WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
„Zaćmienie” (fragment powieści)

Szła i szła ulicą Bursztynową w Gdańsku, żeby oglądać towary i patrzeć, jak ludzie namawiają ludzi do kupna tego i owego, zupełnie niepotrzebnego, kunsztownie oprawionego w srebro z fantazyjnie upiętymi zawieszkami i zapinkami. Uliczka była ciasna, wilgotna. Wysokie kamienice niemal stykały się głowami nad rzędami witryn. Na szklanych stoiskach w gablotach leżały bursztyny. Drobne grudki żywicy, kryształki miodu, na sznurkach i łańcuszkach. Ciemne i te jasne, do których ktoś napuścił światła. Ewa podchodziła i brała je do rąk, obracała, pocierała palcem wskazującym albo kciukiem. I chociaż kamień fascynował: plastyczny jak mleczny ząb rozpuszczony w kieliszku coli, to biżuteria była brzydka, zepsuta przez pseudosecesyjną oprawę. Sprzedawczynie, które reklamowały kamienie, ubrane były, nie wiedzieć czemu, jak Krakowianki: miały na sobie wstążeczki, jakieś ludowe fartuszki.

– Multikulti – westchnęła Ewa i wyobraziła je sobie w strojach pielęgniarek z wielkimi plastikowymi strzykawkami, w klimacie taniego pornola. Uśmiechnęła się na tę myśl i poszła dalej w jesienny już chłód ulicy. Powoli robiło się ciemno, bluszcz rozrastał się z dzikim zapałem na kamienicach, zasłaniał wejścia do mieszkań. Podświetlone gablotki wyglądały jak małe złote statki kosmiczne, które zacumowały tu na chwilę w neonowych nimbach.

Stała w ponurym blasku lampy, kiedy wysoki mężczyzna w kowbojskich kapeluszu złapał ją za rękę.

„Co to, bal maskowy czy burdel z tematem?” – pomyślała na jego widok. Przyjrzała się facetowi i z ulgą zauważyła znak przynależności do cechu: bursztyn wklejony kretyńsko w wisior stylizowany na Dziki Zachód. To jest dopiero kuchnia fusion. Mimo krotochwilnego nastroju zachowała czujność i spojrzała na gościa w taki sposób, że ten puścił jej rękę zmieszany.

– Chciałbym pani coś pokazać – powiedział cicho, tonem niepasującym do pospolitego perwera, jego głos był ciepły, miał miękkość bursztynu. Mężczyzna aksamitnym ruchem popchnął Ewę w stronę schodów do piwniczki znajdującej się za stoiskiem. Zwykła dziewczyna za nic by z nim nie poszła. Normalna kobieta przypomniałaby sobie dziesiątki legend miejskich o rozpruwaczach i wampirach, albo przynajmniej uwodzicielach, którzy futrują ofiary tabletkami gwałtu, a potem penetrują ich przestronne wnętrza. Ale nie Ewa. Ona musiała wejść do piwnicy.

 

Znalazła się w gabinecie luster. Przyjemne ciepło i porządek sprawiły, że poczuła się bezpiecznie. Przed lustrami stały wysokie świetliste półki, na których poustawiane były rzeźby z bursztynu. Figurki szachowe jakby z masła, małe gładkie jajka na okrągłych podstawkach, niektóre rzeźbione na kształt drobnych świątyń, wieżyczek lub lukrowanych ciastek. Inne twarde, ciężkie, skupione w sobie. Na jednej ścianie stały zwierzęta: filigranowe żółwie, stada wilków, dinozaury, dwa hipopotamy. Nad nimi wisiała ławica nietoperzy na złotych łańcuszkach. Obok wilków pasły się pawie z rozłożonymi ogonami. Pilnował ich yeti z misternie wyrzeźbionym futrem. Miała ochotę podnieść go i przytulić do twarzy. Już wyciągała rękę, kiedy po prawej stronie zauważyła inną witrynę. Na środkowej półce rozpościerał się mały cmentarz i kilka trumienek. Jedna z nich była otwarta i pusta, leżało w niej tylko miniaturowe ubranie. „A jednak zboczek” – pomyślała Ewa i zreflektowała się. Zaczęła szukać wzrokiem kowboja, ale ten stał w rogu piwnicy zupełnie spokojny. Przyglądał jej się z ciekawością. Jakby obserwował mrowisko, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o obyczajach jego mieszkańców bez naruszania ich ekosystemu.

– Niezwykłe – powiedziała Ewa i zganiła się w duchu za niski poziom refleksji.

Stali tak przez chwilę jak statki w porcie mierzące się strumieniami świateł i sygnałów. Potem on podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął prostą kolię z wielkim mlecznym bursztynem.

– Chcę, żeby pani to przymierzyła – rzekł mężczyzna, nie spuszczając z niej wzroku.

Bursztyn miejscami był przezroczysty jak szkło, gdzie indziej gęsty, zmętniały.Ewa natychmiast zapragnęła poczuć na sobie jego ciężar. Kowboj stanął jej za plecami, przerzucił włosy na jedno ramię izapiął naszyjnik. Obserwowała to wszystko w jednym z luster. Wyglądała jak bohaterka mangi – depozytariusza jakiegoś żywiołu, który został zamkniętyw medalionie. Powinna stanąć tu pośrodku, unieść ręce i zawołać władczo: „Woda, ogień, wiatr!”, a z bursztynu wystrzeliłby laserowe nitki, tworząc wokół niej świetlistą rozetę.

Ewa poczuła ciężar: jednocześnie słabość i siłę. Uległa pięknu naszyjnika, poddała się bez negocjacji. Ciepło bursztynu popłynęło w jej żyłach jak alkohol.

– Wygląda, jakby był zrobiony specjalnie dla pani… – odezwał się mężczyzna.

Tak, ona też to czuła.

– Nie stać mnie – powiedziała ochryple i dotknęła kolii z czułością i z żalem, jakby się z nią żegnała.

– Jest twoja – odparł kowboj. Po chwili poprawił się: – Należy do ciebie. Do pani.

„Nie, nie – panikowała Ewa – jeśli tak się dzieje w prawdziwym życiu, to jest to kłamstwo, oszustwo albo, co gorsza, marketing. Gdzieś jest tu ukryta kamera, zaraz ktoś zażąda w zamian nerki albo po wyjściu stąd bursztyn zamieni się w kawałek masła i spłynie na bruk”.A jednak przeciągała tę chwilę, bawiła się myślą, że kamień już z nią zostanie, jak pierścień Saurona z Frodo, jak tatuaż, jak szczęśliwa blizna. No, ale czas się zbierać. Czas wydorośleć.

– Niech pani nie idzie – wysapał kowboj, kiedy podniosła ręce, żeby rozpiąć naszyjnik. – Muszę ci cośpokazać.

„To w końcu jesteśmy na ty?” Zastanowiło ją to. Stara się być formalny, ale nie zawsze mu wychodzi. „Dziwny facet” – westchnęła, ale nie odeszła. Miała tu gdzieś historię, czuła to. Była jak dziewczyna, która wsiada do samochodu z nieznajomym. I nieznośnie ją swędzą opuszki. Być może ryzyko wydawało się tym razem za duże, sytuacja zbyt dziwna, ale korciło ją, żeby przekonać się, co będzie dalej.Być może właśnie namierzyła unikalną opowieść i jakkolwiek okaże się upiorna, powinna za nią pójść. Trzeba tylko być czujnym, nie uronić ani słowa. Kiedyś wydawało jej się, że jako policjantka dba o sprawiedliwość. Jakoprzedstawicielka służb. Że pilnuje jakiegoś porządku. Że to ma sens. Teraz wierzyła, że jedyne, co można wziąć dla siebie ze świata, to te resztki piękna, które potem jakiś mądry pisarz przerobi na barwną makatkę, rajcowną makietkę. I Ewa musiała mu tę historię podać pod nos, choć zakres jej obowiązków wpisany w umowę miał oczywiście nieco bardziej formalny charakter. Oto kim była: poszukiwaczką historii wystarczająco bezbożnych, żeby kogoś zająć, wystarczająco strasznych i fascynujących, żeby czytelnik nie mógł bez nich żyć.

Mężczyzna tymczasem otworzył brzydkie drzwi, których wcześniej nie zauważyła, i pociągnął ją za sobą. Szli przez chwilę wąskim ciemnym korytarzem. A Ewa szybko skalkulowała poziom potencjalnego zagrożenia. Nie wydał jej się specjalnie wysoki. Właściwie przestała się bać. Pstryk. Kowboj nacisnął włącznik na ścianie. Duża sala była jasno oświetlona. Na stołach, taboretach, niewielkich komodach i półkach stały akwaria. W pierwszej chwili Ewa pomyślała, że znalazła się w laboratorium. Albo w fabryczce bimbru, gdzie się pędzi skuteczny alkohol. Ale zaraz podeszła bliżej i zobaczyła, że w przezroczystych pudełkach trwa jakieś groteskowe życie – teraz spetryfikowane. Jakby wszystko ustało dosłownie przed chwilą, w momencie, kiedy weszli do środka. Obok niej na zbitym z desek stole rozciągało się bursztynowe miasto. Ciasno przylegające do siebie kamienice wyrzeźbione były z najdrobniejszymi szczegółami. Między ludźmi wałęsały się żółte pieski, jeden z dumnie uniesioną łapą skwapliwie obsikiwał jakiś słupek. Żółta zakonniczka rozmawiała przez miniaturową komórkę. Można było nawet dostrzec towary, które ludność niosła w reklamówkach: chleby, puszki, butelki. Na ulicy obok siebie stały witrynki z biżuterią i Ewa ze zgrozą odnotowała dziwną postać w kapeluszu u wejścia do małej piwniczki. Obok niejstała kobieta z niezwykłym naszyjnikiem.

– Chryste – szepnęła, bo miała wrażenie, że gra w jakiejś reklamie, w kampanii Diora powiedzmy. Że zaraz zobaczy na postumencie pikowaną niebieską torebkę, a w niej sztuczną granatową różę, nastąpi zbliżenie na jej zachwyconą twarz. Mężczyzna milczał, nie poruszał się.A ona przeszła dalej, jak w malignie, do kolejnych akwariów, gdzie mizdrzyły się filigranowe szpitale z zabawkowymi salami operacyjnymi. Pod aureolą z lamp antyseptycznych leżałczłowiek z rozdziawionym brzuchem, w którym lekarze zanurzali małe kamienne narzędzia. Obok znajdowała się porodówka. Spomiędzy nóg jednej z figurek wynurzało się bursztynowe niemowlę. Akcja porodu zatrzymana. „Rodzimy się między kałem a moczem – przypomniała sobie czyjąś pijacką sentencję Ewa. – I całe życie próbujemy stamtąd spierdolić”.

Kolejna witryna: parking samochodowy, a na nim bursztynowi mężczyźni. Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy zobaczyła tiry – poza absurdalnym kolorem, całkiem realistyczne. Figurki ludzi miały wściekłe miny, twarze pełne napięcia i złości. Kopały leżącego. Jeden z nich podniósł w górę kubeł na śmieci i było jasne, że kiedy akcja ruszy, ofiara otrzyma decydujący cios. Obok leżały dwa ciała, bezwładne, z rozrzuconymi nienaturalnie rękami. Z oczkami śmiertelnie wpatrzonymi przed siebie. „Jak to możliwe – zastanawiała się Ewa. – Jak można wyrzeźbić w bursztynie wyraz twarzy. Po co, do chuja pana. Czy facio rzeźbi też bursztynowe kupki w złocistych kibelkach? A następnie spuszcza na nie złoty deszcz?” Oczywiście pamiętała, jak w dzieciństwie jej koledzy bawili się żołnierzykami. Już wtedy dziwiła ją ta zabawa. Ona wolała grzebać martwe chomiki, modlić się do chomiczego boga i kłaść na ściółce z trawy ofiarną marchewkę. Ołowiane żołnierzyki były dla niej za mało uduchowione. Ale człowiek, który ją tu teraz przyprowadził, jest przecież dorosły. A poważni ludzie z bursztynu robią biżuterię, nie dziwne scenki. Dotknęła naszyjnika. Zachciało jej się pić.

– To jakieś upiorne dzieło sztuki? – zapytała. – Ma pan tam dalej maleńki Holokaust? Mam o tym napisać esej, w którym będę ubolewać nad kondycją pokoleń wychowanych na telewizji, zarażonych przemocą, niezdolnych do niedzielnego pomodlenia się?

– Chcę pani… – zaczął niepewnie kowboj.

Kiedy facet tak mówi, ma zwykle na myśli zrobienie laski. Do którego to rytuału miała Ewa w danej sytuacji stosunek sceptyczny, więc odruchowo zrobiła pół kroku w tył.

– …chcę ci coś opowiedzieć – dokończył.

Do góry
Drukuj
Mail