WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Dorośli
Nasz dom przy Grossbeerenstrasse był niebieskoszary. Z wszystkich pozostałych domów odpadał brązowoszary tynk. W budynku od frontu rezydowała policja i drzwi były tak ciężkie, że musiałam się zapierać plecami, żeby je otworzyć. Mieszkaliśmy w oficynie z wąskimi kręconymi schodami wyłożonymi jasnoczerwonym linoleum. Na pierwszym piętrze zamiast wejścia do mieszkania był mur, na drugim nasze mieszkanie, na trzecim rodzina z małym dzieckiem. Na pierwszym piętrze musiały być kiedyś drzwi, ale policja nie potrzebowała tylnego wyjścia, potrzebowała za to celi z zakratowanym oknem. Pijacy w celi pod moim pokojem awanturowali się i krzyczeli czasami po nocach. Spokojni natomiast chrapali głośno i przenikliwie.

Po wejściu do naszego mieszkania stawało się w sieni. Pierwsze drzwi na prawo były do łazienki. W wannie leżał Michael w dżinsach w gorącej wodzie i jęczał na ukrop, chciał, żeby dżinsy się zbiegły i dopasowały do jego pulchnych kształtów. A skąd on się znowu tu wziął?

Czyżby moja siostra wpuściła go do mieszkania?

Szybko odgrzałam obiad dla siebie i rodzeństwa, chciałam, żebyśmy zjedli natychmiast, nie chciałam się z nim dzielić. Jedliśmy w sieni.

- Jecie? – zawołał Michael.

- Tak, ale nic nie zostało – odpowiedziałam.

Wyraził żal z tego powodu i usłyszeliśmy znowu plusk wody.

Później Michael siedział na brzegu wanny i suszył suszarką spodnie na sobie. Miał jasnorude faliste włosy, pomarańczowe rzęsy i brwi, bladoróżową skórę i był mężem Gabi, koleżanki mamy z pracy. „Znasz Jimiego Hendrixa?”, zapytał mnie kiedyś. I wniebowzięty puścił mi jakiś jego kawałek. Od tej pory, kiedy był u nas, zawsze słuchałam jego muzyki. A kiedy był, były też jego płyty, nosił je zawsze pod pachą. Podobali mi się też Ike & Tina Turner i Led Zeppelin. Gabi i Michael, i Foxi, i Siggi, i Monika wszyscy mieli długie włosy, które sięgały pupy, i wszyscy ćpali. U nas było ciepło i był pokój stołowy, kuchnia, jedzenie i dzieci – czyli my – i matka: coś w rodzaju rodziny. Można tu było przesiadywać i to robili. Gabi chodziła do pracy i zarabiała pieniądze na towar. Czasami Michael też trochę zarabiał, przed Electrolą na Kudammie. Zaczepiał ludzi wchodzących do sklepu płytowego i proponował im kupno swoich płyt: „Są tańsze od tych w środku”. Miałam nadzieję, że Michael się ich nie pozbędzie, bo gdyby tak się stało, nie mogłabym ich już słuchać. Jimi Hendrix znowu zniknął. Czasami Michael przynosił też nowe płyty, wszystkie kradzione. Zabierał mnie na takie akcje, musiałam stać obok niego i na niby szukać płyt, wyjmować je z półki i oglądać, żeby wyglądało niewinnie. On załatwiał towar. Od kilku miesięcy mieliśmy gramofon, wszyscy przyjaciele złożyli się i podarowali go mamie na urodziny. Michael nastawiał muzykę: posłuchaj gitary, posłuchaj perkusji, posłuchaj, jak fantastycznie brzmi. Opowiadał wszystko, co wiedział o Jimim Hendriksie. Hendrix już nie żył. Janis Joplin też. Brian Jones też. Jim Morrison też.

- Siggi nie żyje – oznajmił Michael trochę później, gdy razem z Gabi chwiejnym krokiem wyszli wyluzowani z łazienki, w której chwilę wcześniej zamknęli się roztrzęsionymi rękami.

- Co? Gdzie go znaleźli?

- Nie mam pojęcia.

Foxi zwędził nasz pierwszy i jedyny magnetofon kasetowy, który mama podarowała mojemu bratu na urodziny. Mama wyrzuciła go z domu. Wtedy skończyło się nagrywanie muzyki z radia, żeby jej potem słuchać. Z Foxim zniknęła też jego przyjaciółka Monika, Siggi nie żył, trzy osoby mniej do zadymiania naszej chaty.

Gabi i Michael często bywali u nas, mama i Gabi lakierowały sobie nawzajem paznokcie. Mama nosiła na paznokciach blady róż, a na powiekach jasny błękit.

Gabi musiała pójść do szpitala, bo zrobiła się chuda jak szczapa, mieli ją tam odkarmić. Była wyższa od mamy, a ważyła tylko tyle co ja. A ja byłam lekka. Włożyłam nóż o cienkim gładkim ostrzu w szczelinę w grzbiecie świnki skarbonki i lekko nią potrząsałam, dopóki monety nie ułożyły się na ostrzu i nie zsunęły po nim na zewnątrz. Za te pieniądze kupiłam Gabi szeroką pomarańczową bransoletę z błyszczącego plastiku i pokazałam ją mamie. Mam uznała, że na Gabi będzie za duża. W szpitalu Gabi leżała jak przecinek na białym prześcieradle. Paznokcie miała czerwone jak mak polny. Gabi tak czy owak miała długie kości, ale teraz jej palce wyglądały niczym suche gałęzie. W jednej ręce tkwiła igła połączona z rurką. Wyjęłam z kurtki bransoletę i popatrzyłam jeszcze raz na jej ręce.

- Proszę, to dla ciebie.

Gabi uściskała mnie. Dla mnie była piękną kobietą. Uśmiechała się od ucha do ucha. Miała duże ciemne oczy. Podłużną twarz niczym faraonka. Włosy w kolorze czarnej herbaty z cytryną. Gęste czarne sztuczne rzęsy, długie wąskie paznokcie. Bransoleta zsunęła się jej do łokcia.

- Możesz przecież założyć ją sobie na szyję – powiedziałam. Moje rodzeństwo wprost pokładało się ze śmiechu. Przed wyjściem mam prosiła nas, żebyśmy nie opowiadali w szpitalu kawałów z domu. Na nic zdała się jej udręczona mina. Nie dało się nas powstrzymać.

– Może będzie ci też pasować na nogę. Ale jako ozdoba szyi bransoleta jest najlepsza.

Gabi śmiała się razem z nami, ledwo ktoś powiedział słowo, zaraz wszyscy trzęśliśmy się ze śmiechu.

- Musisz tylko na chwilę zdjąć głowę, żeby dało się założyć bransoletę na szyję, a potem przykręcić głowę z powrotem.

Gabi naprawdę spróbowała założyć bransoletę na nogę, ale nie przeszła jej przez piętę. Gdyby nie to, mogłaby ją nosić na kostce. W każdym razie udało jej się przecisnąć bransoletę przez łokieć i podsunąć pod samą pachę. Poruszała się jak w zwolnionym tempie. Wszyscy dorośli palili papierosy, mama, jej przyjaciel, Gabi, Michael, jego brat i wiedeńczyk, który pewnej nocy trafił do nas prosto z dworca, bo miał nasz adres i teraz przejściowo mieszkał u nas, dopóki nie znajdzie mieszkania, tyle że on mieszkania nie szukał, bo u nas było jedzenie. Wszyscy mężczyźni mieli długie włosy, prawie wszystkie kobiety – całkiem krótkie.

Gerhard, nowy mężczyzna mojej mamy, miał tylko jedną nogę. Kiedy w wieku osiemnastu lat wrócił o kulach z wojny, z podwiniętą lewą nogawką, i zadzwonił do drzwi domu, jego matka otworzyła, popatrzyła na kikut i powiedziała: „Coś takiego mogło się tylko tobie przytrafić”.

Poza tym wcale mu nie współczułam.

Jeśli o mnie chodzi, mógł paść martwy.

Ale nie padł, miał przypinaną drewnianą nogę. Haczykowaty nos, a nad nim głęboką pionową zmarszczkę. Często pytaliśmy mamę, jak wytrzymuje z facetem, który ciągle jest w złym humorze i zawsze wszczyna kłótnie, kiedy za dużo wypije. A często pił za dużo.
Mama zresztą często u niego nocowała, jechała wtedy nowym metrem do stacji końcowej Fehrbelliner Platz. Wracała o szóstej rano, żeby zbudzić nas w porę do szkoły.

Co sobotę chodziliśmy z mamą na zakupy przy Yorckstrasse, potem jedno za drugim taszczyliśmy torby z zakupami przez Grossbeerenstrasse w kierunku mostu Möckernbrücke. Na czele kolumny mama z najcięższymi torbami, potem starszy brat, potem ja, a na końcu młodsza siostra. „Zaczekaj!” – wołaliśmy co rusz. – „Ciężko nam”.

„Nie mogę czekać, muszę iść szybko, bo jest ciężko”, odpowiadała. Co niedzielę mama dawała nam pieniądze na popołudniowy seans w kinie. Po filmie spotykaliśmy się z mamą w „Nulpe”. W małej knajpie w kącie pod ścianą stało pianino, na którym pijany Borys grał partity Bacha, czasem jego pijana żona Ksenia, siedząc na ławie, oparta o pianino śpiewała rosyjskie pieśni, a on jej akompaniował. Dawniej miał na imię Eberhard, ale odkąd poznał Ksenię, wyłącznie Borys. Ksenia rozmawiała także z nami, dziećmi, a myśmy czekali, aż mama się wygada i będzie można wreszcie pójść do domu. Niektórzy z bywalców knajpy uważali, że moja mama jest głupia i nie jest prawdziwą artystką, bo codziennie chodzi do pracy, a nie zostaje w domu i nie maluje. Także wiedeńczyk, który tutaj obsługiwał gości i po prostu nie chciał się od nas wyprowadzić. Czasami siedzieliśmy pod stołem i bawiliśmy się z małym białym psem, którego przyprowadzał stary człowiek, Rudi Lesser, to najlepszy malarz tutaj, powiedziała kiedyś do nas mama. Nigdy nie widziałam, żeby ci ludzie malowali, widziałam tylko, jak piją. Ale stary człowiek nigdy nie bywał pijany, zazwyczaj grał w szachy, podpierając lewą ręką czoło. Niektórzy goście pokazywali nam sztuczki z podstawkami pod kufle, jak grzbietami palców wypchnąć je w górę, tak żeby cały stos wykonał salto i można je było złapać w powietrzu. Dorośli rozmawiali o polityce, wojnie w Wietnamie i swojej wojnie. Czyżby znowu nadchodziły złe czasy?

I przyszły na nas złe czasy. Pewnej nocy obudziłam się, bo mama wołała moje imię, prawie rzęziła. Zadzwoń do Gerharda, powiedziała. Niech wezwie pogotowie.

Następnego ranka zjawili się Michael i Gabi. A dwa dni później siostra została odprowadzona na dworzec, brat przeprowadził się do Gerharda, a ja z walizką i kartką, na której napisano mi adres i godziny przyjęć lekarza w szpitalu, do jednopokojowego mieszkania Gabi i Michaela. Dzięki temu jedno mieszkanie stało puste.

Wieczorem Michael wrócił do domu w dobrym humorze. Gabi wstała z łóżka i zamknęli się w łazience. Ja popijałam głośno herbatę. Kiedy oboje wyszli z łazienki, wyciągnęli wspólnie materac z pawlacza i wcisnęli obok dużego podwójnego łóżka. Wkrótce potem położyłam się i zasnęłam przy zmieniających się obrazach w głośno chodzącym telewizorze. Następnego ranka Gabi obudziła mnie łagodnym głaskaniem, po śniadaniu odprowadziła do metra, żebym poznała drogę, i dała mi klucz do mieszkania. O wpół do piątej miała wrócić z pracy.

Po szkole przeprowadziłam oględziny mieszkania. W kuchni zajrzałam do każdej szafki, otworzyłam każdą szufladę. Wszędzie stały brudne naczynia. Polepione talerze z resztkami jedzenia sprzed wielu dni. Szczególną uwagę zwróciłam na dwie łyżki, które były zupełnie poczerniałe. Nie zmywam tutaj, ma to robić Michael, bo nie chodzi do pracy. W łazience znalazłam sztuczne rzęsy Gabi i na próbę przyłożyłam je sobie do oczu. Wszędzie walały się strzykawki i szczoteczki do zębów. Na brzegu umywalki była przyklejona woskowa świeca. Wyszłam z mieszkania, żeby odwiedzić mamę w szpitalu. Wieczorem Gabi zapytała:

- A jak ona się czuje?

- Ma w obu rękach igły połączone z rurkami. Ci, co leżą w łóżkach obok niej, to półtrupy.

- W niedzielę pójdziemy do niej razem.

Usiadłam Gabi na kolanach i razem piłyśmy herbatę z cytryną. Czarną herbatę. Natychmiast po wciśnięciu do niej cytryny zabarwiła się na kolor włosów Gabi. Na kawałku bieżnika pod oknem ustawiałam swoje smerfy. Smerfy były jedyną rzeczą, jaką wzięłam ze sobą z domu. Łasuch, Maruda, Ważniak, Smerf naczelnik, Smerfetka, Papa Smerf, Gapik. Obok drzwi stał duży telewizor, ściany były białe i puste. W tym pokoju można było tylko leżeć w łóżku. Albo leżeć na materacu i bawić się smerfami. Tylko że bawić się już nie potrafiłam. Nie mogłam użyczyć smerfom głosu, nie wiedziałam, co by na to powiedziały.

Czasami siedziałam na materacu i odrabiałam lekcje. Przeważnie jednak próbowałam to załatwić już w metrze.

W łazience można było tylko stać lub siedzieć na brzegu wanny. Albo w kuchni na kaloryferze. Jeśli było co jeść, to w łóżku. W łóżku można też było jeść. Można też było siedzieć na kancie łóżka z nogami wystawionymi w połowie na korytarz i pić czarną herbatę z cytryną.

Przy stoliku siedziałam tylko w szkole.

Czas mijał powoli. Można było czekać, żeby czas mijał. Dopóki Gabi nie wróci z pracy. Wtedy było niekiedy jajo sadzone z chlebem, które jadło się na łóżku. Żółtko miało czerwony kolor od sproszkowanej papryki.

Michael szprycował się już od pięciu lat. Ale nie chudł. Codziennie pił litr mleka. On grubiał, a na Gabi znowu została tylko skóra i kości. Jakby zjadał jej ciało. Na pewno zabierał jej pieniądze. Kiedyś założył się ze mną, że nie dam rady wstać o trzeciej w nocy, gdy w Ameryce Cassius Clay będzie walczył z Joe Frazierem. Ja jednak wstałam i obejrzałam tę walkę bokserską. Od razu dał mi dziesięć marek, gdyby mi nie dał, nie poszłabym do łóżka. Bo później nie dostałabym tych pieniędzy.

Co wieczór, kiedy Michael wracał do domu, Gabi natychmiast się podnosiła. Nie zamykali już na klucz drzwi łazienki. Dzień w dzień stałam więc w drzwiach i obserwowałam, co robią. Gabi zdejmowała sweter i siadała na brzegu wanny. Potem zaciskała pasek na ramieniu. Michael zapalał świecę, brał łyżkę, sypał na nią z małej torebki odrobinę proszku i dodawał trochę wody. Łyżkę trzymał nad płomieniem, dopóki proszek się nie rozpuścił. Wręczał łyżkę Gabi, a sam brał do ręki strzykawkę. Trzymając igłę w roztworze, wciągał jego część do strzykawki. Gabi podsuwała mu ramię. Wzdrygnęłam się.

- Nigdy nie potrafiłabym wbić sobie igły w ciało – powiedziałam.

- Dlatego ja to robię – wyjaśnił Michael.

Wystraszona Gabi podniosła na mnie wzrok.

- Za to też nigdy się nie bierz, mała.

Michael zaczął nakłuwać ostrym czubkiem igły jej ramię. Kiedy znalazł żyłę, nacisnął tłoczek i wpompował płyn do ciała Gabi.

- Zaraz przyjdę, mała, on też musi sobie walnąć – powiedziała Gabi.

Włożyła z powrotem sweter, a ja w tym czasie trzymałam łyżkę. Michael sam zacisnął pasek na ramieniu. Kiedy wstrzyknął sobie płyn, poszli do pokoju, włączyli telewizor i położyli się do łóżka. Ja leżałam pośrodku i przytulałam się do Gabi.

W telewizji szedł jakiś amerykański film miłosny. Gabi i Michael nie byli w stanie go oglądać. Leżeli tylko na łóżku z wywróconymi do góry oczami. Szybko zasnęłam, następnego dnia musiałam iść do szkoły.

Raz odwiedziłyśmy ojca Gabi, który miał tylko jedną rękę. Prawy rękaw koszuli wyprasowany i włożony do spodni. Lewą ręką zaparzył nam herbaty, nie pozwolił nikomu, żeby mu pomagał. Bez kobiety, jedna ręka, dziecko, twarz jak u Gerharda, niczym kamień.
Wiedziałam, że gdyby mama umarła, zostałabym z Gabi. Na to, że Gabi może umrzeć, nigdy bym nie wpadła. Możeśmy, moje rodzeństwo, mama i ja, za często o tym rozmawiali, że można umrzeć, kiedy się bierze heroinę.

Gdy pewnego wieczora Gabi i Michael znów leżeli bez ruchu przed telewizorem, zapytałam:

- Czy wy też kiedyś umrzecie?

Gabi otoczyła mnie ramieniem. Usta miała półotwarte podobnie jak oczy. Przeciągając głoski, odpowiedziała:

- Już dobrze, maleństwo.

Dla Gabi zrobiłabym wszystko. Nawet trzymałabym jej heroinę nad płomieniem na łyżce, gdyby drżały jej ręce. Albo przyniosła jej pasek, albo strzykawkę. Po moich jedenastych urodzinach spotkaliśmy się znowu w naszym starym mieszkaniu: mój brat, moja siostra i ja, mama, którą wypuszczono ze szpitala z wieloma pudełkami tabletek, wkrótce zaczęła znowu chodzić do pracy. Zachorowała, bo paliła za dużo papierosów. Tak nam to wyjaśniła. Ale paliła znowu. Nie byłam już sama przez całe popołudnia, kiedy wróciła mama i rodzeństwo, ale poczucie osamotnienia nie zniknęło. Nagromadziło się we mnie i zapuściło korzenie.

Michael i jego przyjaciele próbowali przekonać mamę, że mogłaby lepiej malować po narkotykach, one pobudzałyby jej wyobraźnię. „Bez narkotyków też nie brakuje mi fantazji i wyobraźni”, tak powiedziała do nas.

My tak czy owak nie zamierzaliśmy brać narkotyków.

Wiedeńczyk zaglądał tylko czasami, żeby się u nas wykąpać. Odkryliśmy u góry w ścianie łazienki maleńki otwór, przez który wdmuchiwaliśmy do wanny makaron spaghetti. Krzyczał, żebyśmy przestali. Im głośniej on krzyczał, tym bardziej myśmy się śmiali i nadal wdmuchiwali makaron do łazienki. Kiedy sobie poszedł, sprawdziliśmy, jak to musiało wyglądać. Każdy z nas wchodził do łazienki i patrzył, jak spaghetti spada bezpośrednio do wanny. Bawiliśmy się jeszcze długo i zużyliśmy w ten sposób całe opakowanie makaronu. Wiedeńczyk już nigdy się nie pojawił.

Raz przyszedł jednak z wizytą mój tata, nie mogłam się na niego napatrzeć, tak bardzo za nim tęskniłam.

- Możesz sobie czegoś zażyczyć – powiedział. – Nie było mnie przecież na twoich dwunastych urodzinach. Na trzynastych też mnie nie będzie.

To był dla mnie cios – on już nie przyjdzie. Czego miałam sobie życzyć? Byłam przeszczęśliwa, że mogę siedzieć obok i opierać się o niego. Czy miałam sobie życzyć, żeby Michael się wyniósł i uwielbiana przeze mnie Gabi przestała brać? Była wyższa od mamy, ale wychudzona ważyła czterdzieści kilo i leżała w szpitalu, gdzie ją przymusowo karmiono. Życzenia? Żeby rodzice znów byli razem? Żeby wszyscy przestali palić? Żeby już nikt nie umarł? Żeby Gabi nie leżała znowu nieprzytomna w łazience? Mama wybiła szybę w drzwiach, żeby otworzyć, gdy ze środka nie było odpowiedzi. Ucieszyliśmy się, że Gabi nie umarła. Choć wyglądała jak trup, kiedy tak leżała na kafelkach. Wstrzyknęła sobie środki nasenne, bo nie miała nic innego. Zażyczyłam sobie od taty płyty. Jakiej, nie wiedziałam. Muzyka Jimiego Hendrixa była jak obietnica, jak dom. Ale on nie żył. W drzwiach pokoju stołowego nie było już szyby, zbił ją mój brat, bo nie chciałam otworzyć drzwi, kiedyśmy się pobili, bo brat tak długo mi dokuczał, szydząc, że wszyscy muzycy, którzy mi się podobają, to ćpuny, a Jimi Hendrix umarł z przedawkowania heroiny, aż w końcu uderzyłam. Chciałam dostać płytę kogoś, kto jeszcze żyje. Zaprowadziłam tatę do Electroli na Kudammie, naprzeciwko „Marmorhaus”, i zaczęłam szukać wśród płyt. Nie znałam żadnej grupy, nie znałam muzyki, nie wiedziałam, czego chcę, ale chciałam w tym sklepie coś wybrać i za to zapłacić. I wyjść ze sklepu z reklamówką Electroli. Razem z tatą. Nie najpierw on, a potem ja. I miała to być moja własna muzyka, a nie taka, jakiej słucha Michael. Czego powinnam szukać?

Moją uwagę zwróciła pewna niebieska płyta, wyciągnęłam ją z pojemnika. Tej chciałam słuchać, żadnej innej. Wielokrotne odbicie tańczącej kobiety, na zdjęciu uchwycono ruch taneczny, połyskujący kostium ze spódniczką mini, srebrne buty, gładkie czarne włosy. Ta kobieta emanowała siłą, wyglądała tak, jakby nie dała sobie w kaszę dmuchać, jakby nie pozwala nikomu sobą pomiatać. ike & tina turner LIVE IN PARIS Olympia 1971. Nigdy nie byłam w Paryżu, nigdy nigdzie nie wyjeżdżałam, nie wiedziałam, co znaczy „live” i co to ma być „Olympia”, znałam tylko olimpiadę w Monachium. Podałam ojcu płytę, on podał ją sprzedawcy, założyłam słuchawki i tak: To był właściwy głos, takiemu nikt nie powie, co ma robić, jemu nic się nie przytrafi, ten głos miał w sobie jakąś opiekuńczość, rytm spotykał się z biciem serca, muzyka osłoniła mnie, jak gdyby otuliła mnie płaszczem. Tata kupił płytę. Wręczył mężczyźnie przy kasie pieniądze, a mnie płytę w reklamówce, wyniosłam ją ze sklepu. I smell trouble. Na cały regulator. Zwierzęta domowe zaczęły się denerwować. Nie miałam nawet słownika angielskiego. To był mój kawałek. I smell trouble ahead of me. Nie wiedziałam przecież, że Ike był pijakiem i bił Tinę, i że już dawno byli po rozwodzie, kiedy grali koncert, którego teraz słuchałam. I will face the trouble with a smile. Cisza, odstępy, przerwy między zdaniami, napięcie, coś się dzieje? Nie, nie eksplodowała z wściekłości, ja też nie, niczego nie zepsuć, mimo wszystko nie zwiać, zacisnąć zęby, żyć dalej. Muzyka dalej grała, a ona śpiewała dalej.

A whole lot of trouble ahead of me.
I wonder why.

Wydawało się, że chce wszystko wykrzyczeć, za mnie, wbrew wszystkim dorosłym. Ale co? Nie rozumiałam ani słowa z tego, co śpiewała i krzyczała: They just won’t let me be. Ale w jej głosie było moje życie, moje marzenie o życiu. Że mogę wszystko wykrzyczeć i zostanę zauważona. Jeszcze przed moimi trzynastymi urodzinami miała wystąpić w Deutschlandhalle. Na różowy bilet zaoszczędziłam pieniądze z kieszonkowego.

Deutschlandhalle
Ike & Tina Turner
Wtorek 12.11. 1974
Początek: zobacz na odwrocie
Estrada Sektor F Rząd 2 Miejsce 17
18,- DM

Była ze mną moja przyjaciółka, wkroczyłam w inny świat, czas się zatrzymał, zniknęło życie poza halą koncertową, pozostały tylko Ikettes, Ike, Kings of Rythm, czyli zespół. I Tina Turner, jej siła, jej głos, cała reszta była obojętna, czułam się bezpieczna, w najpiękniejszym śnie, nic nie może mi zaszkodzić, robię tylko to, co chcę.

No no no no they just won’t
they just won’t let me be

W moje czternaste urodziny znaleziono Gabi martwą.


[przekład: Ryszard Wojnakowski] 
Do góry
Drukuj
Mail

Tuckermann Anja [autor]

Anja Tuckermann – autorka powieści, sztuk teatralnych i książek dla dzieci. Za swoją twórczość otrzymała wiele wyróżnień i nagród, m.in. nagrodę Deutscher Literaturpreis i Friedrich-Gerstäcker-Preis. Jej książki zostały przetłumaczone na 15 języków. W Polsce w 2014 roku ukazała się książka Mano. Chłopiec, który nie wiedział, gdzie jest (Wydawnictwo Nisza). W 2011 roku Anja Tuckermann była stypendystką Willi Decjusza w Krakowie