Recenzja tomu wierszy
De profundis Wojciecha Wencla
Wojciech Wencel należy do ulubionych poetów zachowawczego skrzydła polskiej prawicy – pisząc o wznowionym już po raz drugi tomie De profundis nie da się zignorować przekonań politycznych, bo wynikającej z nich wizji historii został podporządkowany cały projekt literacki. Trudno tę poezję nazwać po prostu patriotyczną albo po prostu zaangażowaną – mamy do czynienia z patriotyzmem typowym dla wymienionego środowiska i zaangażowaniem po jego właśnie stronie – ostatecznym celem jest uszczęśliwienie, owszem, całego narodu, ale dopiero po odrzuceniu plew. Nie zarzucam Wenclowi epatowania niską nienawiścią, jego poezja jest subtelniejsza niż wystąpienia wielu prawicowych publicystów – zawarta w niej pogarda dla zdrajców i kosmopolitów ma charakter abstrakcyjny, nie padają konkretne nazwiska ani etnonimy. Jan Lechoń został w jednym z wierszy skrytykowany za światopogląd – wprawdzie przedstawiony wyjątkowo perfidnie („Spalili ci jak chciałeś łazienki w Warszawie” etc.) – ale nie za niepolskie pochodzenie. Wencel sprawnie posługuje się kliszami, którymi kontestująca zgniły liberalizm społeczność zwykła opisywać polską historię – mam na myśli np. opozycyjnie zestawiane wyobrażenia przestrzenne z poświęconego Annie Walentynowicz wiersza Pani Cogito: salon i galeria handlowa oraz kościół i stocznia. Niestety takie kategoryzacje – jakkolwiek oceniać postawy naszych elit – bardzo niewiele wnoszą do debaty publicznej. Rzekłbym nawet, że ją ucinają. Estetyka poezji Wencla wyda się bowiem groteskowa odbiorcy nie podzielającemu aksjologii autora, z kolei tak zwany obóz patriotyczny odnajdzie w niej to, co dobrze zna. I niewiele więcej.
Wencel prowadzi zatem – spokojnie i z pietyzmem – starą narrację o nieszczęściach kresowych z krótkimi wycieczkami do powstańczej Warszawy. „Natchniony dialog z tradycją”, o którym na tylnej stronie okładki pisał Maciej Urbanowski, ogranicza się tu w znacznej mierze do parafrazy, wypowiadania cudzych tez własnymi słowami. Bezowocność tych nawiązań zaznacza się też na planie formalnym. W Echach zielnych stylizacja na idiom Leśmiana nie prowadzi do istotnych wniosków, tekst można co najwyżej odczytać jako próbę utrwalenia języka, który służył do opisu kresowej przyrody. Niepotrzebną – bo wykonaną już z lepszym skutkiem przez powieściopisarzy – dość wymienić Włodzimierza Odojewskiego. Naśladownictwo łagodnej dykcji ludowej ballady w Wiśniowym sadzie, przedstawienie tragizmu śmierci mężczyzny z perspektywy czekającej na niego kobiety, a więc za pomocą elipsy, także nie jest strategią nową. Z kolei Wiersze inspirowane pośmiertnymi zdjęciami żołnierzy NSZ 1945-1951 zakrawają na beztroską grafomanię, bo jak inaczej nazwać skonwencjonalizowaną ekfrazę starych fotografii – jedynego śladu po zamordowanych bohaterach – połączoną z efektowną pointą: „na zawsze pozostaną / dziedzicami błysku // wywołanymi w ciemni / do apelu poległych”? Wiem, zbliżam się niebezpiecznie do bluźnierstwa przeciw męczennikom. Ale czy oni naprawdę potrzebują hołdu ujętego w formę zgrabnych koncepcików?
Jeszcze gorzej wygląda meritum, a raczej zbiór banałów, które składają się na światopogląd podmiotu. W Krwawej niedzieli uwznioślenie rzezi wołyńskiej dokonuje się przez porównanie do Holokaustu i genocydu Ormian – rozwiązanie podwójnie nietrafione jako z jednej strony tautologia – jasne, że planowa rzeź jest planową rzezią – z drugiej jako zupełnie nieadekwatne przez wzgląd na liczbę ofiar (30 razy mniej niż w genocydzie i 120 razy mniej niż w Holokauście). W Refugium tak zwane ziemie odzyskane podmiot nazywa jałowymi, choć obiektywnie rzecz biorąc były to tereny potencjalnie bogatsze niż większa część Kresów, o czym z czasem zorientowali się sami przesiedleńcy. Z kolei Epitafium dla Wojciecha Mencla i Carskie wrota powtarzają pełne bezsilnej wściekłości wyobrażenia o Niemcach – narodzie „poetów i filozofów” – oraz o Rosjanach – nieświadomych, że rządzący nimi pomazaniec jest w istocie diabłem, „który urwał się Bogu z łańcucha / i upuszcza narodom hektolitry krwi”. Wszystko to w gruncie rzeczy cytowanie komunałów albo bezceremonialna instrumentalizacja literackiej tradycji. Notabene w przypadku finałowego tekstu, czyli wspomnianych już Carskich wrót, warto zwrócić uwagę na powiązanie imperium z wyobrażeniem cerkwi prawosławnej. Trudno uznać tu wybór przestrzeni za niewinny, zwłaszcza, jeśli zestawi się ją z nacechowanymi nostalgią „łacińskimi inskrypcjami” czy „bernardyńskim kościołem”. Nie znajdziemy wyrażonego wprost dowodzenia, że prawosławie jest fałszywą religią, ale przecież fakt, iż w cerkiewnym prezbiterium znajduje się miejsce z nazwy zarezerwowane dla despoty, mówi według Wencla sam za siebie.
Jeżeli coś zasługuje w De profundis na poważną analizę, to zaskakująco koncyliacyjny ton kilku wierszy – przeważnie umieszczonych w środkowej części książki – podejmujących temat eschatologii. Tak na przykład w Białych kamieniach uderza pewność zbawienia – słowa „prorokuj poeto prorokuj a jeśli zabraknie ci słów / idź i połóż się w trumnie czekając na dzień ostateczny” nie wydają się ironiczne. W kolejnych dystychach zadziwia pewność otwierającego się przed Rzeczpospolitą odrodzenia, ale odrodzenia do czego? Z pewnością jest tu obecny plan religijny, jednak nie ortodoksyjnie katolicki, raczej odwołujący się do wyobrażeń żydowskich – w Białych kamieniach Mesjasz ma uruchomić dostojny orszak „obrosłych ciałem” kresowiaków, strzegących niegdyś jagiellońskich granic. Mówienie tu o zrównaniu Polaków z narodem wybranym wydaje się uzasadnione zwłaszcza w zestawieniu z tytułowym i zarazem najlepszym wierszem tomu, poświęconym powstańcom warszawskim. Natrętnie powtarzana frazeologia biblijna nuży, jednak obraz dojścia „ognistej procesji do kresu nocy” hipnotyzuje całkowitym spokojem płynącym z przekonania o metafizycznym zwycięstwie: „ujrzeliśmy milion gwiazd / zupełnie jakby ktoś pochylił się nad śpiącym / kontynentem i szepcząc ojcowską modlitwę / okrył go płaszczem nieba”. Problem w tym, że te gwiazdy to „maleńkie jasne punkty na mapie imperium”, zaczynające migotać „po czterdziestu latach wędrówki”. Cesarstwo nie jest w tomie Wencla tylko metaforą zła jako całości, ale przede wszystkim figurą państwa rosyjskiego – w jakimkolwiek kształcie i pod jakąkolwiek nazwą – gwałtownie tracącego wpływy z grubsza licząc cztery dekady od powstania, które zrujnowało polską stolicę. Wyczulony na mesjanistyczne zagadki odbiorca z pewnością dostrzeże tę zależność – a skoro wszystko się zgadza, możemy być pewni, że hekatomba inteligenckiej młodzieży miała głęboki sens.
Poważniejszych uzasadnień takiego przekonania próżno szukać w tomie Wencla, podobne pointy, następujące po szerokich opisach cierpień, wydają się wprowadzane na siłę, jak w Refugium, gdzie najpierw mowa o odrzuceniu społecznym weteranów w III RP, a potem o ich dzieciach i wnukach wyrastających „jak młode drzewa z wyschniętej ziemi”. Z tekstu wynika, że Polacy – ci prawdziwi – to specyficzna rasa ludzi odrzuconych zarówno przez Europę, jak przez rodaków, nazywających ich „moherowymi beretami”. Autor nie pisze o przemienieniu moralnym, które mogłoby się dokonać przez naśladowanie postawy pokolenia Kolumbów. Refugium zakłada swego rodzaju fatalizm, cudowne rozmnożenie przedstawicieli „endemicznego gatunku”, odbywające się bez udziału narodu, który korzysta z ofiary powstańców niezasłużenie, jak chrześcijanie z ofiary Chrystusa („byli przebici za naszą próżność” etc.). Za polską inżynierię społeczną jest zatem odpowiedzialna przede wszystkim Opatrzność. Wencel umywa ręce.
Poeta wie bowiem, że miłość Najwyższego ma charakter oksymoroniczny, niepojęty dla ludzkiego rozumu. Okrucieństwa historii trzeba przyjmować z Hiobowym spokojem i odwagą: „utul mrozem święty Boże / kołysz wiatrem święty mocny / namaść deszczem nieśmiertelny // całuj burzą”. Takie ujęcie tematu jest z pewnością uzasadnione – w obrębie chrześcijańskiej teologii, a także, jak się wydaje, ze względu na korzyści dla zdrowia psychicznego. Problem zaczyna się wtedy, gdy Wencel w końcowej partii tomu pisze o katastrofie smoleńskiej, kompozycyjnie zestawiając ją z otwierającymi De profundis tekstami dotyczącymi zbrodni katyńskiej. Proponowana przez poetę wizja polskiej kultury na początku książki przedstawia się ponuro i banalnie, dalej natomiast należałoby ją nazwać przytłaczającą i psychotyczną, a przy tym, niestety, śmieszną. Patriotyzm Wencla niechcący wyszydza to, co w polskiej tradycji naprawdę zasługuje na szacunek i patos. Jeżeli jednak Anna Walentynowicz rzeczywiście „poległa”, jeżeli poeta szuka paralel tego rodzaju: „gdy przestaną nas hartować strzałem w potylicę / samoloty będą spadać za lub przed lotniskiem”, jeżeli doprawdy autor De profundis czeka na męża „z matki obcej” – to nie mamy o czym dyskutować. Niech czeka dalej, a tymczasem ukaże się z pewnością czwarte i piąte wznowienie tomiku. Są bowiem jeszcze prawdziwi Polacy.