WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Andruchowycz do reszty
Nietrudno dziś o podróżniczą refleksję. Turystyczną, historyczną, knajpianą – do wyboru. Wycieczki... sami, z kochanką, służbowo, wśród tysiąca przypadkowych przyjaciół. Wiele możliwości. Także przeprowadzamy się często. Gdyby ckliwie mówić o podróży przez życie, nie wiadomo właściwie, gdzie ma ona początek i co w ogóle oznacza. To się rozmywa, ale nie w literaturze. 

Bruno Schulz pisał: „Bo zwykłe książki są jak meteory. Każda z nich ma jedną chwilę, moment taki, kiedy z krzykiem wzlatuje jak feniks, płonąc wszystkimi stronicami”. Co jednak, jeśli książka przechowuje więcej niż połowę życia? Jeśli istnieje nie tylko jako przednia opowieść, ale wyznanie prawdy o ludziach i podróżach, jako gawędziarska spowiedź w świecie, który, jak się wydaje, i tak niczego nie jest w stanie uświęcić? 

Naprawdę wysoko wynosimy dziś niejedną opowieść, wysoko, ponad resztę, prawdopodobnie z przyczyny jakiegoś dziwnego, potrzebnego nam paradoksu. Czasem zdajemy sobie sprawę, że złożeni jesteśmy tylko z historyjek, cały otaczający nas bałagan się na nich opiera, bo one zarówno budują wielkie konstrukcje, ulice, miasta, jak i tą samą, fenomenalną energią je niszczą. À propos miast – właśnie ktoś postanowił nas do kilku, a dokładnie do stu jedenastu, zaciągnąć. Uczynił to Jurij Andruchowycz za pomocą książki Leksykon miast intymnych, będącej przede wszystkim skromnym słowem, cytatem... Przecież poza życiem, o którym w nieskończoność można opowiadać, miasta to jedynie bruk i beton. Chyba.

Romantycy odkrywali świat przed Europą, odsłaniali jego kolejne warstwy z ciekawością dziecka jako buńczuczni, niespokojni wojownicy. Ich następcy poszukiwali w tej ogromnej połaci ładu, by ostatecznie skapitulować w melancholijnej duszy modernisty. Napisałem te dwa zdania z całą świadomością ich wtórności, o którą właśnie chodziło. Oryginalność nie jest przecież czymś świętym w akcie pisania, święte jest to, co o nią zabiega. Tkwi to w najdrobniejszym przeżyciu każdego dnia i chyba najważniejsze, by wiedzieć, kiedy o tym wspomnieć, kiedy wprowadzić naszą treść w ruch. Ten rodzaj ruchu naprawdę trudno dziś zauważyć. Osobliwy, jednostkowy, pozostawiający autentycznie naturalny ślad. Jak wspomniano na początku, żyjemy prawdopodobnie w czasach do bólu obfitujących w różnego rodzaju, by ponownie rzec, „rozmywanie”, co zaiste nie pozwala nam na wyostrzenie własnej perspektywy, dostrzeżenie czegokolwiek. Wieczorami większość nas staje się gigantyczną, szarą masą wracającą z pracy lub idącą na piwo. Choć ciągle narzekamy na życie w ciągłym biegu, jest ono właściwie jedynie rutynowym postojem w miejscu, o który dodatkowo zabiegamy, uważając ten stan za rodzaj bezpiecznej przystani. 

Kim jesteśmy tutaj, w środku Europy? Czy mamy w ogóle prawo komentować losy europejskiego postrzegania? Będąc szerokim, rozciągającym się za Odrą kłębowiskiem ruin wszystkich  „skażono” tym, co nie sprzyja budowaniu świata takiego, jak go widzą społeczeństwa zachodnie. Nasza wewnętrzna anarchiczność doprowadza do impotencji w tworzeniu istotnych, wielkich organizmów miejskich. Stojące peryferyjnie, pokraczne pseudo-metropolie stanowią wyspy wśród dominującego tutaj, na wschodzie, zagłębia małych miasteczek i wsi. Podczas biegu historii zostaliśmy wyrzuceni z obrębu naiwności dającej wiarę w postęp, w rozwój liberalnego świata. Byliśmy dla niego nic nieznaczącym chwastem, brudnym obrzeżem. 

Staliśmy się więc koczownikami. Wszędzie oswojonymi, bo wszędzie obcymi. Środkowa Europa stworzyła swój mit – człowieka popychanego przez życie do absurdu. Z przedziwnym urokiem przyciąga on cały naburmuszony świat, który  z niego drwi. Ale drwi tylko pozornie! Specyficzny magnetyzm ściąga na niego tyle przyjemności, co i kłopotów. Co by jednak się nie działo, „Europejczyk środka” zawsze jest pośrodku, zawsze osiąga dystans bycia „pomiędzy”. Tak go ukształtowano.

Jurij Andruchowycz należy do twórców, którzy przeżyli kilka faz nadzwyczaj dynamicznej historii ostatnich 20 lat, kiedy to właśnie wschód stawał się środkiem. Błyskotliwa kariera ukraińskiego prozaika, poety i eseisty zbiegła się z obecnymi u nas narodzinami środkowoeuropejskiego etosu, do czego przyczynił się w Polsce w znacznym stopniu  Andrzeja Stasiuk i jego wydawnictwo. Andruchowycz oswoił ukraińskość dla świata, pokazał całą galerię przyjaznych cech i sympatycznych dziwactw, które pozwalają czytającemu wyzwolić opowiadającego z brzemienia groźnego, zacofanego, dzikiego Kozaka i zobaczyć w nim po prostu człowieka.

Opowiadający to główny bohater tego rodzaju pisarstwa, a nawet ktoś więcej. Nowoczesna literatura środkowoeuropejska, którą rozpoznajemy w prozie Andruchowycza, Stasiuka i ich naśladowców, w poszczególnych elementach twórczości Olgi Tokarczuk, czy też poezji Bohdana Zadury, Jacka Podsiadły, jest typem awangardowo pojętego „regresu” prezentacji wyobrażenia, gdzie opowiadacz, który wędrował i dużo widział, mówi o czymś, o czym jest święcie przekonany, jakkolwiek byłoby to nieprawdopodobne. Stąd na przykład wiele z tych utworów kwalifikuje się do szeroko rozumianego realizmu magicznego, choć wydaje się, że to dla nich konwencja po prostu mało pojemna. Dzisiejszy opowiadający nieustannie przechodzi ze słomianej chaty pełnej duchów, lasu przechowującego trupy wojen światowych, z zabobonnej wioski do ultra-nowoczesnego miasta, które wypełnia coraz więcej wieżowców, galerii handlowych, klubów nocnych, stacji metra i elektronicznych gadżetów. Jego percepcja jest poddawana nieustannym wstrząsom związanym choćby ze zmianami dyspozycji mentalnych, jakie są nieuniknione i niezbędne w kontaktach z ludźmi tu i tam, ze skrajnymi wręcz przyspieszeniem tempa i sposobu życia, które poddają ciężkim próbom układ nerwowy oraz w ogóle odmiennym postrzeganiem więzi i wspólnoty, prawa i konstytucji, ekonomii, postępu, dającymi zupełnie inaczej się odczuć w rozmaitych rejonach Polski, Ukrainy, Czech, Słowacji czy Węgier i Bałkanów. W mieszkańcu tych dolin następuje specyficzne rozczłonkowanie tożsamości, wielowymiarowość norm, w efekcie czego poczucie relatywizmu i nietrwałości wzorców. Choć wydaje się, że Europejczyk środka łapczywie chłonie wszystko, co modne i naddane, ślepo otwiera oczy na przepych, bogactwo ukonstytuowane na zachodzie, w głębi duszy ma on poczucie dystansu, wszechobecnej sztuczności, odgrywania roli w groteskowym karnawale, który widzi wokół siebie. Bo groteskę czuje we krwi – ze strasznych, ale i śmiesznych historii zasłyszanych za płotem albo przechowywanych pod ziemią. Z ubiorów ludu zdążającego do kościoła lub cerkwi. Z perypetii na wiejskich zabawach, z bijatyk w miejskich spelunach. Śmierć i śmiech nieustannie się w nim krzyżują, przez co on w rezultacie... niczego się nie boi. Dlatego zwiedza świat.

I tu rozpocząć można ostateczne rozważanie o Leksykonie miast intymnych, monumentalnym dziele Jurija Andruchowycza, które niedawno ukazało się w Polsce. To zbiór stu jedenastu notatek, gdzie każda opatrzona została nazwą innego miasta. Trochę pamiętnikarsko, trochę eseistycznie, trochę reportażowo. Mnóstwo historii, refleksji, anegdot, rozmów i podsumowań. Jak podczas długiej nocy przy barze, kiedy alkohol dobrze smakuje i język traci wszelkie skrępowania, bo ma dużo do powiedzenia. Kiedy ludzie słuchają i polewają, bo jest ciekawie, bo jest żywo. 

Spójrzmy więc na ilustrację, która znaczy Przedmowę bądź też instrukcję. Widzimy na niej wielką planszę do scrabble z ułożonymi wyrazami praefatio (łac. przedmowa) i lexicon. Zaraz na następnej stronie litery ukraińskiego alfabetu i wyjaśniające zdanie: „Autor do tego stopnia pogubił się w przejściach między rzeczywistością a fantazją, że na wszelki wypadek deklaruje: wszystkie postaci oraz historie, sytuacje, wreszcie wszystkie miasta w tej książce to wytwór jego wyobraźni”. Alfabet jest dla pisarza głównym punktem odniesienia, a osobliwość ukraińskiego alfabetu zawiera się zapewne w nim samym. Wraz z nią podróżuje, z całą jego specyfiką, która, zdaje się, znajduje analogię w suwerenności jego duszy,a ta książka „jest próbą przeżycia ich („geo” i „bio”) jako jednej, nierozerwalnej całości”. Andruchowycz prezentuje nic innego, jak znaną z Schulza „geografię wewnętrznego kosmosu”. Widzimy zwyczajnie jego, wątłego i bladego maturzystę, który wkroczył w bezmiar nocy lipcowej

Czytając Leksykon miast intymnych każdego z opisanych tam miejsc mamy doświadczyć w podobny sposób jak autor. Nieważne, czy w nich już wcześniej byliśmy. Odkrywamy świat z obcej nam perspektywy, która w czasie aktu lektury coraz bardziej przyciąga. Z każdą kolejną przeżytą notatką pozwalamy sobie ulec coraz głębszemu wtajemniczeniu. Nabieramy ciekawości świata, ale nie tej, jaką mieliśmy wcześniej, przed sięgnięciem po tę książkę. Ciekawość ta jest swoistą ochotą na stopniowe odkrywanie strzępków miast i ludzi zachowanych w duszy piszącego. On oczarowuje nas jak małe dzieci. Wierzymy mu, wierzymy, nawet kiedy wiemy, że kłamie. 

Rozbijamy się po europejskich stolicach i swojsko znanych mieścinach. Jesteśmy rzucani z kąta w kąt po całej kuli ziemskiej (z Nowego Jorku wędrujemy do... Nowego Sadu). Otrzymujemy typowe, knajpiane anegdotki o większych bądź mniejszych miejskich grzeszkach, ale także wysublimowane, poetyckie refleksje, na przykład opis martwego Schulza leżącego na środku Drohobycza („leżał tam jeszcze przez kilka dni i nocy, zastygając i martwiejąc – jakby wszystkim nagle zapragnął sprostować własną tezę o tym, że »martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane formy życia«”). Widać, że wymieniany w tym tekście niejednokrotnie Schulz jest artystą bardzo ważnym dla ukraińskiego pisarza. Uformował on prawdopodobnie w umyśle Andruchowycza osobliwie pojmowaną telluryczność czasu i przestrzeni, która tak wyraziście jawi się w leksykonie. Równocześnie zmieniają się przecież miasta i daty. Niczym losowe, rozrzucone po osi. Skaczemy po wariackiej chronologii. To czas utrwalony, którego tajemnicę zna jedynie ten, kto zamknął go w sobie. Wszystko tu po prostu jest intymne. A Andruchowycz, jak na Europejczyka środka przystało, zdaje się dowodzić co może być bardziej intymnego od przeżywania i szeregowania zdarzeń w czasie? 

W tym, czy bardziej lub mniej przeistaczamy się w opowiadającego, czy chcemy uznać jego spotkanie ze światem, tkwi sekret całej zabawy. Przyznać trzeba, że jest tu sporo kokieterii. W jednym momencie jesteśmy uznanym literatem na zagranicznym spotkaniu autorskim, gdzie wypatruje nas demoniczna kobieta, kiedy indziej młokosem trwoniącym ostatnie pieniądze na niskiej jakości alkohole. Te naprawdę szalone „skoki” egzystencjalne, spięcia przeżywania są największym walorem, a jednocześnie mogą najbardziej razić. Bo ile można tak kogoś słuchać? Słuchać, nie czytać. Opowieść Andruchowycza bardziej słyszymy, niż czytamy, jak było już powiedziane, ale, ostatecznie... kto może wyobrażać sobie, że w amerykańskiej Pensylwanii znajdziemy łemkowską cerkiew? Albo że na dworcu w Hamburgu narkomanów odstrasza się muzyką klasyczną? Gdzie też znajdziemy na tyle urokliwe opowiastki, jak to „Ajrisze przekształcają Lublin w Dublin”? Niewątpliwie trudno nudzić się dziełem Andruchowycza, gdyż ma ono określoną, dziwaczną optykę.  Warto też poszczególne fragmenty bardziej przemyśleć.  Ciekawy, być może najciekawszy jest obszerny esej o Lwowie. Podzielony został na podrozdziały, z których każdy chwyta temat z innej perspektywy. Kolejno: „Miasto-port”, „Miasto-skrzyżowanie”, „Miasto-cyrk”, „Miasto-oszust”, „Miasto-kat”, „Miasto-ofiara”, „Miasto-patriota”, „Miasto-dysydent”, „Miasto-symulakrum”, „Miasto-fantazmat”. Lwów jest dla Andruchowycza powieścią, w przeciwieństwa do Berlina będącego dziennikiem. Widzimy wyjątkową bliskość tego pełnego drobnej przestępczości ośrodka miejskiego, widzimy również jego wyjątkowość albo raczej... orientalność. Chociaż orientalność to też złe słowo. Orientalne jest tu przecież wszystko, co zwykłe i niezwykłe jednocześnie. Tym charakteryzuje się poetyka utworu.

Nasze oczekiwania odnośnie do swojskich podróżników, banitów, Europejczyków środka mogą być różne. Często ich gawędziarstwo nas już nuży, bo proponują ciągle tę mieszaninę życia, metafizyki i wyobraźni. Trochę opowiadają, trochę zmyślają, trochę koloryzują. Jak w barze. Ale są dla nas – mieszkających w tej części Europy – esencją. Z całym tym swoim gadaniem przypominają nam, z jak wielu elementów kultur światowych jesteśmy złożeni. Ile dziwaczności składa się na mieszkających od Odry po Władywostok. Od Gdańska po Ateny. Bo to jednak literatura głównie dla nich. Dla tych, z którymi jest kłopot, bo nie wiadomo, czy to pierwszy, drugi, czy też trzeci świat. Wszędzie oswojeni, wszędzie obcy. Wciąż blisko ojczyzny, a wciąż daleko. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…

_
Jurij Andruchowycz, Leksykon miast intymnych, tłum. Katarzyna Kotyńska, Wydanictwo Czarne 2014. 
Do góry
Drukuj
Mail