W siódmej klasie u Leny zaczął się poważny kryzys wiary.
Bóg, do jakiego Lena pokornie modliła się każdego wieczora i każdego ranka, nagle stracił nad nią władzę, wyglądał jakoś zupełnie niepoważnie. Lenie opowiadała o nim jej babcia-staruszka. Pożyczyła go Lenie, oddała na krótki użytek, póki Lena nie znajdzie swojego własnego. Babcia nauczyła Lenę modlić się, co sama robiła każdego dnia bez wyjątku, przed świtem i przed zachodem słońca. Babcia miała dwóch Bogów: jeden wisiał na ścianie w kuchni (ten podobał się Lenie bardziej), a drugi – w pokoju, gdzie spała z dziadkiem. Rano babcia modliła się do drugiego, wieczorem do pierwszego, zaraz po tym, jak myła nogi. Zębów babcia w zasadzie nigdy nie myła. Lena dopiero później zrozumiała, dlaczego. Już ich nie miała.
Babcia Leny myła wieczorami twarz i nogi, zdejmowała ubranie i tak, w samej, długiej aż do pięt koszuli, chuda jak tyczka, składała dłonie na wysokości klatki piersiowej i modliła się w nieznanym Lenie języku. Początek zawsze był taki sam i wymawiała go jednym słowem: „Ojczenaszktóryśjestwniebie”. Lena siedziała obok na wersalce, nie myła nóg, bo była leniwa, słuchała. Podobał jej się babciny Bóg, którego Lena tak też nazywała - „Babciny”. Był srogi, lecz sprawiedliwy. Był wszechmogący i wyglądał bardzo poważnie. Lat miał tak z sześćdziesiąt – Lena uważała taki wiek za najodpowiedniejszy dla Boga – nie za młody, bo smarkacza by nie słuchali, nie za stary, bo myśleliby, że zdziadział. Ten sześćdziesięcioletni babciny Bóg miał długą, bujną brodę i gładkie oblicze, które mogło jednak zmieniać się zależnie od tego, ile Lena nagrzeszyła w ciągu dnia.
Często z nim rozmawiała. Zazwyczaj proponowała jakieś skandaliczne umowy. Na przykład, ty Boże, daj mi to lub tamto, a ja będę zawsze w ciebie wierzyła. Jakby Bogu zależało, aby w niego wierzyć.
Innym razem Lena egzaminowała go. Mówiła, na przykład: Mam w buzi cukierka, udowodnij, że istniejesz, spraw, by ten cukierek wypadł mi z ust. Wtedy uwierzę.
I czasami cukierek wypadał
Babcia Leny miała inne warunki. Modliła się za Lenę i za pozostałych wnuków i za dzieci, niczego nie oferując w zamian. Prosiła też o ładną pogodę i urodzaj. O to, żeby krowa się szczęśliwie ocieliła i żeby świnie przestały psuć podłogę w chlewie. Żeby stonka ziemniaczana nie zjadała tak dużo ziemniaków. Żeby siana do wiosny starczyło. Żeby dziadek mniej pił, żeby u rodziców Leny wszystko było dobrze i żeby wreszcie kupili sobie wymarzony samochód.
Babcia zawsze kończyła słowami: jestem bezmiernie grzeszna, wybacz mi Boże. Tego Lena nie rozumiała, bo babia nie grzeszyła nigdy. Była bezgranicznie dobra i zadowalała się tym, co posiadała, a miała niewiele. Takich ludzi już nie ma, mówiła później Lena. Dziś ludzie chcą mieć wszystko, robią tylko to, co chcą, a babcia cieszyła się z tego, że jest zdrowa i że chodzi.
Nie miała zębów, a czasami, kiedy strasznie ją korciło, żeby zjeść ogórek kiszony, babcia tarła go na drobnej tarce i połykała jak kaszę. Jej marzenia były bardzo skromne i jeżeli się nie spełniały, babcia nie cierpiała zupełnie.
Dziadek Leny był zupełnie inny. Miał marzenia, co prawda tylko dwa. Pić i palić. Te marzenia były tak mocne, że na starość, kiedy jego Bóg przestał je spełniać, dziadek zemścił się i przestał w niego wierzyć. Bezradnie leżał w swoim ciemnym pokoju, bez papierosów i „pucharu” samogonu i kusili go diabli.
Wtedy Lena przyrzekła sobie, że nigdy nie będzie pragnąć niczego tak mocno, bo nie chce się z nimi spotkać.
Babciny Bóg widzi wszystko i niczego nie przepuszcza, siedział w Lenie i obserwował wszystko, co robiła i myślała, a kiedy robiła lub myślała coś złego, zawsze dostawała za swoje.
Lena zgubiła swoje ulubione rękawiczki, bo nie chciała pomóc mamie sprzątać mieszkanie. Nie zrozumiała, jak działa kątomierz, bo wczoraj wieczorem w myślach powiedziała do ojca „głupek” i „zemszczę się, kiedy dorosnę”.
Tak oto wszystko było ze sobą powiązane. Związek przyczynowo-skutkowy działał jak precyzyjna maszyna. Lena z pokorą przyjmowała kary, nie przestając po dziecięcemu grzeszyć.
To była taka przyjemność – pisała później. – Razem z moim dziecięcym bogiem puszczaliśmy do siebie oczko. Ja jemu, a on mnie. W ten sposób oboje nie czuliśmy samotności.
Aż pewnego razu podczas wieczornej modlitwy Lena nagle zrozumiała, że nic już nie czuje. Ani strachu przed karą, ani wdzięczności za życie. Że tego jej pożyczonego Boga ktoś zdjął ze ściany i teraz na jego miejscu majaczy wielka czarna dziura, jakiej nie ma czym przysłonić. Że gra skończona i oboje są pozostawieni sami sobie. Rób, co chcesz, grzesz, jak możesz – nie będzie kary za złe, ani nagrody za dobre uczynki.
Tak zwany „wspólny” Bóg, jeżeli taki w ogóle istnieje, też zachowywał się dość dziwnie i nie wzbudził w Lenie zaufania. Nagle cała chmara ludzi, którzy przez siedemdziesiąt lat wierzyli tylko w jasną socjalistyczną przyszłość, padła na kolana bić pokłony w nowo wybudowanych cerkwiach. Cerkwie te na zewnątrz nie różniły się między sobą, a wszedłszy do środka ciężko było zrozumieć, jakie wyznania i jakiej narodowości jest tutejszy Bóg i ile trzeba zapłacić mu za zbawienie. Wielobóstwo kwitło. Bogowie byli rosyjscy i ukraińscy, prawosławni, greko-katoliccy, rzymsko-katoliccy, protestanci, baptyści, ewangelicy, adwentyści dnia siódmego i rycerze królestwa niebieskiego.
Na terenie ostatniego osiedla mieszkalnego, gdzie Lena się wychowała, pojawiło się pięć cerkwi, a każda inna. Jedni chodzili tu, inni tam. Podstarzałe małżeństwa po czterdziestu wspólnych latach brały ślub kościelny, inni przyjmowali chrzest ze wszystkimi rytuałami, jeszcze inni w szaleńczej ekstazie zapisywali cerkwi swoje majątki, a wszyscy razem przeddzień Wielkanocy stali w kolejkach do księży, żeby się wyspowiadać.
Najlepsza przyjaciółka Leny, nazywana przez Lenę Psem, wszystkich bardzo zaskoczyła. Nagle, ni z tego, ni z owego, w wieku piętnastu lat wyszła za mąż.
Lena nigdy nic nie słyszała o narzeczonym, Pies milczała jak grób. Czy było jej wstyd, czy nic nie mówiła, bo myślała, że Lenę to nie interesuje? W ogóle mało myślała. A ponadto była dobra, co zgodnie z zasadą prowadzi do autodestrukcji organizmu.
Przyszłego męża Pies poznała w jednej z pięciu cerkwi.
Powiedziała:
- Było mi nudno – powiedziała to w tak smutnym tonie, że być może miała na myśli „samotnie”.
- Pies! – krzyczała Lena – Trzeba chodzić do szkoły! Tam ci się nie będzie nudzić!
Ale szkoła dla Psa już dawno utraciła jakiekolwiek ontologiczne znaczenie. Pies nauczała się czytać i pisać i to wystarczyło.
Mąż, starszy jakieś dziesięć lat, przewiózł młodą żonę do zabitej deskami wsi, w której mieszkało dziesięć osób. Pies wyglądała na zadowoloną. Miała swój dom, swoje łóżko, swój telewizor.
Ale z telewizorem nie było tak łatwo. Pierwsze, co zrobił mąż Psa – zabronił jej oglądać telewizję. Religia zabraniała. Nie ma co zaprzątać sobie głowy serialami pełnymi rozpusty i kłamliwymi wiadomościami! Po co on w ogóle trzymał ten telewizor w domu?! Możliwe, że po to, aby każdego dnia ćwiczyć silną wolę i umacniać głębię wiary.
Ponieważ u Psa wiara i chęć dorównywały zeru, potajemnie oglądała telewizję i takie zabronione oglądanie dostarczało podwójną przyjemność. Dopóki pewnego razu mąż przyłapał ją na gorącym uczynku. Nic nie powiedział, a przez następne dwa miesiące w ogóle się nie odzywał. Pies myślała na początku, że to nie na poważnie, że podąsa się i mu przejdzie, ale mąż ćwiczył siłę woli latami i była ona jak ze stali, w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Po przemilczeniu równo dwóch miesięcy, mąż wreszcie przemówił do Psa słowami prawdy:
- Telewizor to zło. Nie powinnaś dłużej go oglądać. Zastanów się nad swoją nieszczęsną duszą. Jak ona się męczy w tym wrogim świecie i w takim nikczemnym ciele. Jeżeli jeszcze raz włączysz telewizor, nie będę z tobą rozmawiał przez pół roku.
I wtedy Pies zrozumiała, że mąż nie żartuje. Po dwóch miesiącach milczenia była już skłonna rozmawiać z własnym cieniem, z myszami ze spiżarni. Telewizora już nie włączyła, bała się. Ale telewizor był tylko początkiem jej duchowego doskonalenia.
Następnym etapem było jedzenie – nie można było dużo jeść, bo trawienie przeszkadza w poznaniu Boga.
Dla Psa był to cios poniżej pasa. Kochała jeść, nawet najbardziej ze wszystkiego na świecie. To właśnie jedzenie było dla niej dowodem na istnienie sił wyższych. Jeżeli miał co dziś zjeść, oznaczało to, że Bóg istnieje i że jest dobry.
- Jeść można tylko czarny chleb – mówił mąż – nie chcę widzieć w domu białego chleba. Zapomnij o mięsie i kiełbasie. Czasami można zjeść jajko, ale nie za często. Nie można jeść ryżu, bo jest z Chin, a tam nie wierzyli w Boga. Ziemniaki, fasola – pozwalam. Ale najlepszy jedzeniem dla wierzącego człowieka jest czarny chleb. I woda. Rozumiesz, o czym mówię?
Pies podkradała mężowi drobne, kupowała serdelki w jedynym we wsi sklepie i pochłaniała ukradkiem, kiedy mąż spał kamiennym snem. Nie wiedziała, ile dokładne mąż nie będzie z nią rozmawiał, jak ją przyłapie z serdelkami, ale czuła, że długo.
Pies zaczęła się bać wszystkiego. Miała koszmary, w których jak Jezus Chrystus wisiała na krzyżu, a cały świat dokoła usłany był serdelkami i polany ketchupem.
Pies miała też zabronione nosić koszulki z krótkim rękawkiem, używać podpasek podczas okresu, śpiewać, widywać krewnych, nawet dzwonić do nich. Nie można było głośno się śmiać, ale Pies nie miała nawet ochoty, myć włosy częściej niż raz w miesiącu, palić (czego Pies nauczyła się od Leny, a teraz musiała rzucić), nie zgadzać się z mężem, bo on przecież to namiestnik Boga na ziemi, a nawet patrzeć mu w oczy, bo na Boga przecież patrzeć nie można – to pycha.
Do wszystkich grzechów, aby uniknąć nieporozumień, sporządzono później wyraźny system kar – zwięźle i wyraźnie spisany na kartce papieru. Dokument przypięto magnesem do drzwi pustej lodówki.
Milczenie nie było jedynym rodzajem kary. Poza tym stosowano – tygodniową lub dwutygodniową głodówkę, klęczenie, a także – co było osobistym know how Psiego męża – trwające całą noc trzymanie starych drzwi wejściowych na wyciągniętych rękach.
Najczęściej Pies brała męża na litość. Czasem ją uspokajał. Mówił tak:
- Płacz. Łzy to oczyszczenie. Wypłukują z ciebie sprzeciw wobec Pana naszego. Musisz zrozumieć, że jesteś zła. Rozumiesz?
Pies potakiwała, że tak – rozumie.
Kiedy pewnego razu do Psa przyjechali w odwiedziny rodzice, mąż nie wpuścił ich do domu. Wtedy rodzice złożyli doniesienie na milicji, a następnego dnia milicjant przyszedł wyjaśnić sytuację.
Powiedział Psu, że może pójść z nim, jeżeli chce. Odmówiła.
- Otrzymałem informację, – powiedział milicjant – że pani mąż znęca się nad Panią. Czy to prawda?
- Nieprawda – odpowiedziała Pies. – Mąż mnie nie bije.
Wszystko trwało ze trzy lata.
Mąż powiedział do Psa:
- Jesteś potępiona. Teraz ja już nie wiem. Największe zło to nie mieć dzieci. Jesteś bezpłodna. Dlaczego nie możesz mieć dzieci?
- Nie wiem – powiedziała.
- A ja wiem. Nie możesz mieć dzieci, bo jesteś zła. Rozumiesz?
Wtedy z Psa puściła się krew, pociekła z wszystkich otworów, jakie posiada człowiek. I płynęła bez przerwy przez kilka dni z psiego ciała. Cały dom zalany był krwią, a mąż Psa modlił się za jej grzeszną, potępioną duszę. Zobaczyła to listonoszka, która przyniosła zasiłek dla bezrobotnych (Pies z mężem żyli tylko z zapomogi) i wezwała pogotowie. Zdaje się, że nawet uderzyła męża taboretem, a on powalony na podłodze wył z bólu, jakby po raz pierwszy poczuł ból.
Lekarze pogotowia jeszcze nigdy nie mieli przypadku, kiedy z wszystkich otworów leciała krew. W szpitalu też nie mogli postawić diagnozy, zatykali tylko uszy i nos tamponami z waty.
Po trzech miesiącach Pies wyzdrowiała.
Razem z Leną spacerowały po szpitalnym parku, a Pies cały czas myślała. Między nimi, mimo że razem zaczynały życiową drogę, majaczyła bezdenna przepaść.
- Dobrze, że nie mieliście dzieci – z jakiegoś powodu powiedziała Lena na dowidzenia.
- Żeby mieć dzieci – odpowiedziała Pies – trzeba czasami coś robić. Rozumiesz?
[tłumaczenie: Iwona Boruszkowska]