MATYLDA
Matylda Respaldiza z Boguckich herbu Ślepowron urodziła się w 1882 roku w Woli Czarnokonieckiej. Jej rodzicami byli Władysław Teofil Tomasz Bogucki z Bogut, herbu Ślepowron i Marianna Wolańska, herbu Przyjaciel. Matylda umarła w 1946 roku w miasteczku Kańczuga. Leży ono w pobliżu Jarosławia i Łańcuta, bardzo blisko wsi Dubno, w której jeszcze za czasów Galicji i Lodomerii mieszkali Machnowie.
Na jednym ze zdjęć z serii 1925 roku przy jednym stole rodzina Respaldizów – Ferdynand, jakaś starsza pani, Blanka i Matylda, przy stole stoi pokojówka w białym wykrochmalonym fartuszku i bluzce, z talerzem w ręce, obok niej również piętnastoletni chłopiec w kurtce ze złotymi błyszczącymi guzikami. Być może, także usługuje. Interesujący jest sam pokój, w którym jedzą, niezbyt duży. Być może Respaldizowie jadali rodzinnie właśnie w tej niewielkiej jadalni. Kaflowy piec, kredens, na którym widać butelkę dobrego koniaku, stół nakryty białym obrusem, duże talerze, sztućce. Matylda z kieliszkiem wódki, na środku stołu – wysoka butelka. Jakaś niewymuszona i jednocześnie zwyczajna atmosfera. Przyglądając się szczegółom na tym zdjęciu, przypomniałem sobie powiedzenie Sándora Máraiego o tym, że myśleliśmy, że tylko jemy obiad, a przeżyliśmy historię. Na tym zdjęciu utrwalono prawdziwą historię, która przejawia się nawet w samej kompozycji uczestników obiadu. W tym, kto jak siedzi i kto gdzie stoi, nie ma żadnej przypadkowości, wszystkie miejsce zajęte są zgodnie z obowiązującym regulaminem: ci, którzy jedzą, jedzą, ci, którzy usługują, usługują. Tak rozporządziła historia.
Polska rozpadała się kolejny raz, kończąc swe panowanie we Wschodniej Galicji. W Bazarze rodzinne gniazdo Respaldizów i folwarki niszczyli dawni najmici i rozkradali zakwaterowani tu czerwonoarmiści, biorąc co tylko się dało. Na górnym folwarku już od kilku tygodni rozgrabiali pańskie dobro. Najpierw skonfiskowali konie czystej krwi na potrzeby Armii Czerwonej. Potem rżnęli i smażyli kury, doili głodne krowy, a potem także je zarzynali, rozpalając przed domem ognisko ze zrąbanych sosen. Nocami na ogniu skwierczało krowie mięso i czerwone języki płomieni lizały ściany i okna budynku. Wywracali szafy z garniturami Ferdynanda i sukniami Matyldy, które ci szyli u lwowskich krawców albo kupowali w pasażach Lwowa. Czerwonoarmiści podzielili między siebie mundur pułkownika polskiej kawalerii Ferdynanda: bryczesy i kurtkę z białymi wężykami pętelek. Matylda wiedziała, że powinna opuścić z mężem ich rozgrabioną posiadłość. Spakowała więc to co najpotrzebniejsze z ubrania dla Ferdynanda i dla siebie, z kosztowności pozwolili jej zatrzymać tylko ślubne obrączki. W ostatni dzień ich pobytu na folwarku ktoś z nowej władzy wyciągnął patefon, nastawił płytę z walcami Szopena i żołnierze Czerwonej Armii, zabawiając się, tańczyli z Matyldą Borecką Respaldizą. Kurze pierze przed paradnymi drzwiami budynku deptały wojskowe buty czerwonoarmistów i obcasy eleganckich pantofli Matyldy Boguckiej herbu Ślepowron.
Co można czuć, kiedy się patrzy na ruinę swego życia? Kiedy nie możesz obronić się przed tą ruiną? Kiedy w twoim domu wszystko jest naruszone, nawet srebrna łyżeczka od kawy, przywieziona z Wiednia, sterczy z kieszeni twojego kawalera, który nie wiadomo jakim prawem ją sobie przywłaszczył.
Matylda z Boguckich pochodziła od strony matki z rodu Wolańskich. Wolańscy byli właścicielami wsi Bazar w powiecie czortkowskim od końca XVII wieku i na zawsze pozostali w Bazarze, zbudowawszy na cmentarzu kaplicę dla całej rodziny.
Gdzieś w pobliżu tej kaplicy zimą 1941 roku pochowają też pułkownika kawalerii Ferdynanda Chevalier de Respaldiza. Powiozą go na chłopskich saniach z domu Iwana Szewczuka, gdzie Ferdynand przeżył ostatnie swoje ziemskie dni, a kondukt pogrzebowy składać się będzie z grekokatolickiego księdza Stefana Nicowycza, z kogoś, kto wtedy przyjechał tymi saniami, i z Matyldy z Boguckich Respaldizy. Żadnych wojskowych honorów, jakie należałyby się pułkownikowi Respaldizie, nie było, kondukt uzupełniały jeszcze chyba tylko cmentarne wrony, których on tak nie lubił za życia.
ALBIN SZMUEL
W Bazarze mieszkało niewielu Żydów – raptem jedenaście rodzin. I ilość tych rodzin nigdy nie była ustalona raz i na zawsze, bo ktoś wyjeżdżał ze wsi, a ktoś do niej przyjeżdżał. Żydzi byli właścicielami szynków i sklepów, wymieniali coś za coś, dzierżawili sad i przestrzegali prawa Mojżeszowego, czytali Torę, w sobotę nie pracowali i będąc w mniejszości starali się nie wchodzić w konflikty z miejscowymi . Ale szczególnej przyjaźni między Ukraińcami i Żydami nie było, choć wrogości także. Kilka razy Żydzi porzucali Bazar. W 1915 wyjechali z wycofującym się austriackim wojskiem, zostawiwszy domy i majątek, który przejęło na swoje potrzeby rosyjskie wojsko. A w 1917 Żydzi wrócili i zastali ruinę, niektórzy udali się do najbliższych miasteczek Czortkowa, Buczacza czy Tłustego, a niektórzy zaczęli znowu w Bazarze. W 1939 wyjechali z Bazaru na zawsze, mówiono, że do Czortkowa. Być może większość bazarskich Żydów przebywała w czortkowskim getcie, niektórych z nich rozstrzelano w Czarnym Lesie, a innych wywieziono do obozu śmierci Bełżec.
W Czortkowie Szmuel Albin, który urodził się w Bazarze w 1897 roku, miał swą lekarską praktykę, mieszkał przy ul. Mickiewicza 28. W książce telefonicznej Galicji z roku 1939 numer jego telefonu to 156. W 1942 roku zginął w wieku 45 lat. Być może był rozstrzelany w Czarnym Lesie, gdzie Niemcy zebrali przedstawicieli żydowskiej inteligencji Czortkowa, którzy stali się pierwszymi czortkowskimi ofiarami.
FEDIO KARDYNAŁ
W Bazarze dawno wyrąbano lasy, zostały po nich tylko nazwy Dębina, Gaj. Dlatego bazarskie pola i Dżurynka nie miały osłony od wiatrów, które wiały od wschodu, ani od śniegów, które padały i zasypywały drogi. Najbliższy las nazywał się Czygor, ludzie z Bazaru chodzili do niego, kiedy zaczynały się pierwsze przymrozki, żeby zerwać wystaną na mrozie tarninę, z której będą robić wino i lekarstwa na żołądek. Drzewo kupowali u przejezdnych szoferów, którzy czasami śmigali swoimi ciężarówkami z pociętą na sprzedaż grabiną, albo jechali do Beremian rąbać las i w ten sposób zarabiali jeden dwa samochody drzewa na zimę.
Po wojsku nasz Fedio pojechał do lasu w Permskim Kraju, za Ural. Tam, gdzie służył przez ostatnie półtora roku. Gdzieś pod koniec października sformowała się brygada z miejscowych, bo ktoś miał umowę z jakimś nadleśnictwem na Uralu i ośmioosobowa grupa pojechała z przesiadkami w Moskwie i w Permie na kilka miesięcy do jakiegoś rejonowego miasta. Przez te miesiące zarobili niezłe pieniądze i parę kubików drewna. Babcia podejrzewała, że Fedio na Uralu znalazł sobie jakąś Moskalkę i dlatego tak go tam ciągnie. Kiedy spytaliśmy Kowalichę, to ona o żadnym Uralu nigdy nie słyszała. Jednak powody były nie tylko takie, jakich domyślała się babcia Anna. Fedio miał prawo jazdy trzeciej kategorii, skończył Buczackie Technikum Samochodowe, w wojsku służył w batalionie samochodowym. Po powrocie zostać szoferem w kołchozie nie było mu łatwo, aut dla wszystkich nie wystarczało, musiał więc zaczynać jako zmiennik.
Trzy miesiące minęły szybko, a po kolejnych dwóch dotarło zarobione przez Fedia drzewo. Dziesięć kubików, jak mówił dziadek. Drzewo jechało z Permskiego Kraju długo, bo kolej zobowiązała się dostarczyć uralski las do Dżuryna, w którym była jaka taka stacja i kilka towarowych wagonów można było skierować na dodatkowy ślepy tor. A z Dżuryna drzewo trzeba było odebrać już samemu. A kto mógł wiedzieć, które kloce drewna są czyje? Tych ośmiu, którzy rąbali las w permskiej tajdze zimą 1969 roku, postanowiło, że sprawę rozpatrzą już na miejscu i wylosują, komu jakie drzewo przypadnie. Kołchozowe samochody, specjalnie zamówione do przewozu, jednego dnia przetransportowały mocne pnie permskiej sosny do Bazaru i podzielono je na osiem jednakowych kup. Babcia najpierw wysłała dziadka, żeby ten popatrzył, czy zrobiono to sprawiedliwie. Ja kręciłem się wokół tego drzewa prawie cały czas, zapomniawszy o wzgórzu, Kowalisze, mrówkach i naszych kurach. Postanowiono, że drzewo, które zarobił Fedio, się sprzeda, więc i kupcy, usłyszawszy o nowej partii dobrego materiału, zaczęli niemal codziennie przyjeżdżać i się targować; wielu z nich się budowało, a dobre drzewo było w cenie. Na cały ten czas, kiedy drzewo leżało, czekając na sprzedaż, mianowałem się jego stróżem.
Z uzyskanych pieniędzy Fedio kupił sobie dwa garnitury, ciemny i jasny, kilka nylonowych koszul, a resztę pieniędzy wpłacono na książeczkę oszczędnościową, bo babcia powiedziała, że kiedyś wyprawimy wesele. Z czasem Fedii przydzielili samochód – stary ciężarowy gaz, który więcej się psuł niż jeździł. Zapasowych części do niego nie można było dostać, a Fedio przychodził wieczorem cały umazany czarnym smarem, a jego ręce pachniały benzyną. I prawie co niedziela ubierał się w nylonową niebieską koszulę, ciemny garnitur, golił się, skrapiał wodą kolońską „Ruski las” i razem ze swymi przyjaciółmi muzykami jechał grać po weselach. Miał perłowy niemiecki bajan w futerale, wybitym od wewnątrz zielonym miękkim aksamitem. Ten bajan był najpiękniejszy w okolicy, wszyscy akordeoniści to przyznawali i niejeden raz proponowali za niego niezłe pieniądze. Bajan lśnił masą perłową, brzmiał niezwykle czysto, miał kilka registrów-przełączników, przy pomocy których można było uzyskać różne wersje gamy dźwiękowej, W gardle Fedia mieszkał tenorowy głos, który on przepłukiwał samogonem i dymem papierosowym, pod koniec swego życia będzie śpiewał w chórze cerkiewnym, nawet porzuciwszy swój bajan, nie zechce się odciąć od muzyki i ona przebije się przez hurkot silnika jego kołchozowej ciężarówki. W domu mego dziadka często urządzano koncerty z dymem i samogonem, najbardziej lubiłem, kiedy Fedio z Iwanem Berezowskim, akordeonistą, trochę wypiwszy, wyciągali bajan i akordeon i jakby rywalizując improwizowali, rwąc swoimi miechami powietrze. Zaczynali od znanych weselnych melodii, a potem stwarzali coś takiego, co było podobne do jazzu. To przecięcie bajana z akordeonem, te różne tonalności dźwięku, zatrzymywały się na pobielonych wapnem ścianach, kaflowym piecu, futrynach i zawiasach drzwi. Wszystko się chwiało i chwiało. Zakąszało się kiszonymi ogórkami z miodem, cebulą i młodym czosnkiem. W takich chwilach nawet mrówki i kuny nie przychodziły do nas, a kury sennie dziobały letnią, przepełnioną gęstymi zapachami dojrzałych śliwek ciszę. I nawet do Kowalichy dolatywały te urwane muzyczne frazy, niepokojąc jej starczy, niespokojny sen, Któregoś dnia ona powie, że u Kardynałów z podwórza wylewa się muzyka jak deszcz i stuka na jej domu po pordzewiałych rynnach. I każdej niedzieli u nich jest jakieś wesele.
Fedio oprócz swego zawodu szoferskiego i bajana, w szczególny sposób lubił rośliny i zwierzęta. Kiedy na wiosnę z wysiadywanych jaj zaczynały się wykluwać kurczęta, rozmawiał z nimi i ogrzewał swymi ustami żółty puch skrzydełek, i całował je w dzióbki. Nie pozwalał trzymać psa na łańcuchu, dlatego wszystkie nasze Szariki miały głębokie i dobre oczy. Rozmawiał z królikami, krzyczał na starą królicę, która zjadała swoje nowo narodzone króliki. Przyglądał się kwiatom kartofli, śliw, grusz i jabłoni, wiedział o naszych mrówkach i naszych kunach, sam był jakąś wiotką rośliną, która siedziała za kierownicą ciężarówki i woziła z pola pszenicę, grała po weselach, piła samogon, paliła rano tanie i mocne papierosy, a kiedy ich brakowało, to kruszyła nasz wysuszony tytoń i skręcała skręty z rejonowej gazety.
Pamiętam, jak się poparzył, kiedy w jego gazie zatkał się przewód, a on ratując auto, ściągnął z siebie kufajkę i usiłując zgasić ogień w motorze, opalił sobie ręce aż do łokci i twarz. A kiedy zobaczyliśmy go obandażowanego w szpitalu, pytał, czy oddzieliliśmy królicę od królików i czy ona ma wodę, bo jeśli zapomnieliśmy, to przez swoje pragnienie ona znowu je zje.
Przyjechałem z Nowego Jorku i zastałem go w agonii, a po kilku dniach umarł. Za domem stał jego nieruchomy gaz, który dostał od kołchozu, obłożony kukurydzą, a na dachu kabiny wygrzewały się jesienne kury.
Kury już zniosły białe jajka śmierci.
Na początku września deszcze omijały Słobódkę, więc na ulicach w kurzu też wylegiwały się psy, pachniało śliwkami i gruszkami, chmury jak gaza, przed którą cedzi się krowie mleko, wisiały nad wsią, podziurawione przez wiatry. Fedio już nie mógł mówić, podnosił ręce, jakby chwytał niewidoczną drabinę swojej śmierci i jeszcze jej nie dosięgał, jeszcze była dla niego za wysoko. Kiedy mnie zobaczył, w kącikach oczu pojawiły się łzy, a ja trzymałem go za wyschłą, jak badyl, rękę. Być może, już widział anioły. Kiedy go chowano, też było wrześniowe słońce i drogę do cmentarza wyścielał kurz, jakby zmiękczając jego ostatnią drogę.
BAZAR. POWRÓT
Nigdy tak mnie nie pociągało wejście w historię wsi Bazar, jak jesienią 2012 roku, kiedy z miejscowym duchownym stałem koło kaplicy Wolańskich. Duchowny nie był stąd, ale dość dobrze znał bazarską historię. Przynajmniej o o. Wasalu Barewyczu i rzeźbiarzu Serhiju Łytwynence słyszał i sporo wiedział. Przedzieraliśmy się przez cmentarne trawy i kłujące krzewy, żeby minąwszy kaplicę i rozsunąwszy półtorametrowe łodygi pokrzyw przeczytać napis na krzyżu ojca Barewycza. A o Serhiju Łytwynence, który wykonał na zamówienie bazarskiej społeczności Archanioła Michała, pomnik Siczowych Strzelców, który został postawiony w 1935 roku, a zburzony zaraz po wojnie, porozmawialiśmy w związku z Nowym Jorkiem. Łytwynenko mieszkał w Nowym Jorku. Z tamtego pomnika zachował się fragment archanielskiego korpusu i bodaj skrzydło. Ktoś to przechował aż do dzisiaj. Te elementy zostały wmurowane obok nowego pomnika, niewybrednego jeśli chodzi o pomysł i artystyczne wykonanie.
Wtedy, w połowie września, utrzymywała się sucha pogoda, a na rozbitych wiejskich drogach z jamami, wypełnionymi tłustym pyłem, sadowiły się kury. Zagarniały skrzydłami kurz, posypując nim siebie i pozbywając się mrówek, które wlazły im pióra, a może po prostu się grzały. Wszędzie pachniało dopiero co wykopanymi kartoflami. Kury uciekały z drogi, kiedy, omijając wyrwy, jechało jakieś auto. Udawało im się uciec.
Na podwórzu, bliżej rozeschłej bramy, zauważyłem, że wali się piwnica, rozsuwają się jej kamienie, przekrzywia się. Tylko ona pozostała po starej zabudowie, jeszcze pięćdziesiąt lat temu to podwórze i wszystko, co na nim, wyglądało zupełnie inaczej. Piwnicę murował jeszcze brat babci Anny – Wasyl Pohribny. Teraz Wasyl był tymi kamieniami, może nawet kamieniem mojej pamięci o nim 24 letnim, który leży pod Warszawą. A kamienie, które on układał, jakby chciały wyjść razem z pamięcią o nim, jakby chciały poprawić to podwórze. Ale ja go zatrzymuję, każę mu, żeby był tutaj sobą, Wasylem Pohribnym, którego wcielili w obwodzie kirowskim do Armii Czerwonej, nawet wiem, kiedy zginął – 14 stycznia 1944 roku. Jego papiery, które przywiózł do Bazaru jego towarzysz z pułku, czemuś się nie zachowały. Ale zachowała się jeszcze ta piwnica, która się rozpada i kamień, który się postarzał. Więc Wasyl jest z nami. A za tym rogiem piwnicy babcia Anna ostatni raz zobaczyła swojego młodego brata Fedora. Wspominała to tysiące razy. Więc piwnica i te kamienie pamiętają szesnastoletniego Fedora Pohribnego – i Fedio jest z nami. Stąd poszedł na wojnę mój dziadek Wasyl Kardynał, żeby zatrzymać się w Katakurganie w obwodzie Samarkandyjskim i przetrwać tam dyzenterię i tych wszystkich, którzy sprawdzali takich jak on podejrzanych galiczan. Tu, na tym podwórzu, odbywały się wesela mojej babci, mamy i brata mamy Fedora. Stąd odeszli na wieczny spoczynek prababcia Julia, Wasyl, babcia Anna.
Każde bazarskie podwórze mogłoby szepnąć mi coś o swoich gospodarzach, ale czy wszystkich zdołam zapamiętać?
Mogę pisać tylko o tych, których kochałem i dobrze znałem, o tych, co są w tym kamieniu, który połknęło ich milczenie.
Co znaczy powrót?
Jakim podwórzem przejdziemy do rozmowy o naszych pagórkach?
Co to za ostre powietrze, od którego kręci mi się w głowie?
Jakie kuny teraz łażą pod wyschniętymi łętami kartofli? Być może, nie po naszym podwórku. Czym się tutaj pożywią? Nasze lekkie kury, które przezimowały na wodzie i kartoflanej naci, przefrunęły przez drogę do rowu Kowalichy i znikły między akacjami na zawsze.
Pamiętam słodycz tych akacji, gdzieś w maju, one zakwitały i po jakimś czasie zrywaliśmy i jedliśmy ten gęsty kwiat. Wyssawszy słodki sok z płatków, wypluwaliśmy przeżuty miękisz kwiatu, zmoczony śliną i naszym dziecięcym głodem.
Widziałem wiele krajów. Spotykałem wielu ludzi i wiem, że oni mają inną historię. Wiem, że mrówki wynoszą nas śpiących i wiem, dlaczego ślad kuny usłany jest zakrwawionym pierzem. Mówiłem bazarską gwarą, znam słowa, które nie weszły do żadnego słownika – słowa z bazarskiego powietrza nad Dżurynką i z bazarskich pagórków.
Nikt ich się nie nauczy, dostaje się je przy urodzeniu jak imię i nazwisko i jak prawo do życia i do śmierci.
Raz i na zawsze.
[tłumaczenie: Bohdan Zadura]