Tyle pan z tego ma, powiedział Gruber, godzinami siedzi pan w tym w lesie oparty o jodłę, to i oskrzela wysiadają. Schwitter podobno się wtedy zgubił, zboczył z trasy, zszedł na bezdroża. W kotlince odzyskał spokój. Chmur dawało się dotknąć palcami, zaplątywały się we włosy, czuć było ich ciężar. Od początku było jasne, że jego krążenie nie wygra z pogodą. Ale teraz czuł się dobrze, musiał nawet zdjąć kaptur, tak było ciepło. Siedzieć i patrzeć. Spękana ziemia, wszędzie małe otwory, w które Schwitter chciał wejść, by obserwować zwierzęta żyjące w podziemnych korytarzach. Oddychać zdrowym powietrzem, które do nich wpływa, czuł, jak spokojnie i równomiernie wnika do wnętrza ziemi, tam w ciemnościach na chwilę zastyga, by potem znów równie spokojnie wypłynąć. I te wszystkie drzewa, jak one prosto stały, musiał dotknąć ich mocnych pni, pogłaskać korę, poczuć jej chropowatość. Wciskał się w bruzdy i szczeliny, na jego palcach pojawiała się woda, która wcześniej osiadła na gałęziach, a teraz płynęła ku korzeniom. Wszystko było ostre i wyraźne, jakby dopiero co zostało stworzone. On był tym, który to wszystko stworzył. Drzewa wysokie jak domy wzniósł o własnych siłach, własnymi dłońmi wymodelował korony, palcami wywiercił kanały korzeni.
Padał śnieg z deszczem, a Schwitter siedział i patrzył. Potrafił dostrzec każdy płatek i każdą kroplę, tak wolno się wszystko działo. Pogoda nie wymagała pośpiechu. Jakże były od siebie różne, kapryśny śnieg i prostolinijny, obowiązkowy deszcz, a jednak łączyły się w czymś w rodzaju tańca, harmonijnego i lekkiego, lekkiego w sposób niezapomniany. Nie musiał nawet wyciągać rąk, by poczuć szczęście. Dostrzegał, jak kryształek śniegu lekko opada na ramię jodły i już serce biło mu mocniej, całe ciało pulsowało. A kiedy kropla deszczu trafiała w jeden z korzeni, które oplatały ziemię niczym żyły, wstrząsało nim do głębi. Siedział tam tak, a koszulę i spodnie miał całkiem przemoczone.
W tym śniegu z deszczem, powiedział Schwitter do Grubera, zacząłem płakać. Przez lata ten gruczoł był u niego zablokowany, aż tu nagle, na granicy strefy śniegu, łzy popłynęły z oczu. Nie dlatego że się zgubił, ani z powodu zimna. Czuł kłucie w gardle, które stawało się coraz mocniejsze, jednak zamiast krzyczeć z podniecenia, zaczął płakać. Początkowo łzy płynęły z trudem, musiały najpierw przebijać sobie drogę, przedostawać się przez osad i skorupy. Osad został wymyty, przeszkody spłukane, po chwili już płynęły strumieniem. W końcu koryto łez było czyste, pluskało w nim i bulgotało i nie było żadnych krzyków, żadnego przyśpieszonego oddechu, Schwitter oddychał cicho i płytko, jak we śnie. Leżał w lesie, czuł się lekki i wolny, nad nim był tylko śnieg i deszcz, waciki i przeźroczyste kule, połączone w całość delikatnymi nylonowymi nitkami. Atmosfera wypłakiwała się, a on był tego świadkiem i też zapragnął wziąć udział w oczyszczeniu, użył swoich łez, wody się połączyły, wypłukały nierówności i wszystko, co mogło świadczyć o dawnych czasach.
Jak dorosły człowiek może doprowadzić się do takiego stanu? Czytał to pytanie w oczach Grubera, jednak zanim na nie odpowiedział, jego sąsiad położył się na plecach. Nie był w stanie wytrzymać bez snu dłużej niż kwadrans. Schwitter pozwolił mu spać, pomyślał, że będą jeszcze mięli wystarczająco dużo czasu. Nie mógł przewidzieć, że zabiorą go tak szybko. Teraz butelka po wodzie mineralnej stoi bezczynnie na stoliku nocnym, a łóżko jest puste. W każdym razie jeszcze nie zmienili pościeli. Może Gruber jeszcze wróci.
*
Otwarte ostrze jest jednoznaczną zachętą. Nawet jeśli widać tylko kilka włosków, golenie musi się odbyć. Schwitter po raz kolejny rozsmarowuje białą masę. Ciężko oddycha. Zaciska wargi, żeby piana nie dostała się do ust. Już od pewnego czasu wciąga powietrze przez nos. Nozdrza wydają się zimne i - wcześniej zupełnie tego nie zauważył - w ogóle się nie poruszają. Dopiero kiedy weźmie głęboki oddech, widzi, jak otwory się zwężają, bardzo nieznacznie. Przy wydechu przyjmują znów pierwotny rozmiar. Myje ręce i sięga po maszynkę do golenia. Obraca ją trzymając między palcem wskazującym a kciukiem, wykonuje kilka ruchów w powietrzu, w końcu ostrożnie przejeżdża nią po prawym policzku. Piana zbiera się na ostrzu, po jego przejściu pojawia się blada skóra. W domu zazwyczaj goli się na sucho. Z uwagą po raz drugi przeciąga ostrzem po brodzie, zatrzymuje się, musi nacisnąć trochę mocniej, nagle wzdryga się, czuje palący ból.
Odkłada maszynkę i patrzy w lustro, ręce ma oparte na umywalce. Jeszcze nie widać krwi, tego punktu, który się powiększa, by po chwili rozpłynąć się w pianie. Może jeszcze się pojawi. To nie zależy od niego, ma czas, może tu stać do wieczora. Ale kanał, którym płynie krew, jest zatkany. Ile by nie czekał, czerwony kolor się nie pojawi. Zmywa więc pianę z brody i teraz dopiero widać szramę, wyraźny ślad, Schwitter dotyka jej opuszkami palców, chce wyczuć nacięcie. Kciukiem próbuje rozciągnąć skórę i rzeczywiście szczelina się otwiera, widać jej wnętrze, blade mięso, ale ciągle nie ma krwi, nawet kiedy uciska skórę. Zaczyna ją masować, przesuwa kciukiem po zranionym miejscu, przyciska skórę do żuchwy, w końcu kość zaczyna boleć, a skóra się zaczerwienia. Chciałby móc przycisnąć usta do rany i ssać tak długo, aż popłynie krew.
Na pewno nie cierpi na anemię. Tego rodzaju defekt na pewno nie uszedłby jego uwagi, a jego lekarz też by pewnie coś zauważył podczas ostatniego badania. Bladość twarzy mogłaby być naturalnym skutkiem zmęczenia, a nie można też powiedzieć, żeby pogoda sprzyjała utrzymywaniu zdrowego koloru skóry. Tkanka jest bez wątpienia odpowiednio ukrwiona, wystarczy przyłożyć rękę do policzka, by poczuć ciepło. Mimo to wydaje mu się, że należałoby może prosić o pomoc. Ranę trzeba oczyścić. Jeżeli nie płynie krew, zarazki pozostają w tkankach, nie mają wyjścia. Tyle mówi się o niebezpiecznych infekcjach szpitalnych. Przed rokiem żona Amstutza musiała pójść do szpitala, miała coś ze śledzioną, chodziło o rutynowy zabieg, otwarto tylko na chwilę jamę brzuszną, a zaraz potem znów zamknięto, ale po paru dniach bakterie zaczęły się mnożyć, aż w końcu żona nie poznawała już własnego męża. Teraz Amstutz już u nich nie pracuje, szef stwierdził, że nie ma już tego powera co kiedyś.
Zmywa resztę piany, kończy zabieg. W lustrze widzi na wpół ogoloną twarz, wygląda to śmiesznie. Może chociaż włosy, myśli i sięga po grzebień, potem kuśtyka w stronę łóżka. Może powinien nacisnąć dzwonek i poprosić o plaster. Bo może jednak coś zacznie płynąć i ubrudzi pościel. Zimno mu, gorączka musiała wzrosnąć. Już rano miał 38,3. Pielęgniarka nie zaniepokoiła się, gdy odczytywała temperaturę, zanim wyszła z pokoju, powiedziała tylko: niech pan nie zapomni o herbacie.
*
Zrobiło się jasno, Schwitter podnosi się, by zobaczyć, jak promienie słońca przebijają się przez chmury. Sala wydaje się w tym świetle jeszcze czystsza niż zwykle. Jego wzrok wędruje przez rudawe linoleum, dociera do drewnianego stołu, krzeseł przy nim, a potem do obu foteli, pustego łóżka Grubera i ruchomego stolika, na którym stoi butelka po wodzie. Schwitter dziwi się, że pokój tak dokładnie odpowiada jego wyobrażeniom. Jak gdyby wszystkie sale szpitalne zbudowane były według tego samego planu i wypełnione tymi samymi meblami. Ostatni raz był w szpitalu z powodu ostrego zapalenia wyrostka, było to dziesięć lat temu, wszystko wyglądało tak samo, nagle w czasie urlopu zaczęły się bóle, trzeba było natychmiast operować. Pielęgniarka była tak uprzejma, że swoim samochodem zawiozła go natychmiast do najbliższej kliniki, to był czerwony alfa romeo, w zabójczym tempie jechali w dół Prättigau, wyglądało na to, że sprawia jej to przyjemność. Na karetkę przy takiej pogodzie nie ma co liczyć, był piękny zimowy dzień, kiedy obudził się z narkozy, cały czas jeszcze świeciło słońce.
Dzielił wtedy pokój z tym Schindlerem, który nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat, ale wyglądał na siedemdziesiąt. Rozedma płuc, wyszeptał i spojrzał na niego tak, jakby było to jakieś odznaczenie nadane przez lekarza, który każdego ranka stawał u stóp łóżka. Wie pan, wyjaśniono mu po pewnej ciężkiej nocy, pana oskrzela są nieodwracalnie zwężone, więc po pęcherzykach płucnych też nie można oczekiwać cudów. Plastykowy wężyk prowadził ze ściany do łóżka, tlen, który bezgłośnie nim płynął, o kilka tygodni opóźnił uduszenie.
Bez Grubera jest całkiem cicho, słyszy tylko własny oddech. Dziwi się, że ciągle jest jeszcze sam. Jego ubezpieczenie nie ma uprawnia go do sali jednoosobowej. To inni są uprzywilejowani podczas lotów samolotem, jego koledzy chętnie o tym opowiadają, puszą się przed wszystkimi w banku, że mogli wyciągnąć nogi w business class, jak gdyby ten awans był ich zasługą. Ledwo samolot wystartuje, zamawiają wszystkie potrawy i napoje z karty. Schwitter wyobraża sobie pasażerów, którzy sami płacą, z jakim niesmakiem muszą na to patrzeć, ale o tym koledzy z pracy nie wspominają, nie widzą tego w ogóle. Jemu nigdy to się jeszcze nie zdarzyło i cieszy go to, ponieważ pewnie nic by nie zjadł i pewnie by się starał nie być postrzeganym jako ten z innej klasy.
Schwitter nie rusza się, chce zachować spokój, tłumi w sobie chęć odwrócenia się na plecy, podwinięcia nóg. Leży na boku i spogląda w okno, widzi jak zasłona porusza się w rytm jego oddechu. Gdyby mógł wstrzymać oddech, wyłączyć strumień powietrza, nastąpił by całkowity bezruch. Turbulencje, jak gdyby ktoś otwierał drzwi. Głosy z zewnątrz wdzierają się do sali, stłumione dźwięki odbite od ścian korytarza, brzęk naczyń, odgłos zdecydowanych kroków, potem drzwi się zamykają i znów jest sam.
Za godzinę przyniosę panu inhalator, powiedziała pielęgniarka, chodzi o pana oskrzela, to polecenie lekarza, wyjaśni panu wszystko po południu. O co niby chodzi z jego oskrzelami? Lekkie zapalenie, powietrze, pogoda, mokre ubranie, to jeszcze nie jest powód, żeby wzywać lekarza. Przesuwa ręką po twarzy, palce wyczuwają zarost, który przypomina mu o goleniu, pod brodą odkrywają zagłębienie, palec wskazujący wysuwa się naprzód, próbuje wniknąć w ranę, chciałby w niej podłubać, upewnić się o istnieniu skaleczenia, jednak ześlizguje się. Nacięcie nie jest wystarczająco głębokie. Gdzie jest Gruber? Trzeba było zapytać pielęgniarkę. Czuje się lepiej, powiedziałaby i uśmiechnęłaby się uprzejmie. Wszystko musiało odbyć się w nocy, Schwitter obudził się dopiero, gdy z powrotem wjeżdżali z pustym łóżkiem.
Chmury zasłaniają słońce. Głowa Schwittera leży spokojnie na poduszce, Schwitter wsłuchuje się w pulsowanie krwi, słyszy mocne uderzenia. Ocenia swój puls na osiemdziesiąt, niezwykle dużo. Najgorzej jest z wydychaniem, szepnął mu wtedy Schindler, ten ciągły strach, że nie uda się pozbyć zużytego powietrza z płuc. Są jak balon, mówił opisując stan swoich płuc, do którego ciągle pompuje się gaz, który staje się coraz większy i nigdzie nie ma wentyla do spuszczania powietrza. Każdego popołudnia, gdy wybijała piętnasta, wchodziła do pokoju żona Schindlera i (ledwo zdjęła płaszcz) kładła się na niego i obejmowała rękoma jego klatkę piersiową, jak gdyby swoim ciężarem miała wyprzeć uwięzione w chorych płucach powietrze. Wargi jej męża były fioletowe, co raczej nie zachęcało jej do pocałunków. Z pięć minut leżała tak na nim, czasem dziesięć, potem podnosiła się wyczerpana i czerwona na twarzy i padała na fotel. Na twarzy mężczyzny na krótko pojawiało się odprężenie, a Schwitterowi zdawało się, że dostrzegał nawet uśmiech.
Czuje w piersiach łaskotanie, które szybko dociera do krtani. Schwitter przełyka ślinę, chrząka, chce stłumić podrażnienie, ale kaszel jest silniejszy, musi już wyrzucić z siebie powietrze, w piersiach coś zaczyna go palić, a w ustach zbiera mu się śluz. Przesuwa językiem po podniebieniu, wyczuwa kleistą masę. W końcu sięga po miskę stojącą pod łóżkiem, jednak jego tułów zgina się ponownie, płuca mu się kurczą, czuje, jakby były tubką, którą ktoś gwałtownie wyciska. Dopiero potem wypluwa i widzi, jak wydzielina spływa na dno pojemnika. Jego język pokrył się rdzą.
[tłumaczenie: Tomasz Ososiński]