W 1997 roku powódź zabrała wiele zwierząt z zoo w Opolu. Utopił się nawet hipopotam. Przeczytałem o tym w gazecie, to było jedno z tysięcy doniesień o wielkiej wodzie i stratach, o bohaterstwie i nędzy, wszystko kiczowate, wszystko w równym, ponurym tonie, tak że nawet informacje sportowe ze świata wydawały się przynależeć do kosmosu ogarniętego kataklizmem; aż się miało ochotę odgrodzić od wszystkiego i nie słuchać. Ten jeden jedyny hipopotam wydał mi się ofiarą niepotrzebną. Wokół żalili się ludzie pobudowani na terenach, gdzie od zawsze wylewały potoki, i mieszkańcy bloków zbudowanych na terenach zalewowych, jakby zdziwieni, że właśnie tu wylała rzeka. Hipopotam był osobny, utopił się na uboczu, tak po prostu. Utopił się choć to wodne zwierzę.
Wyobrażam sobie inną wersję: gdyby ten hipopotam przeżył i pływał uwolniony zza krat przez wodę, przerażające cielsko – teraz przerażające bo nieogrodzone fosą, żelaznymi prętami, i niemartwe, i wzbudzające żal i odrazę; gdyby tak pływał na brzegu Odry i szczerzył żółte zębiska, jak to dotąd robił na swoim wybiegu, pewnie urządzono by wielkie polowanie, pewno strażacy, myśliwi i weterynarze wsiedliby na statek, którym w wieku przedszkolnym odbywałem wycieczki z kukiełkowym przedstawieniem, i mieliby go uśpić, zabić, zależnie od okoliczności. Z opłakiwanego hipopotama stałby się zabójcą, którego dla bezpieczeństwa trzeba natychmiast wytropić i zastrzelić. Telewizja i radio, i wszystkie gazety porzuciłyby ton łzawy i zdałyby relację jak z safari. Ale to się nie stało. Hipopotam utonął w swojej zagrodzie na wyspie Bolko, nazwanej tak, żeby każdy pamiętał, iż to piastowskie ziemie, a jego rozdęte cielsko potwierdzało upadek ogrodu, tak jak wydzielające duszny fetor sterty łachów, mebli, dzikie rośliny potwierdzały upadek miasta, jego krzywdę i samobójczą krótkowzroczność.
Tamta powódź zmyła do cna zoolog mojego dzieciństwa, wsypę nieszczęścia, którą lubiłem odwiedzać. Oglądałem pawie z ogonem jak wachlarz, spacerujące po ścieżkach. Rysowałem tapiry z ich dziwacznym nosem zawiniętym w dół jak trąba i małpy w betonowym bunkrze z półkami, ze starą oponą na łańcuchu, gdzie ciągle ktoś się krzątał, ale na próżno, bo odór bił mocno. Oglądałem pracowników przechodzących z klatki do klatki jak monterzy, techniczny dozór nad sprawami zwierząt, wystawiamy żarcie i tyle.
Książka Wojciecha Nowickiego Salki otrzymała w 2014 roku Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii esej.