WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Krzywda w blasku nocy

Leitmotivem najnowszej powieści Żulczyka – „Ślepnąc od świateł” – jest Warszawa, ze swym brudnym, zszarganym i wzbudzającym grozę obliczem. Skazana na coraz szybszy spacer po równi pochyłej, raz po raz okazuje się małostkowa, podła i mściwa. Ale jednocześnie jest czymś znacznie większym i ważniejszym: nie-świętą patronką wszystkich jej mieszkańców, ich bożkiem, a może wręcz demonem – odbitym i zwielokrotnionym w nieskończonej liczbie wcieleń.

Żulczyk bierze na warsztat Warszawę nocną, rozświetloną sztucznym światłem, w którym rysy twarzy wydają się ostrzejsze, a jednak jakby mniej rzeczywiste. Dzienne obrazy są tu tylko majakiem, wycinkiem rzeczywistości „pomiędzy”, rozdzielającym kolejne epizody systematycznego zatracania się. To, co zwykle przemilczane, wzięte w nawias, stanowiące dodatek – u Żulczyka staje się osią wydarzeń. Warszawa nie jest miastem, w którym istnieją szkoły, place zabaw, uniwersytety, turystyczne wycieczki, korki, zatłoczone autobusy w drodze powrotnej z pracy, strajki czy manifestacje. To Warszawa nocnych uciech, niekończących się imprez, pijackich szlaków i wyreżyserowanej beztroski. A jednak wszystko to pod znakiem ucieczki: od uczelni, powinności, kryzysów, kredytów, korporacyjnych wyścigów albo oszałamiających zawodowych sukcesów. Pozorny czas odreagowania stresu i szukania zapomnienia w rozrywce, ostatecznie okazuje się jeszcze jednym obowiązkiem, koniecznością, naturalną konsekwencją „dziennej” egzystencji.

Warszawa – zdaje się mówić czytelnikom Żulczyk – jest jak hazard, zasady gry może i nie są zbyt trudne do opanowania, ale jej wyniku nie sposób przewidzieć. Nigdy nie wiadomo gdzie, z kim i z czym (albo i bez czego) ockniemy się rano. Jacek – główny bohater powieści – wydaje się znać Warszawę lepiej niż inni, traktuje ją wręcz niczym starą, dobrą kochankę. Wie jak ją podejść, jak jej nie rozdrażnić i wyciągnąć dla siebie jak najwięcej, ale zdaje sobie sprawę także z tego, że Warszawa nigdy nie odwzajemni jego uczuć. Ich relacja w każdej chwili może się skończyć, tym bardziej więc stara się z niej korzystać na maksa. Całe jego życie podporządkowane jest pracy, conocnemu przemierzaniu miasta samochodem, by dostarczyć towar tym, którzy nie tylko go potrzebują, ale i na niego zasługują. Bo kokaina – obok pieniędzy i Warszawy jest jedynym, co się tak naprawdę liczy. A Jacek jest dealerem wytrawnym – wie, z kim ma się zadawać, kogo unikać, a komu można udzielić kredytu ekstra, w wersji dla kokainistycznych vipów. 

Jacek wymyślił aktualną wersję siebie jakiś czas temu i z uporem ją realizuje. Ma nie tylko kilka skrojonych na miarę tożsamości i kilka paszportów w zanadrzu, ale i wiele strategii, zabezpieczeń i planów ewakuacyjnych. Jest opanowany, uporządkowany, dumny ze swego chłodno kalkulującego umysłu, ale popełnia podstawowy, wręcz szkolny błąd: zakłada, ze wszystko da się przewidzieć i zaplanować. I właśnie z powodu błędnego założenia pozornie nieistotna sprawa – w końcu Jacek zgadza się jedynie wziąć na przechowanie niepewnego pochodzenia towar – uruchamia lawinę, która okazuje się nie do zatrzymania. Kiedy wszystko zaczyna się sypać, również perfekcyjna rola (albo raczej role) rozpada się na kawałki. Bohater co prawda usiłuje jeszcze nad wszystkim zapanować, wyłącza emocje i pozbawiony ludzkich odruchów podejmuje coraz bardziej bezwzględne decyzje, ale to już spóźniona interwencja, ostatnia, rozpaczliwa – a przez to z góry skazana na niepowodzenie – próba ocalenia własnej tożsamości.

Przekonany o swojej wyjątkowej wartości Jacek nie dostrzega jeszcze jednego: niespostrzeżenie, mimowolnie, z każdym dniem staje się taki sam jak ci, których wyśmiewa, którymi gardzi i których nienawidzi. Przecież nic go nie odróżnia od pozostałych szarych warszawskich szczurków: śpi i pracuje, śpi i pracuje, i tak bez ustanku, tylko po to, żeby mieć pieniądze. Coraz więcej pieniędzy. A to, że nie ich nawet kiedy wydać, okazuje się w ostatecznym rozrachunku zupełnie nieważne. Jego rzeczywistość pokrywa się coraz gęstszą siecią pęknięć, tak jak życia jego klientów, klejone nieudolnie nocami za pomocą kokainy.

I jeśli kilka lat temu „krzywda” bohaterów opisywanych przez Żulczyka była trochę nie-na-poważnie, jeśli dało się ją jakąś przełknąć, po doprawieniu humorem i sporą dawką cynizmu – jak to miało miejsce w przypadku „Instytutu” czy kultowego „Zrób mi jakąś krzywdę” – to wraz z pisarską dojrzałością przyszła również większa bezwzględność. W „Ślepnąć od świateł” zabrakło miejsca na pocieszanie czytelnika: każdy bez wyjątku bohater wydaje się odarty ze złudzeń i pozbawiony nadziei, mało tego – im bardziej się stacza, tym bardziej obrywa, bo przecież nawet leżącemu wciąż można dokopać.

Smutek, napięcie i ciemność to esencja tej książki. Ale nie taka spod znaku wpełzania pod kołdrę, otwierania kolejnej butelki wina czy słuchania PJ Harvey. To ciemność i rozpacz, które drażnią, oblepiają, które chciałoby się z siebie strząsnąć jak najszybciej, pozbyć się ich, może nawet porzucić tę nieszczęsną powieść, nie czytać dalej, nie fundować sobie kolejnej traumy. Bo wiemy, przecież niemal od początku lektury wiemy, że nie tylko zabraknie happy endu: będzie koniec, po którym zostaniemy rozgoryczeni, wściekli i.. zaniepokojeni, bo dostrzeżemy w bohaterach rysy postaci, na którą codziennie spoglądamy w lustrze.

Również pod względem językowym to powieść znacznie bardziej dojrzała, a przede wszystkim – w odróżnieniu od poprzednich – powściągliwa. Nic tutaj nie tonie w potoku niepotrzebnych słów, nic nie okazuje się zbędną dygresją. Kolejne akapity – stanowiące niezwykle cenne obserwacje rzeczywistości – podane bez górnolotnych metafor, trafiają w samo sedno, które najczęściej wypada w okolicach naszego własnego, mniej lub bardziej poharatanego serca.

Od momentu premiery melancholijne fanpejdże na fejsie prześcigają się w dodawaniu kolejnych cytatów z książki. I nic w tym dziwnego, wszak o tym, że Żulczyk to Coelho dla hipsterów, wiemy już od dawna. Przy okazji „Ślepnąc od świateł” mogliśmy się natomiast przekonać, że rebranding okazał się słuszną strategią: produkt końcowy jest coraz bardziej wysmakowany, atrakcyjny i …uzależniający.

Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł, Świat Książki, Warszawa 2014.

 

Do góry
Drukuj
Mail

Prandzioch Bernadeta [autor]

Bernadeta Prandzioch (1989) - Ślązaczka od stu lat mieszkająca w katowickiej dzielnicy Załęże. Absolwentka MISH-u na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Redaktorka działu literackiego w magazynie Reflektor. Publikowała m.in. w Znaku, Opcjach, Nowej Gazecie Śląskiej, Popmodernie i FA-arcie. Jej opowiadania ukazały się na łamach Chimery, Nowej Fantastyki oraz w antologii „Pożądanie” (Powergraph 2013).