” ze zubożałego rycerskiego rodu wyruszający na krucjatę albo do zakonu krzyżowego, renesansowy kondotier, muszkieter, nasza szlachecka gołota, romantyczny osiemnastowieczny bandyta, kto tam jeszcze? Zawodowy rewolucjonista, ano właśnie. Fan Legii demolujący prom w czasie powrotu po wygranym meczu ze Szwecji, on także.
Jakaż więc wobec tego różnica?
Dość istotna. Przemoc znana nam z historii nie była jednak nigdy przemocą totalną. Zawsze były tam jakieś luki, jakieś miejsca schronienia — na pustyni, we wspólnotach klasztornych, w obrębie murów miasta, w uniwersyteckich kolegiach, u dworu oświeconego czy po prostu nieco łaskawszego władcy, wszędzie tam, gdzie samo już powietrze czyniło człowieka, do pewnego przynajmniej stopnia, wolnym.
Wraz jednak z postępem cywilizacji, gdy pojawiły się społeczeństwa masowe, masowe środki nadzoru, inwigilacji i indoktrynacji, wojny wprawiające w ruch całe masy, środki rażenia, recesje, kryzysy, jak również sposoby ich unikania czy kamuflowania, powietrza tego zaczęło brakować. Wraz z postępem cywilizacji. I tu pora powrócić do opowieści, do mitu. Kim był Kain? Kim był brat jego, Abel?
Kain był, pisałem już o tym, najstarszym bodaj herosem cywilizatorem. Syn Boga, czy za takiego się mający, poczuł się dotknięty tym, że jego skromna ofiara z plonów ziemi, z dziedziczonych po ojcu owoców trudu rolnika, nie została przyjęta; popełnił straszną pomyłkę, rzucić musiał ziemię, która plonu już więcej dawać nie chciała, a potem, naznaczony na wieki piętnem ochronnym, zbudował — dla innych, nie dla siebie — pierwsze miasto i dał początek klanowi mistrzów wytopu metali, sztuk wszelkich, muzyki. I jeżeli dziś pada pytanie: „Gdzie jest brat twój, Abel?”, jest to pytanie do współczesnej nam cywilizacji i do współczesnego twórcy. Pytanie, na które nie wolno nie odpowiedzieć.
Nie wolno się od niego wykręcić: „Nie wiem, nie jestem jego stróżem”. Pytanie, którego nie wolno zbyć ripostą: „Czy taka odpowiedź w ogóle jest możliwa? Po Holokauście?”. Otóż przeciwnie. Odpowiedź, taka czy inna, ale odpowiedź, nie milczenie, to obowiązek, właśnie twórcy. Twórcy cywilizacji, jaka ona jest, jakakolwiek by była, i twórcy sztuki, jaka wciąż jeszcze, mimo wszystko, j e s t możliwa.
A sama odpowiedź?
— Gdzie jest Abel? Jak to gdzie? Tutaj. Między nami. Obecny. Nawet wtedy i zwłaszcza wtedy, k i e d y g o n i e m a. Spotkać go nie tak znowu trudno. Rzecz tylko w tym, żeby nie skończyło się na wywoływaniu duchów. Albo upiorów. Bo to już było. Wystarczy. Zaduszek nie można ciągnąć w nieskończoność. Trzeba natomiast zastanowić się nad trzema rzeczami.
A więc po pierwsze: Kim był, kim jest, skoro już o nim mówimy, Abel? Bo wydaje się, że to pytanie o Abla postawione zostało trochę retorycznie.
Po drugie: Czym jest dzisiaj — jeżeli jeszcze jest, bo i to może budzić wątpliwość — sztuka? W nieuniknionym panelu towarzyszącym otwarciu warszawskiej wystawy prowadzący go Andrzej Turowski rozwinął to pytanie w cały ich szereg. Trzeba się nad nimi zastanowić.
Po trzecie wreszcie: I cóż ma nam ona, ta właśnie sztuka, jeśli jeszcze jest, na rozważany tu temat do powiedzenia? To już pytanie do samej, zorganizowanej przez Andę Rottenberg, wystawy. Do artystów, krytyki.
Zacznijmy więc od Abla. W przeciwieństwie do Kaina Pismo mówi nam o nim niewiele. Na pozór niewiele, bo czegoś jednak o nim się dowiadujemy. Był wolnym pasterzem, który nie chciał dzielić trudów osiadłych rolnika, odszedł ze swoim stadkiem, kóz, może owiec, kobietami. Samotny? Niekoniecznie. Potem jednak wracał, czegoś tam może i żądał, w czymś przeszkadzał, czymś niepokoił, nie wiadomo, czemu jego krwawa ofiara miała być lepsza od ofiary z płodów ziemi. Krótko mówiąc, był i n n y. Był dla Kaina, który uważał się za syna Boga, t y m d r u g i m, jakimś niejasnym zagrożeniem, może i źródłem zła, które stanęło u jego pracowitych wrót; grzeszności, która tam się pojawiła, nie wiadomo skąd biorąc początek.
Podobnie było w Grecji, z tym że Grecy przenieśli te ludzkie w końcu sprawy w sferę mitu, zmagania się tytanicznych, przedludzkich sił z przejmującymi panowanie nad światem bogami. To ten drugi, gorszy tytanida, nieprzezorny Epimeteusz, otwarł puszkę ulepionej podstępnie przez Hefajstosa z błota i wyżarzonej w kuźniczym ogniu Pięknej Pułapki — Pandory, wypuszczając na świat wszelkie możliwe plagi i nieszczęścia, on ponosił za nie winę. Podczas gdy przemyślny twórca cywilizacji Prometeusz, równy bogom, bo z nimi jako tytanida skuzynowany, usiłuje ich przechytrzyć, zaludnia ziemię, kradnie z nieba ogień, samych zaś bogów ośmiesza, znęcając ich oszukańczą ofiarą. Prometeusz został pojmany, skuty i ukarany, ludzkość — wygubiona potopem, odnowią ją — córka Epimeteusza, płomiennowłosa (czyż jej matka nie była dziełem Hefajstosa?) Pyrra, i syn Prometeusza, bezdomny, skołatany wygnaniec (na co wskazywałoby jego imię) Deukalion. A pomocne im w tym będzie tytaniczne prabóstwo Prawa i Wieszczenia, matka Prometeusza, Temida. Znamienne jest to poranie się ludzkiej wyobraźni z problemem zła i jego źródeł, ofiary, cywilizacji, ale przede wszystkim chyba z problemem tego d r u g i e g o właśnie, drugiego, innego, Abla, Epimeteusza, zbędnego jakoby siewcy niepokoju i tegoż niepokoju ofiary. Człowieka marginesu.
A dzisiaj? Dzisiaj Abel to też marginesy — albo za takie uważane — narodowościowe, obyczajowe, religijne, rasowe. Także — paradoksalnie — artystyczne, intelektualne. Ablem, jak zawsze, jest i dzisiaj każdy „inny”, nie urobiony wspólnymi siłami środków masowego przekazu, rynku, reklamy; a również — znowu paradoksalnie — i taki, którego ten totalnie zinstytucjonalizowany świat zepchnął na margines, uczynił zbędnym, oddał w służbę obiecującej mu jakieś mizerne dowartościowanie przemocy; tamten chłopiec z ZOMO w kolejowym wagonie, skin, kibic na zmienionym w pandemonium stadionie. Każdy „inny”. Łącznie z Tym, który się o niego gdzieś Stamtąd upomina.
Tyle o Ablu. A teraz o sztuce. Czym jest, czego się nauczyła, w jakim stopniu może i powinna interweniować, dawać świadectwo prawdzie, na czym polegać by miało jej „zaangażowanie”, co może nam powiedzieć o świecie, śmierci, przetrwaniu — szereg postawionych przez Andrzeja Turowskiego pytań, na które odpowiadano różnie, również i na towarzyszącym warszawskiej wystawie spotkaniu. Albo i nie odpowiadano, zawsze bowiem przy takich okazjach każdy mówi nie o tym, o co go pytają, ale o tym, co mu akurat na myśl przychodzi.
Na wejściowe pytanie Turowskiego — czym jest, czego się nauczyła, nauczyła od historii, sztuka, odpowiedzieć nie potrafię. Sama stanowi ona zjawisko historyczne, jest historii, w tym również swojej własnej, wytworem. Stąd jej długie trwanie, ale również i transgresywność — zdolność przekraczania samej siebie, zmienność granic, nie-do-końca-określoność, jej — jak to kiedyś nazwałem — „niesforność”, „bezczelność” nawet. Czego zaś to długie trwanie ją nauczyło? Czego uczy artystę? Nie wiem. Wiem, czego mogłoby nauczyć. Że tak było zawsze. Że stan upadku (spadanie „poziome” — horyzontalne — Tadeusza Różewicza) jest stanem normalnym historycznej egzystencji człowieka, nacechowanej ludobójstwem, zbrodnią, grą interesów, zobojętnieniem. Ale że skądinąd tak zwane ciemne wieki nigdy nie były aż tak ciemne, jak mogłoby się wydawać, że wśród zmiennych koniunktur i obliczonych na zasięg jednego życia ludzkiego i żywej o nim pamięci sekularnych nawrotów zawsze dawały jakąś tam szansę przetrwania ukierunkowanym na „drugiego” wartościom. Jeśli bowiem katastrofy, to indywidualne — ginie bliski człowiek, ród, plemię, naród, skupiona wokół określonych wartości wspólnota, umierają całe cywilizacje, ale c y w i l i z a c j a jako warunek konieczny niestety (przypominam ochronne piętno Kaina), acz niewystarczający zbiorowej i jednostkowej ludzkiej egzystencji wśród lokalnych, ale nie tylko, upadków i wzlotów, nawet przygasając, zachowuje zdolność odradzania się, łapie mniej lub więcej rytmicznie oddech, daje szansę. I to właśnie zobowiązuje. Bo Abel zginął, ale i nie zginął. Jest, czeka. Na kolejny cios czy na spotkanie?
(…)
1995
Fragment udostępniony dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Całość eseju dostępna jest w książce Mieczysława Porębskiego, Spotkanie z Ablem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011 oraz na stronie internetowej.