Tekst składa się z fragmentów roboczej wersji książki, która ukaże się w 2026 roku nakładem wydawnictwa Agora Książka i Muzyka sp. z o.o. przy stypendialnym wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.
WSTĘP
[…]
W 2021 roku ukazała się moja książka pt. Czystka, w której opowiadam o czystce etnicznej z lat 1943-44, nazywanej też rzezią wołyńsko-galicyjską, oraz o czystce w pamięci, jaką po sobie zostawiła – tej zbiorowej i tej prywatnej, rodzinnej. Punktem wyjścia była historia mojej babci, Franciszki Surmiak z domu Wawrzków, zmarłej w szpitalu psychiatrycznym w Branicach na tak zwanych ziemiach odzyskanych jeszcze przed moim urodzeniem. Razem z trojgiem swych dzieci – moim ojcem Bronkiem, stryjem Alojzym i ciocią Jadzią – przetrwała czystkę na terenie Galicji Wschodniej, w okolicach Lwowa. O przyczynach i początku jej obłędu nikt nigdy w rodzinie nie mówił.
Pewna część czytelników Czystki nawiązała ze mną kontakt, ponieważ uznała, że ze względu na przeżycia naszych rodziców mamy ze sobą coś wspólnego. Nie chodziło tylko o losy Polaków z Kresów, ale generalnie o doświadczenia związane z II wojną światową, o tym jak się o nich w naszych domach mówi, a raczej nie mówi. Tak powstał pomysł na nową książkę. Pomogło mi w niej wielu uznanych psychologów, psychiatrów, socjologów i historyków. Tych żyjących i tych dawno zmarłych, z którymi spotykałam się poprzez lekturę ich dzieł. Ale najważniejszym źródłem były rozmowy z osobami dzielącymi się ze mną swoimi osobistymi historiami. Moi przyjaciele, znajomi i całkiem nieznane mi wcześniej osoby. Są wśród nich potomkinie i potomkowie więźniów obozów koncentracyjnych, obozów pracy i gett; powstańców warszawskich, partyzantów polskich, ale także ukraińskich zwanych „banderowcami” oraz ukraińskich rodzin przymusowo przesiedlonych w ramach Akcji „Wisła”; ofiar gwałtów, wywózek, a także ofiar powojennego odwetu na Niemcach pozostałych w Polsce. Nasza wymiana zwierzeń koncentrowała się wokół pytania: co zrobiła i wciąż robi z nami przeszłość naszych rodziców i dziadków?
Większość z nas mieści się w demograficznej kohorcie nazwanej pokoleniem X, rozciągającej się na osoby urodzone w latach 1965–1985. Po pokoleniu przedwojennym, pokoleniu „dzieci wojny”, pokoleniu „baby boomers” (dzieci powojennego wyżu), pokolenie X to pierwsza generacja, której nazwa nie odnosi się do wojny. Demografowie wskazują, że począwszy od 1946 roku Polacy, podobnie jak inne narody militarnie zaangażowane w konflikt, zaczęli skwapliwie realizować odkładane wcześniej decyzje o posiadaniu potomstwa. Dopiero w latach 60. krzywa urodzeń powoli opada i w końcu pojawiamy się my, polskie Iksy – płodzeni już na spokojnie, częściej planowani, jako że od 1959 roku dostępna jest w PRL bezpłatna aborcja, a w 1966 roku wchodzi na rynek tabletka antykoncepcyjna Envoid.
Jesteśmy pierwszą generacją z rzekomo czystym kontem. Urodziliśmy się w bezpiecznym oddaleniu i od samej wojny, i od stalinizmu, który był jej kontynuacją. Co dalej? Symbol X ma oznaczać wielką niewiadomą.
Wojna zostawia długi cień. Wymyka się on nie tylko demografom, ale także psychologom. Nas, Iksów, łączy coś, co często wychodzi na wierzch dopiero teraz, gdy sami mamy dzieci i wnuki. Nie przeżyliśmy wojny, ale jesteśmy ostatnim pokoleniem wychowanym przez ludzi, którzy ją przeżyli. Nasi rodzice wyszli z wojny żywi i to jest ich niepodważalny sukces. Wielu z nas otrzymało od nich przekaz, że w życiu chodzi przede wszystkim o to, żeby przetrwać. Na subtelności życia wewnętrznego mało kto zwracał uwagę.
Nasze obcowanie z wojną od początku było bardzo skomplikowane. Z jednej strony pełno jej było dokoła – w lekturach, filmach, podwórkowych zabawach, patronach szkół i ulic. A jednak jakoby jej nie było. W naszych domach mieszkała incognito. Wchłonęła się w nas i pracowała po cichu w naszej psychice, także w naszych ciałach. Pracuje do dzisiaj. Bywa, że znika, a nagle z powrotem się wyłania. I wtedy okazuje się, że jest bliżej niż ostatnim razem, kiedy o niej myśleliśmy. Wiele razy podczas mojej kwerendy usłyszałam, że im dalej od zakończenia wojny, tym bardziej staje się ona realna.
***
W 1948 roku psycholog społeczny Stefan Baley napisał: „objawem dotyczącym stosunku jednostki do świata bywa poczucie, jak gdyby bieg wydarzeń w świecie nie był czymś istotnie realnym, jak gdyby miał poniekąd charakter zjawy sennej. Wydaje się on czymś, czego nie musi się brać na serio i czym nie warto przejmować się. Wszystko wydaje się przypadkowe, jest tak, a mogłoby być inaczej. To poczucie nierealności obserwowanych zdarzeń połączone niekiedy ze świadomością, jak gdyby wychodziło się poza siebie samego i obserwowało siebie od zewnątrz nie biorąc udziału w własnych doznaniach jest czymś, czego wielu ludzi doznawało podczas wojny [a co miało niewątpliwie charakter samoobrony psychicznej] i co w formie nieco zmienionej utrzymuje się u niektórych osób dłuższy czas po wojnie”.
To idealnie o moim ojcu.
Kiedy dwa lata przed ukazaniem się Czystki poinformowałam go, że będę pisać książkę o babci Frani, zareagował obojętnie. Niechętnie dał mi jej listy. Po tym jak wydało się, że to jednak on je zabunkrował na dnie szuflady, czemu długo z uporem przeczył, kłamał po prostu. Przyparty do muru, oznajmił ze zniecierpliwieniem, że jego ten temat nic a nic nie interesuje. Nie mając dokąd uciec przed moim nakłanianiem go do wspomnień, rozpoczął ucieczkę w głąb siebie. Nie mówił „nie pisz”, mówił: „o, widzę, że interesujesz się historią, brawo”, a następnie milkł. Jednocześnie w przyspieszonym tempie postępowało jego umysłowe odrętwienie. Dało się je oczywiście usprawiedliwić wiekem, ojciec zbliżał się przecież do dziewięćdziesiątki. Pozornie współpracował. Zdarzało mi się nawiązać całkiem niezły kontakt z jego pamięcią, kiedy działając po omacku przypadkowo dotknęłam przycisk wprawiający go w coś w rodzaju hipnozy. Wówczas odpowiadał na pytania jak w transie. Dawne historie zyskiwały na precyzji, pojawiał się wokół nich szerszy i głębszy kontekst, dalszy ciąg. Ale wystarczyło zadać kolejne pytanie, z pozoru niewinne, i raptem ojciec wybudzał się i blokował. Była to rozmowa do pierwszej skuchy. A nóż coś się złowi.
Kiedy wyszła Czystka, wiedziałam, że od razu ją przeczytał, ale zadzwonił dopiero po dwóch miesiącach. Byłam gotowa na rozmowę, przygotowywałam się do niej, bałam się jej. Zadzwonił, ale nie powiedział ani słowa o książce. Rozmawialiśmy o jego samochodzie. O tym, że jednak postanowił mi go nie podarowywać, jak zapowiadał, tylko sprzedać i przelać mi pieniądze. Samochód, stara beemka był już – jak ocenił wujek, mąż cioci Jadzi, spec od samochodów – zawodny. Tak więc, żebym dobrze zrozumiała, nie chodzi o to, że on nie chce oddać mi samochodu, chodzi o mój komfort i bezpieczeństwo. Zamiast starego grata dostanę pieniężny wkład na nowe auto. Chciał się upewnić, że dobrze go zrozumiałam i że nie czuję się zawiedziona. Tego jednego nie mógłby znieść, że mogłabym posądzić go o sknerstwo. To była nasza ostatnia rozmowa. Pieniądze za beemkę poszły na opłacenie pogrzebu.
W tej naszej pożegnalnej, jak się okazało, rozmowie ojciec wszedł w ów dziwny sielankowy rejestr, którym posługiwał się, gdy mówił o czystce, ale też wtedy, gdy bardzo dawno temu mi śpiewał. Łagodny, kołyszący ton. Czy w jego mózgu doszło do poplątania rejestrów? A może wcale nie? Może mówiąc o samochodzie ojciec próbował przemycić coś, czego nie był stanie ubrać w słowa? Na przykład: nie pomyśl sobie, że odwołanie prezentu jest karą. Po prostu tak głupio zbiegło się w czasie.
Wolę zapamiętać, że tak czy owak był to przekaz przyjazny.
Ciarki mam do tej pory, bo po wielu miesiącach, jakie minęły od tamtej rozmowy, dzięki rozmowie z pewną psycholożką dotarło do mnie, że w tamtych czasach, gdy byłam małą dziewczynką, ojciec opowiadając o wojnie tamtym nienaturalnie łagodnym tonem, nie próbował uśpić mnie. To nie mój ojciec wówczas przemawiał i żadnej dziewczynki tam obok niego nie było. Był tylko jedenastoletni chłopczyk, który próbuje uśpić sam siebie.
Jemu dedykuję tę książkę.
ROZDZIAŁ I
Pozytywne skutki wojny dla psychiki dziecięcej
„Polska ma już za sobą trzy lata pracy pokojowej od chwili ukończenia ostatniej wojny. Kto zwiedza Polskę obecnie widzi, jak bardzo wiele zdołano już odbudować, ale dostrzega liczne pozostałości wojennej katastrofy. Tyle jeszcze piętrzy się nieusuniętych gruzów, tyle zniszczonych fabryk, gmachów publicznych i domów mieszkalnych czeka na odbudowę. A jak jest z duszami mieszkańców, którzy zdołali przeżyć okropności wojny na tych terenach? Czy i tu potrzebna była i czy dokonała się rekonstrukcja, czy też serca tych ludzi zalegają jeszcze ruiny zniszczonych struktur i rozerwanych powiązań psychicznych?”.
Czytam ten fragment wiele razy. Wyczuwam w nim początek tego, o czym chcę opowiedzieć, pogłos wszystkich usłyszanych historii. Trop tego, co pragnę zrozumieć także na temat własnego domu, moich krewnych z poprzedniego pokolenia, mojej szkoły, podwórka z dzieciństwa.
Człowiek pytający o ruiny w sercach w czasach, gdy liczyły się przede wszystkim ruiny domów i fabryk, to Stefan Baley. Psycholog, psychiatra, neurolog, pedagog, filozof. Nazywa się go pierwszym polskim psychologiem społecznym. Uściślijmy: psychologiem polsko-ukraińskim, bo matkę miał Ukrainkę. Studiował w Paryżu i Berlinie, wykładał we Lwowie, a od lat 20. XX wieku w Warszawie. Był jednym z tych, którzy pod pewnym względem wyprzedzali swoją epokę – pragmatyczną i gruboskórną.
Wiosną 1948 roku Stefan Baley przygotowywał referat na zjazd „Międzynarodowe Studium nad Dzieckiem, Ofiarą Wojny” rozpoczynający się właśnie w Warszawie i Otwocku. Tytuł tego referatu brzmi lakonicznie: „Psychiczne wpływy II wojny światowej”. Baley wiedział jednak, że dotyka czegoś nieporównywalnego ze wszystkim, z czym wcześniej miał do czynienia jako naukowiec. Zakończona trzy lata wcześniej wojna stanowiła dla psychologicznych badań zjawisko bezprecedensowe, otwierające świat nauki ku nowym odkryciom. Takiej wojny jeszcze za czasów Baleya nie było. W I wojnie, którą pamiętał dobrze, nazywanej w okresie jego młodości Wielką Wojną, zginęło 20 milionów ludzi, ale, nie umniejszając niczyjej tragedii, byli to głównie żołnierze. Teatr wojny rozgrywał się niemal bez publiczności. Kolejna wojna, która okazała się większa od Wielkiej, zostawiła krwawe żniwo głównie wśród ludności cywilnej. Odarła wojenny etos z romantycznego blichtru. Wciągnęła w swój wir osoby całkowicie bezbronne, niegotowe na obcowanie z okrucieństwem. Śmierć, cierpienie, sadyzm przeniosły się z frontów do codziennego życia zwykłych ludzi, kobiet i dzieci. Z punktu widzenia psychologii i psychiatrii stanowiło to fascynujące pole eksploracji. Profesor rozumiał jednak, że trzeba z tym ostrożnie jak z jajkiem.
Myślę, że skreślał i wielokrotnie poprawiał zdania z referatu, oglądał każde słowo pod lupą. Trwał czas, który historyk Marcin Zaremba nazwał po latach wielką trwogą. Stalinizm jeszcze się oficjalnie nie zaczął, zasady gry jeszcze się nie wykrystalizowały. To czas ostrożnego macania, badania granic. Dopiero za pół roku powstanie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, ale rok z górką minął już od sfałszowanych wyborów. Wiosną 1948 roku w katowni na warszawskim Mokotowie na egzekucję czeka rotmistrz Witold Pilecki, żołnierz Armii Krajowej. „Oświęcim to była przy tym igraszka” – powiedział żonie po półtora roku spędzonym na Rakowieckiej. Tymczasem w kraju trwa radosny wyścig przodowników pracy kilkunastokrotnie przekraczających normy. Wszystko to budzi poważne obawy zarówno co do prawdziwych intencji władzy wobec obywateli, jak i co do kondycji zdrowego rozsądku w nowym ustroju.
W tym czasie tortur fizycznych i bezwzględnego miażdżenia charakterów Stefan Baley próbuje zawalczyć o możliwość pochylenia się nad czymś tak zdawałoby się niepoważnym jak zdrowie psychiczne. Ze szczególnym uwzględnieniem dzieci i młodzieży. Ciężkie wyzwanie, kiedy cała służba zdrowia zaangażowana jest w walkę z epidemią tyfusu, czerwonki, gruźlicy i chorób wenerycznych. Kiedy ludzie nie mają gdzie mieszkać, nie mają co jeść.
Baleyowi marzyła się gruntowna psychoterapia społeczeństwa. Wiedział, że do tej misji musi przekonać nie tylko władzę, ale także większość kolegów i koleżanek po fachu. Swoim wystąpieniem na zjeździe „Międzynarodowe Studium nad Dzieckiem, ofiarą wojny” odgrzebywał przedwojenną walkę postępowych psychiatrów-psychologów o przebicie się przez dominujący w psychiatrii nurt biologiczny, upatrujący w powstawaniu wszelkich psychoz podłoża genetycznego. Rok wcześniej, w roku 1947, podczas XXI Zjazdu Psychiatrów Polskich młodszy kolega Baleya profesor Tadeusz Bilikiewicz, „biologista”, wyśmiewał się z teorii, iż wojna spowodowała w społeczeństwie wzrost nerwic. Jego zdaniem osoby cierpiące na nerwicę w 1947 roku należały po prostu do osób neuropatycznych, nieodpornych życiowo. Wojna ewentualnie wzmocniła u nich wrodzone skłonności. Przecież tylu ludzi doświadczyło podczas wojny koszmarów, a jakoś zaburzeń u nich nie widać. Nowa komunistyczna władza również nie lubiła psychologizowania, a w szczególności psychoanalizowania. Psychoanaliza była nauką zachodnią i kapitalistyczną. Wywrotową i wrogą. Pomimo to zdawać się mogło, że progresywnym psychologom uda się znaleźć bezpieczną niszę. W końcu czy coś takiego jak ruiny w duszach może interesować materialistów? Czy smutek może być polityczny?
Taką niszą stał się na chwilę reaktywowany dekretem z 25 kwietnia 1946 roku przedwojenny Instytut Higieny Psychicznej, teraz nazywający się Państwowym Instytutem Higieny Psychicznej. Dokument reaktywacyjny podpisał sam prezydent Bolesław Bierut. Pozyskano więc najwyższe państwowe błogosławieństwo.
Stefan Baley, Ludwik Bandura, Maria Kaczyńska, Natalia Han-Ilgiewicz i inni badacze dusz z zapałem zabrali się do pracy. Obserwacje i notatki robili jeszcze w czasach okupacji. Prześcigali się w pomysłach, pod jakim nowym kątem przyjrzeć się zjawisku.
Pedagog i filozof Ludwik Bandura na przykład badał sny. W 1947 roku w ramach swojej pracy doktorskiej przeanalizował ponad tysiąc wypracowań uczniów w wieku 10–18 lat na temat „Mój najciekawszy sen”. Nie sugerował tematyki, sny mogły być na dowolny temat. Okazało się jednak, że 28,5% autorów wypracowań śniło o wojnie i okupacji. Wiele z prac zawierało sceny prześladowań́ i okrucieństw. Dziesięcioletnia dziewczynka napisała: „Pewnego razu szłam ze szkoły, a za mną szła jedna pani i niosła trupią głowę. Przyszła do mieszkania i ucięła tatusiowi głowę. Ja zaczęłam płakać́ i obudziłam się”. Dwunastoletnia dziewczynka: „Niemcy porobili takie rozpylacze i nimi wiercili dziury w brzuchach i w głowach. Później ja zbierałam kamyki i rzucałam w Niemców. Jeden z nich gonił mnie, więc zaczęłam fruwać́. Ba, ale on mnie trzyma w powietrzu. Czuję, jak przystawia mi lufę karabinu do głowy. Wystrzelił. Uczułam ból w głowę”.
Stefan Baley poddał młodzież testowi abecadła. Ankietowani musieli spontanicznie wymienić słowa na daną literę. Przykładowa odpowiedź siedemnastolatka z Łodzi: armia, antyniemiecki, antyczne, auto, anonim, Armia Ludowa, Armia Krajowa, amoniak, apteka. Na „W”: wyrzucać, wysiedlać, wystrzelać, wyganiać, wojna, wielki, waleczny, Warszawa, walka, wąwóz, wymordować... Podobne rezultaty dawał test kleksów atramentowych Roschacha. Abstrakcyjne plamy ankietowani kojarzyli z armatami, okopami, czołgami, wybuchami.
Badano młodych, bo to oni mieli odbudowywać kraj. Czy wojna wzmocniła ich ducha, czy wprost przeciwnie? Czy wyświechtane powiedzenie, że cierpienie uszlachetnia jest prawdziwe?
Jedno z badań przeprowadzonych przez Stefana Baleya wydaje się dzisiaj kuriozalne. Otóż poprosił pięćdziesięcioro nauczycieli szkół podstawowych, ażeby w gronie swoich koleżanek i kolegów zebrali opinie na temat wpływu, jaki wojna wywarła na ich uczniów i porównali je z obrazem uczniów zapamiętanym sprzed wojny. Swoje obserwacje i oceny mieli zakwalifikować do dwóch kategorii: ujemne i dodatnie wpływy wojny. Owszem, większość dostrzegła skutki ujemne. Jednak ta przewaga wcale nie jest radykalna. To zaledwie 66% ankietowanych. Baley nazywa ich „pesymistami”. Aż 8% nauczycieli uznała, że wojna zmieniła dzieci na lepsze. To według profesora „optymiści”. 26% zajęło stanowisko „trudno powiedzieć”.
[…]
Maria Kaczyńska, psycholożka i filozofka, w czerwcu 1945 roku rozpoczęła badania nakierowane na „straty moralne” w psychice młodzieży po wojnie. Objęły one ponad pięć tysięcy anonimowych osób w wieku między 15 a 23 rokiem życia lata z dużych miast, m.in. z Warszawy, Lublina, Krakowa, Łodzi. To licealiści, studenci, uczniowie szkół zawodowych, starszych klas szkół powszechnych i szkół wieczorowych – ludzie wciąż w procesie kształtowania charakterów, a zarazem w pewnym sensie wyselekcjonowani: inteligentni, wychowawczo zadbani. Psycholożka zaczęła od ustalenia poziomu ich wrażliwości, zdolności empatycznych i stosunku do przemocy. Temu celowi służyło pytanie o najbardziej dojmujące osobiste wspomnienie okupacyjne.
Dziewiętnastoletnia warszawianka opowiedziała o scenie, której była świadkiem w stolicy na moście Kierbedzia. Pijany żandarm złapał małego „Żydziaka” i kazał przypadkowemu przechodniowi wrzucić go do Wisły. „Człowiek ten błagał o litość dla dziecka, a mały całował mu buty, jednak nic nie pomogło. Niemiec pod groźbą rewolweru zmusił zatrzymanego mężczyznę, aby wykonał jego zachciankę”.
Szesnastoletniej dziewczynce najbardziej utkwił w pamięci widok niemieckich nastolatków z Hitlerjugend zmuszających przechodniów na ulicy, często ludzi dużo starszych, aby im się kłaniali. „Jeśli nie chcieli tego uczynić, bili ich po twarzach, zrzucali im z głów czapki, które kazali zębami podnosić”.
Dziewiętnastoletni chłopak zapamiętał widok więźniów Majdanka: „Szli chudzi z dużymi brzuchami, krokiem dziwnie tanecznym, ale tańca makabrycznego”.
Ankietowani rzadko wybierali przeżycia związane z osobistą stratą. W opisanych scenach na pierwszy plan wybija się nie sam obraz, ale także, a nawet przede wszystkim, świadomość tego, co kryje się za nim. Świadczy to niewątpliwie o emocjonalnej inteligencji, której wojna nie stępiła.
Tym samym badanym Kaczyńska zadaje pytania dotyczące kwestii etycznych. Przewrotne, ponieważ pyta nie o etykę względem współofiar, ale o bycie fair względem okupanta, którego okrucieństwo właśnie opisali w poprzednim punkcie. Chce wiedzieć: „Czy popełniłeś kradzieże, oszustwa, kłamstwa w stosunku do Niemców i jakie? Zastanów się nad sobą, czy nie wpłynęło to na obniżenie w tobie poszanowania cudzej własności, na wytworzenie nawyku do kłamania i oszukiwania?”.
60% badanych przyznało się do drobnych oszustw, takich jak kradzież części radiowych albo kradzież jedzenia, do jeżdżenia tramwajem na gapę, wymyślania kłamliwych pretekstów, żeby skrócić sobie dzień pracy, do podrabiania podpisu na kartach pracy. Tylko 10% uznało jednak, że okupacja zmieniła w nich poszanowanie cudzej własności. Przyznawali: „Nauczyłem się przez to komuś mydlić oczy i sprytnie oszukiwać, nie czując, aby to wpłynęło ujemnie na mnie”. Albo: „Nastąpił we mnie zanik poszanowania cudzej własności i cudzego życia. Lub też: „Kłamstwo podczas wojny było również konieczne jak i dzisiaj”.
Kaczyńska nie kryje niepokoju. We wnioskach ze swojej publikacji pisze: „Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że prawie całe dorosłe społeczeństwo dopuszczało się tych czynów w stosunku do okupantów i że brak poszanowania cudzej własności był już silnie rozwinięty w naszej psychice prawdopodobnie na skutek niewoli i demoralizacji przez ciemiężycieli, to należy przypuszczać, że teraz, po wojnie, brak uczciwości w stosunku do cudzej własności stanie się katastrofalne dla naszego życia państwowego społecznego i prywatnego”.
O ile ankietowani niechętnie biją się we własną pierś, to wystarczyło pytanie ukierunkować ogólnie, a odpowiedzi stały się wymowniejsze. Największa część (22%) respondentów – przypomnijmy, zadbanej wychowawczo, uczącej się młodzieży w wieku 15–23 lat – za największą krzywdę wyrządzoną przez Niemców Polakom uznała deprawację społeczeństwa, a szczególnie deprawację młodzieży. Dopiero na drugim miejscu (21%) – wymordowanie wielkiej liczby Polaków. Na trzecim – materialne zniszczenie kraju, zwłaszcza stolicy. 14% za największe zło uważało wyniszczenie inteligencji „i w ogóle najwartościowszego elementu społeczeństwa, a także zakaz uczenia się, poniżanie godności”.
[…]
Kaczyńska zapytała badanych, czy dostrzegli w sobie jakieś zmiany na plus. Owszem, zauważyli. Tu padły odpowiedzi: dojrzałość duchowa, hart woli, powaga, opanowanie, usamodzielnienie, odwaga, wzrost współczucia, poszanowanie pracy. Zdecydowanie częściej wymieniano jednak zmiany na minus, takie jak: uczucie nienawiści, żądza zemsty, egoizm, materializm, bezwzględność, cynizm, obniżenie poziomu moralnego, nabycie różnych nałogów, a także wyczerpanie nerwowe, pesymizm, podejrzliwość i nieufność, otępienie wrażliwości lub nadmierna pobudliwość, niechęć do nauki, zwolnienie tempa myślenia, trudność skupienia uwagi, wstręt do pracy fizycznej, zupełne wyczerpanie fizyczne. Aż 31% badanych twierdziło, że wskutek przeżyć wojennych cierpi na różnego rodzaju zaburzenia psychiczne i nerwowe, 82,2% uskarżało się nadpobudliwość, zobojętnienie, kłopoty z pamięcią, ogólne osłabienie intelektualne, apatię, brak radości i zadowolenia z życia.
Ten rysujący się psychoportret społeczny byłby dużo bardziej niepełny bez wkładu dr Natalii Han-Ilgiewicz, która skupiła się na charakterystycznej dla tamtych czasów grupie, mianowicie na młodocianych przestępcach. Kryminolożka i pedagożka Han-Ilgiewicz przed wojną pracowała w poprawczakach, kierowała też pierwszą w Polsce szkołą z internatem dla tak zwanej młodzieży niedostosowanej. W 1946 roku miała 50 lat i doskonałe przygotowanie, by wychwycić zmiany, jakie zaszły w tej specyficznej grupie. Przez półtora roku badała trzysta dzieci i nastolatków ze środowisk zagrożonych wychowawczo, głównie klientów łódzkiego sądu dla nieletnich.
Pedagożka patrzy na wojnę jako na czynnik generalnie wyzwalający bunt dzieci wobec władzy dorosłych. Wojna umożliwiła dzieciom wyżycie się w aktach dywersji skierowanych przeciw okupantowi, w rezultacie nastąpiło „coś jakby nasycenie pragnienia walki z dorosłymi.” Rozmawiając z ankietowanymi dr. Han-Ilgiewicz widzi, że zasmakowali oniw poczuciu sprawczości i obecnie dążą do zrzucenia resztek krępujących więzów zależności od dorosłych. Cofnięcie raz zdobytych pozycji budzi w nich silny opór. „Kradzieże popełniane przez młodocianych w roku 1945 nie mają charakteru kradzieży z głodu. Są raczej zaspokajaniem zachcianek, wyrazem pragnienia szerokiego gestu” – pisze.
[…]
Młodociani rzadziej popełniają teraz wykroczenia samotnie, wolą działać w grupach. Daje im to zapewne poczucie siły, ważności. Druga połowa lat 40. to czas rozkwitu band przestępczych, w których często chodzi nie o sam łup, ale o wyczyn, o zaistnienie w hierarchii grupy. Nie bez znaczenia jest to, że pokaźna liczba niepełnoletnich przestępców może poszczycić się doświadczeniem prawdziwej walki z okupantem: udziałem w pracy konspiracyjnej lub aktach sabotażu. Nie da się zaprzeczyć, że dzisiejsi mali anarchiści to wczorajsi mali bohaterowie. „Można mówić o swoistej auto rehabilitacji małego przestępcy, który łamiąc prawo narzucone przez okupanta, czuł się jako ktoś biorący udział w walce o dobrą sprawę” – zauważa Han-Ilgiewicz. Wojna staje się więc dla dziecka przestrzenią liminalną, w której realizuje się jego marzenie o tym, że można być skrajnie niegrzecznym i jeszcze zbierać za to pochwały.
[…]
I co z tym fantem zrobić?
Dzieci podczas wojny widywały dorosłych w roli upokorzonych, zdehumanizowanych, budzących politowanie ofiar odartych z wszelkiego autorytetu. Widziały, jak dorośli łamali najważniejsze zasady współżycia, które dziecku były wpajane jako nienaruszalne. Upadek autorytetu dorosłych w oczach małoletnich to problem, który również podnosi Stefan Baley na Zjeździe w 1948 roku. Według niego to jeden z najpoważniejszych skutków wojny, totalnie wywracający obraz społeczny. Dojrzałe pokolenie staje więc przed zadaniem, żeby się w oczach młodych zrehabilitować.