Małgorzata Nocuń: Co konflikt ukraińsko-rosyjski powiedział Panu o najbliższym sąsiedztwie Białorusi?
Lawon Barszczeuski: Na Ukrainie doszło do spontanicznych protestów przeciwko decyzji prezydenta Wiktora Janukowycza o niepodpisaniu Umowy Stowarzyszeniowej z Unią Europejska. Ukraińcy wybrali Europę. Na Białorusi – nawet w opozycji nie ma takiej solidarności, jaka była w ukraińskim społeczeństwie. Nie umiemy się zjednoczyć. Pamiętam taką sytuację: jeden z opozycyjnych polityków (były rektor Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego w Mińsku), Aleksander Kazulin został skazany na areszt w kolonii karnej, po tym jak ubiegał się o fotel prezydenta w 2006 roku. W czasie, kiedy odsiadywał wyrok, zmarła jego żona, Kazulin dostał przepustkę na jej pogrzeb. Kiedy pojawił się w stolicy, nikt z jego byłych uniwersyteckich kolegów nie chciał nawet z nim rozmawiać, traktowali go jak trędowatego.
Oczywiście ważny jest także kontekst kulturowy i etniczny – na Białorusi społeczeństwo nie jest tak zróżnicowane, jak na Ukrainie. Podobny separatyzm prorosyjski byłby niemożliwy. Kraj rozwija się równomiernie – dziś jego część zachodnai i wschodnia różnią się w dużo mniejszym stopniu, niż trzydzieści lat temu. Moskwa nie ma więc możliwości, żeby „podgrzać” u nas ruch separatystyczny. Stara się manipulować Białorusią w inny sposób.
Białoruś jest krajem o bogatej tradycji europejskiej – w kontekście historycznym, kulturowym, tożsamościowym. Ale kiedy przyjeżdża się na Białoruś, ma się wrażenie, że z tego dziedzictwa nic nie zostało, że to kraj czysto poradziecki.
Tak, ponieważ II wojnę światową i stalinowskie czystki przeżyło tak niewielu inteligentów.
W czasie stalinowskich czystek rozstrzelano praktycznie całą białoruską inteligencję, dokonano zagłady Żydów. Dodatkowo, po konferencji w Jałcie ponad 500 tysięcy obywateli Białorusi wyjechało do Polski. Ludzie ci określali się jako „Polacy”, choć często byli Białorusinami. Po prostu posiadali świadomość, że lepiej będzie im żyć w Polsce doby Bieruta, niż na Białorusi pod rządami Stalina.
Powstała nowa elita – tworzyli ją ludzie przywiezieni z Rosji, ale niestety nie z Moskwy, czy z Petersburga, tylko z prowincji. I to oni odpowiadali za kształtowanie polityki kulturalnej, odpowiadali za szkolnictwo. Równolegle trwał też inny proces: Białorusini masowo przenosili się ze wsi do miasta. Nie należy się więc dziwić faktowi, że świadomość mieszkańca stolicy, który rozumie i czuje swoje miasto, dopiero się rodzi.
W średniowieczu Białoruś posiadała tradycję samorządów, niestety doszczętnie ją zniszczono. Dziś zarządzanie krajem ma charakter „wertykału” – czyli każdy rozkaz i każda decyzja idą „z góry”. Na lokalnym szczeblu nikt za nic nie odpowiada – to jest wykładnia autorytaryzmu i to prowadzi do głębokiego kryzysu państwa.
Przed wojną, Mińsk był miastem, w którym mówiono po białorusku, rosyjsku, w jidysz i po polsku. Bardzo często na Białorusi słyszę: „mój dziadek, moja babcia byli Polakami”. Jak silne są wpływy kultury polskiej na współczesnej Białorusi?
W XVII wieku, w Polsce zapanowała kultura szlachecka. W tym też czasie, przez Rzeczpospolitą Obojga Narodów, do której należała Białoruś,przetoczyły się wojny: miasta zubożały, ale kultura ocalała. Z kulturą polską, białoruską rozprawili się bolszewicy w XX wieku.
Przed II wojną światową, w Mińsku były cztery polskie szkoły – niestety uczono w nich według tego samego stalinowskiego programu, który realizowano w szkołach rosyjskich i białoruskich. Po II wojnie światowej prowadzono walkę, która miała na celu wyniszczenie klasy „panów” – a „panowie” kojarzyli się właśnie ze wspomnianą Rzeczpospolitą Szlachecką.
Przed wojną bolszewicy kierowali do chłopów słowa: „podzielmy pańskie ziemie” – to było hasło dające przyzwolenie na rozkradanie i walkę z folwarkami. Polską elitę także na Białorusi wymordowano, dlatego też Polacy na Białorusi – podobnie jak sami Białorusini – pozostali, ale ciężko im kultywować tradycję, bowiem dokonano eksterminacji ich elity. Język polski zachował się w szczególności na prowincji, tam gdzie były polskie wsie.
Bogactwem Białorusi było współistnienie kultur: polskiej, białoruskiej, żydowskiej, rosyjskiej. I tę piękną symbiozę zniszczono. Zastąpiła ją niska kultura rosyjska – popsa, która płynie z rosyjskiego radia.
A czy Białorusini nie czują się trochę przez Polskę „okradzeni”? W naszym kraju całe dziedzictwo Rzeczpospolitej Obojga Narodów przypisuje się Polsce. Nikt tu Panu nie powie, że Tadeusz Konwicki jest białoruskim pisarzem. Wyłącznie polskim.
Staram się śledzić wszystko, co na ten temat mówi się i pisze w Polsce. I zauważam, że ta tendencja się zmienia. Coraz częściej uznajemy, że Stanisław Moniuszko był naszym wspólnym dobrem: polskim i białoruskim. Dla nas nie narodowość Moniuszki jest ważna, tylko jego wkład w kulturę białoruską i w polską operę narodową. Bardzo żałuje, że takiego wspólnego dziedzictwa się nie podkreśla. W mińskiej operze od trzydziestu lat nie wystawiano ani Halki, ani Strasznego dworu. A przecież ten kompozytor wniósł taki wkład w nasze dziedzictwo, tyle lat mieszkał w Mińsku – komponował muzykę do białoruskich tekstów (na przykład autorstwa Wincentego Dunina-Marcinkiewicza).
A co wtenczas począć z Feliksem Dzierżyńskim, Polakiem, jednym z członków radzieckich służb, którego pomnik stoi w Mińsku?
Mój przyjaciel, który mieszka na emigracji wymyślił kiedyś, żeby Feliksa Edmundowicza spróbować wykorzystać w jakiś humorystyczny sposób. Stworzyć takie „miasteczko strachu”, w którym Dzierżyński zagra główną rolę. To dobry pomysł.
Języka polskiego nauczył się Pan sam?
Tak. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnych zajęciach. Czytałem polskie gazety, książki i słuchałem polskiego radia. W czasach radzieckich, radio nadające z Warszawy lepiej odbieraliśmy, niż radiostację nadającą z Mińska. A radio było praktycznie cały czas włączone w domu. Towarzyszyło codziennym czynnościom.
Spadkobierczynią Rzeczpospolitej Obojga Narodów jest także Litwa.
W czasach rządów Łukaszenki – od 2000 roku – nastąpiło pewne otwarcie na dziedzictwo Wielkiego Księstwa Litewskiego. Prowadzi się badania dotyczące historii, kultury WKL.
Niezwykle ważne jest, aby dziedzictwo WKL dokładnie przeanalizować i pisać na ten temat obiektywnie, ukazując jak rozkładały się role w prowadzeniu tego państwa – zarządzaniem zajmowali się bowiem Litwini, natomiast gospodarka była domeną Białorusinów. Nie wolno ani Białorusinom, ani Litwinom odmawiać uczestniczenia w tym dziedzictwie – powinny powstawać na ten temat opracowania, których autorami byliby historycy białoruscy, polscy i litewscy. Debata ta winna się toczyć na szczeblu naukowym i bez udziału Moskwy, która lubi ingerować nawet w dysputy tego typu i wykorzystywać je w celach propagandowych.
To takie piękne marzenie, by w zjednoczonej Europie nie prowadzić sporów, czyją stolicą było Wilno.
A jak bliska jest dziś Białorusi Rosja? Kiedyś prezydent Łukaszenka stwierdził, że Białorusini są Rosjanami ze znakiem dodatnim.
Rosja straciła swój autorytet. Nie pełni już roli tego kraju, do którego chce się wyemigrować, bowiem życie w Moskwie czy Petersburgu oznacza awans społeczny. Tak było w czasach radzieckich. Wtenczas rzeczywiście Moskwa pełniła taką rolę. Na tym miejscu zastąpiły ją Warszawa, Wilno, dla bardziej ambitnych Berlin, Waszyngton.
Łukaszenka jako polityk udowodnił, że umie sprytnie rozgrywać z Rosją. Nawet współcześnie – embargo na zachodnie produkty w Rosji jest mu na rękę – Białoruś eksportuje dziś do Rosji bardzo dużo towarów rolniczych. Ostatnio prezydent stwierdził, że niech sobie tam zachód wygrywa faktem, że ma „wysokorozwinięte technologie”, my mamy swoje krowy, które dają dużo dobrego mleka.
Jednak wielu Białorusinów pracuje i uczy się w Rosji.
Do Rosji można się swobodnie przedostać. Wsiada się do pociągu w Mińsku i bez kontroli granicznej wysiada w Moskwie. Ludzie więc tam wyjeżdżają – otrzymują pracę, dorabiają się i najczęściej wracają na Białoruś. Natomiast podróż do Polski jest trudna i droga. System wizowy to mur oddzielający nas od Unii Europejskiej. Wizy są drogie, a procedury, w wyniku których są przydzielane, długo trwają.
Białoruś leży w sercu Europy, ale jak posłucha się oficjalnych wiadomości, ma się wrażenie, ze zimna wojna trwa w najlepsze. Na Białorusi wciąż propaganda używa takiego slogany: „byleby nie było wojny”. Jak długo jeszcze propaganda może tym grać?
Wojna jest głęboko zakorzeniona w mentalności Białorusinów. Wiele wojen przetoczyło się bowiem przez nasze terytorium. Na tym ciężkim historycznym doświadczeniu propaganda rzeczywiście gra. Pamiętam w jaki sposób wojna funkcjonowała w mojej świadomości, kiedy byłem dzieckiem. Jako chłopczyk budziłem się rano i moim pierwszym spostrzeżeniem było: „o, nie ma wojny! Nie wybuchła!”. Wtenczas mówiło się na okrągło, że świat stoi u progu trzeciej wojny światowej, ponieważ Stany Zjednoczone przygotowują uderzenie bombowe na nas.
Dziś natomiast, w moim kraju panuje prawdziwy kult II wojny światowej – wszystkich tych prawdziwych i rzekomych zwycięstw. II wojnę światową wykorzystuje także propaganda rosyjska. Dzięki tym, zabiegom powiedzenie „byleby tylko nie było wojny” jest wciąż aktualne.
Jeszcze kilka lat temu na te propagandowe hasła odpowiadaliśmy: „jaka wojna, w XXI wieku, w środku Europy?”. Tymczasem, konflikt na Ukrainie sprawił, że wizja wojny stała się o wiele bliższa.
Na Białorusi jest jeszcze to dominujące poczucie, że egzystuje się w partyzantce, co także przenosi się na kulturę i literaturę.
Tak. Na Białorusi wszystko jest podwójne – oficjalne i podziemne, jak w państwie w stanie wojny właśnie. Jest kultura oficjalna – państwowa i podziemna-undergroundowa. Są dwa związki pisarzy – oficjalny i ten nie uznawany przez władze. Jest muzyka oficjalna i niezależna.
Często mówi się także o „wyspowości” Białorusi. Otóż jest wiele społeczności, które prężnie działają w danym obszarze, ale te poszczególne społeczności-wyspy nawzajem o sobie nie wiedzą.
To trafna diagnoza. Rzeczywiście na Białorusi istnieją dziesiątki różnych ośrodków życia społecznego, kulturowego, literackiego, które nawzajem ze sobą nie współpracują. Nasuwa mi się taka myśl: jakby każda z tych grup była diasporą żyjącą w swoim własnym kraju, jakby dzieliła nas taka gęsta mgła, w której nie możemy się nawzajem dostrzec.
A przecież Białoruś to taki mały kraj.
Chciałbym, aby to się zmieniło, ale jak? Oczywiście Białoruś też nie jest zupełnie jednorodna. Wschód kraju różni się od zachodu. Na zachodzie przetrwało więcej więzi międzyludzkich – tam łatwiej o ten „ludzki”, „przyjacielski” odruch. Na wschodzie to zostało praktycznie zupełnie wyniszczone.
A Pan odnalazł na Białorusi „swoje miejsce” – w roli tłumacza, intelektualisty, nie-polityka czuje się Pan chyba o wiele lepiej.
Tak, lingwistyka jest moją pasją. W czasach radzieckich kupowałem gazety we wszystkich językach: po polsku, czesku, niemiecku. I wszystko to czytałem – przyswajałem sobie terminologię, uczyłem się słówek. Nigdy nie miałem takich planów, by angażować się w politykę. Ale w latach dziewięćdziesiątych, kiedy członkowie Komunistycznej Partii nie cieszyli się już w kraju autorytetem, ktoś musiał zająć się polityką – nie było wyjścia.
Podczas mojej działalności w opozycji, w latach osiemdziesiątych i potem w latach dziewięćdziesiątych, udało nam się dokonać pewnych zmian – to nie był stracony czas. Oczywiście – chciałbym, aby efekty ciężkiej pracy, którą wykonaliśmy w tamtym czasie, były dziś widoczne w większym stopniu, ale na to nie mam już wpływu. A tłumaczenia? Bycie tłumaczem, to trudny zawód. Pierwszy prezydent niepodległej Gruzji – Zwiad Gamsachurdia przegrał jako polityk, ponieważ także był tłumaczem. I zamiast przeprowadzać w kraju reformy, wolał przekładać literaturę. Tłumacz potrzebuje dużo czasu. Przekład – by był dobry – musi dojrzeć. Może podobnie też jest z procesami politycznymi. Być może tu też potrzebny jest czas?
* Rozmowa jest fragmentem publikacji Podwójne światy wydanej przez Stowarzyszenie Willa Decjusza.
* Lawon Barszczeuski to białoruski pisarz, filolog, tłumacz, poeta i polityk. Tłumaczy z łaciny, starożytnej greki, języka niemieckiego, angielskiego, francuskiego, polskiego. W latach 2003-2005 pełnił funkcję przewodniczącego białoruskiego PEN Clubu. Od połowy lat 80. zaangażowany w działalność opozycyjną. Od 2012 roku jest felietonistą jedynego na Białorusi dziennika opozycyjnego „Narodnaja Wola”. W 2014 roku otrzymał stypendium Miasta Kraków w ramach programu Międzynarodowej Sieci Miast Uchodźstwa ICORN.