WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Czy morze wróci?
Może (morze) wróci – to książka Bartka Sabeli, która ukazała się w kwietniu tego roku nakładem Wydawnictwa Bezdroża. Książka stanowi fascynujący przewodnik po Uzbekistanie oczyma autora, który podróż po tym państwie odbył w 2011 roku. Autor sam o sobie mówi, że „nie jest podróżnikiem” i wydaje się, że dzięki temu – nieskażony podróżniczą manierą – dostrzega znacznie więcej.
 
W rozmowie z Tomaszem Kobylańskim Bartek Sabela opowiada o swojej zupełnie przypadkowej fascynacji Uzbekistanem, o tym jaką wartość mają uzbeckie pieniądze, a także o mało znanym temacie unicestwienia Jeziora  (Morza) Aralskiego przez sowieckie władze w imię totalitarnych idei postępu i rozwoju. We wrześniu wraz z ekipą Opa!Films wybrał się do Uzbekistanu, by nakręcić film o życiu „ludzi morza”. Żyjących bez morza. 

Tomasz Kobylański: Zawodowo zajmuje się pan architekturą, grafiką i projektowaniem. Skąd zatem zamiłowanie do podróży i pomysł na wyjazd właśnie do tak odległego Uzbekistanu?

Bartek Sabela: To fakt - nie jestem „zawodowym” podróżnikiem, fotografem czy reporterem, ale zawsze podróżowanie było mi bliskie ze względu na sport, który uprawiałem, czyli wspinanie. Zwiedzałem świat poprzez rejony wspinaczkowe w Europie i w Azji, jeździłem bardzo dużo i na różne sposoby, na początku często autostopem. Nie wyjeżdżałem po to, by „zwiedzać”, tylko po to, by się jak najwięcej wspinać. 

Jednak któregoś dnia trafiłem gdzieś w Internecie na ciekawe zdjęcie, które przedstawiało wielbłąda przechadzającego się nonszalancko obok rdzewiejącego kutra rybackiego. Zaciekawiło mnie, ponieważ wielbłąd i kuter jakoś nie idą w parze. Zacząłem drążyć temat, z którego wyłoniła się fascynująca i równocześnie niezwykle smutna historia: poprzez jedną absurdalną decyzję jednego człowieka – Nikity Chruszczowa – doszło do olbrzymiej tragedii. Jednym rozkazem zmieniono życie kilkudziesięciu tysięcy ludzi, bezpowrotnie zniszczono krajobraz terytorium wielkości dużego kraju europejskiego, wybito dziesiątki gatunków zwierząt. Wszystko w imię postępu! Czy można sobie wyobrazić większą arogancję i bezmyślność? Totalitaryzm pomysłu Chruszczowa jest wręcz nie do pojęcia! Wskazał palcem na mapę i powiedział, że tu mają być pola bawełny. Nieważne, że to pustynia, koszty – ludzkie, finansowe, środowiskowe – to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Liczyły się tylko ambicje I sekretarza i jego szalony plan.
 
I wówczas pomyślał pan, że zamiast wspinaczkowego wyjazdu lepiej wybrać się „na koniec świata”? Do miejsca zupełnie panu wcześniej nieznanego?

To wszystko akurat trafiło na czas, kiedy robiłem wiele nowych dla mnie rzeczy. I faktycznie, pomyślałem, że jak raz nie pojadę się wspinać, to nic się nie stanie. Wyjazd do Uzbekistanu był moim pierwszym od wielu lat wyjazdem nie związanym ze wspinaniem. Pomyślałem: jak wygląda morze bez wody? Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, ale wiedziałem, że chcę pojechać to zobaczyć. Poza tym, tragizm tej historii spowodował, że poczułem „obowiązek”, by tam pojechać. To coś, co mnie tam ciągnęło - bezpowrotnie umiera kawałek naszej planety.

Uzbekistan to państwo, które raczej nie jest zbyt znane przeciętnemu Polakowi. Jak opisałby je pan w kilku zdaniach?

Uzbekistan to fantastyczny kraj, niezwykle ciekawy i, co niewielu wie, mający trochę wspólnej historii z Polską. W XIX wieku tereny Azji Centralnej były badane przez polskich podróżników – Grąbczewskiego, Barszczewskiego – a ich dorobek jest ogromny! Podczas II wojny światowej armia generała Andersa przechodziła przez ten kraj. Do Uzbekistanu trafiło wówczas ponad 100 tys. Polaków, niektórzy zostali tam na zawsze. Z kolei wielu Uzbeków służyło w ramach Armii Czerwonej w bazach w Polsce, głównie w Legnicy. Jednak dla większości osób Uzbekistan to część Jedwabnego Szlaku z jego najważniejszym miastem – Samarkandą. Kojarzy się to z reguły z romantycznymi karawanami sunącymi leniwie po rozpalonych słońcem wydmach w kierunku bajkowo pięknych i bogatych miast. I oczywiście, miasta, które się tam znajdują – Samarkanda, Buchara czy Chiwa – olśniewają do dziś. Dla mnie najbardziej interesujące było zderzenie kultur w tym kraju.

Czyli?

Islam kontra rzeczywistość sowiecka, a teraz - silna dyktatura. To zderzenie widoczne jest na każdym kroku: od architektury miast po codzienne sprawy. Tworzy to fascynującą, a niejednokrotnie dramatyczną mieszankę. Uzbecy to muzułmanie suficcy. Nurt sufizmu na tym obszarze jest bardzo głęboko zakorzeniony. Sufizm – to mistycyzm islamski, dokładne przeciwieństwo fundamentalizmu. Stąd zapewne tak wspaniałe nastawienie tych ludzi wobec gości. Z drugiej strony, żyją w kraju będącym jedną z brutalniejszych dyktatur na świecie. W 2005 r. na ulicach Andijanu zastrzelono przez siły bezpieczeństwa od kilkuset do kilku tysięcy ludzi. Dokładne liczby nie są nadal znane. Miejscowa ludność żyje niejako w prywatnym państwie, w którym nie funkcjonują żadne prawa człowieka. Uzbecy są zmuszani do zbierania bawełny w czynie społecznym, wolność słowa nie istnieje, nadal zdarzają się przypadki, że ludzie po prostu znikają. A z drugiej strony cała fasada: potężny, bogaty Taszkent, w którym butiki „Swarovski” i „Gucci” stoją tuż obok slumsów. Zderzenie, o którym mówię jest właśnie najlepiej widoczne w stolicy: rządowe budynki, pomniki, aleje na wzór moskiewski, a tuż obok schowane za blaszanym ogrodzeniem prawdziwe, stare, uzbeckie miasto z przytulnymi uliczkami, niską zabudową, małymi meczetami.

Władza jednak stara się nie pokazywać tego turystom…

Władza dba o to, by przybysz z zagranicy widział tylko to, co chce się mu pokazać – zabytki, potężne budynki rządowe, pomniki, piękne aleje. Wiele obszarów miast, np. Taszkentu czy Samarkandy, jest wydzielonych blaszanymi murami. Tam jednak turystów raczej się nie spotka. To po prostu biedne, stare części miasta, nierzadko bezpośrednio graniczące z zespołami zabytków. Ale jak bardzo są fascynujące! Tu można spotkać prawdziwych ludzi, zobaczyć jak żyją, wejść do ich domu i wypić herbatę. Oczywiście dopóki nie zauważy nas milicjant – wtedy najprawdopodobniej zostaniemy grzecznie poproszeni o przejście na drugą stronę muru.

Spędził Pan kilkanaście dni w Uzbekistanie – bez znajomości cyrylicy, zdany głównie na siebie. W swojej książce pisze Pan, że mieszkańcy Uzbekistanu przychodzili panu z pomocą zupełnie bezinteresownie.

Byłem tam prawie miesiąc. Nigdy nie uczyłem się języka rosyjskiego. W samolocie uczyłem się czytać bukwy, by móc odróżnić toaletę od restauracji. W Uzbekistanie język to nie problem, nie musisz znać rosyjskiego, by podróżować po tym kraju, cieszyć się jego pięknem i mimo wszystko – rozmawiać z ludźmi. A to dlatego, że są bardzo życzliwi i otwarci. Wystarczy chęć, podstawy języka migowego i da się porozmawiać zawsze. To nie jest Paryż, gdzie jak nie wymówisz słowa „baguette” z idealnym akcentem, to pani w piekarni udaje, że nie wie o co chodzi (śmiech). Tam ludzie są ciekawi ciebie, chcą ci pomóc i to bezinteresownie. Miałem wiele przypadków gdy ludzie podchodzili do mnie, by po prostu porozmawiać, spytać się skąd jestem, co robię w ich kraju, dokąd jadę, jak się żyje w Polsce. Niejednokrotnie zapraszali mnie do swoich domów na herbatę. Mówi się, że Polacy są gościnni, ale dopiero od Uzbeków możemy się uczyć gościnności! 

W swojej książce napisał pan: „Mój plecak pewnie kosztuje więcej, niż ich cały dom, a oni dają mi chleb”.

Jakkolwiek władza starałaby się stworzyć iluzję potężnego, bogatego Uzbekistanu to prawda jest taka, że ogromna większość terenów poza dużymi miastami to obszary biedy. Najgorzej jest oczywiście na północy, w rejonie Morza Aralskiego. Zresztą Karakałpacja, autonomiczna republika w Uzbekistanie, zawsze była biednym rejonem. Tam są miejsca, gdzie ludzie żyją za 20$ miesięcznie. Wchodzisz do domu zbudowanego z gliny i trzciny, na podłodze klepisko, obok palenisko. Nie ma wody, nie ma prądu, a ty masz przy sobie aparat wart kilka tysięcy złotych, a oni pytają się czy dać ci jedzenie na drogę, chleb, herbatę, morele. Nic więcej w domu nie ma, ale z pustymi rękami nie wypuszczą. Nie ma mowy, że czegoś od nich nie przyjmiesz. Dostajesz całą wałówkę i aż łzy ci do oczu płyną. Poza tym oni tak naprawdę wiedzą sporo o naszym kraju, chyba więcej niż my o Uzbekistanie.

Znają chociażby Czterech pancernych i psa.

Pewnie! Znają też inne filmy i polskie bajki dla dzieci. W sklepach można spotkać dużo polskich produktów. Wchodzę do sklepu w Taszkencie, a tam cały wybór polskich słodyczy! Znają także takie nazwiska jak Jaruzelski, Wałęsa, Wojtyła. Czy ktoś z nas potrafi wymienić choćby jedno nazwisko z historii Uzbekistanu?

A co pana najbardziej zaskoczyło w Uzbekistanie?

Rejon Morza Aralskiego. Nie pojechałem zwiedzać miast Uzbekistanu. Te były niejako po drodze nad Aral. Nie spodziewałem się, że to wszystko, o czym czytałem i co oglądałem na zdjęciach, faktycznie tam będzie i będzie tak wyglądać. Chodzi mi głównie o porażającą skalę i absurd tej tragedii. Tego nie widać na zdjęciach, to widać dopiero, gdy przejdziesz się ulicami Mujnak, gdy zajrzysz do muzeum, gdy pogadasz z ludźmi. Nigdy w życiu nie byłem w tak smutnym i wzruszającym miejscu. Codzienne życie Uzbeków jest przepełnione  post-sowieckimi  absurdami  –  waluta,  obowiązek meldunkowy, bezgraniczna biurokracja. No bo jak tu zapłacić chociażby za samochód, kiedy najwyższy nominał to równowartość 40 centów amerykańskich?
 
Jak mieszkańcy Uzbekistanu radzą sobie z problemem olbrzymiej ilości  pieniędzy, aczkolwiek o niewielkiej wartości, z którymi mają do czynienia na co dzień?

To jest ciekawe pytanie. 1000 sumów to najwyższy nominał uzbeckiej waluty – równowartość 40 centów amerykańskich. Jak się potargujemy to można za to kupić małego melona. Jak w takim razie kupić samochód? Lodówkę? Telewizor? Nie, nie kartą kredytową, o tym możemy zapomnieć! Każdy Uzbek ma fantastyczną wręcz zdolność liczenia ogromnych ilości banknotów – dziesiątków, setek, tysięcy. W końcu jedyna możliwość płatności to gotówka - wykładana przy transakcji na stół kolejnymi „cegiełkami” bezwartościowego papieru. Czasami trzeba przynieść torbę lub walizkę pieniędzy! Walutę w Uzbekistanie wymienia się na czarnym rynku, ponieważ kurs jest o  jedną  trzecią  lepszy  niż  w  banku.  Ale  przecież  więcej  niż  100$  naraz  nie  wymienisz. Jak masz szczęście i dostaniesz od handlarza same najwyższe nominały to w kieszeniach musisz upchnąć  250  banknotów!  Ponoć  taki  stan  rzeczy  utrzymuje  się  z  prozaicznego  powodu  – tak bezwartościowych pieniędzy nikomu nie opłaca się podrabiać - dyktator może spać spokojnie!

Niedawno oświadczył pan: „Jak na razie szczęście sprzyja i uzbeckim oficjelom nie przyszło do  głowy przeczytać  „Może (morze) wróci”,  ani wklepać mojego nazwiska  w Google. W rekordowym wręcz tempie, godnym co najmniej jakiegoś dyplomaty lub bawełnianego bonzo, dostałem wizę”. 23 września wraz z ekipą filmową Opa!Films wybrał się Pan ponownie do Uzbekistanu. Sprawdziliście czy morze wraca?
 
Nie. Tematem dokumentu jest coś innego. To film o Karakalpakach, czyli o narodzie, który żył nad brzegami Morza Aralskiego. Zamieszkują oni północną część Uzbekistanu – Karakałpację. Ich kultura i tradycja od zawsze była związana z Wielkiem Aralem i deltą Amu Darii. To było ich morze. Jeszcze 60 lat temu teren, na którym żyją, tętnił życiem, był oazą pośród nieprzyjaznych stepów Azji Centralnej.  To  wszystko  im  odebrano, teraz mieszkają pośrodku słonej, smaganej wiatrami pustyni. Jakoś do tej nowej tragicznej rzeczywistości, którą im zafundowano, musieli się przystosować.

Udało im się to?

Ludzie żyją i nie tracą nadziei, że ich Aral któregoś dnia powróci. 
Do góry
Drukuj
Mail