Mróz szczypie w nosy i w uszy, ale tak pasuje, tak wypada, widać to na twarzach tych, którzy czekają razem z nami na pokrytym lodem dworcu autobusowym w Krośnie: nie ma sensu szarpać się z tym chłodem, trzeba go wziąć w objęcia, jak mnisi zen biorą swoją złość. Kiedy autobus z napisem DUKLA podjeżdża wolniutko na przystanek, ogarnia mnie radosne uniesienie: to niewiarygodne, że ona naprawdę istnieje, ta linia autobusowa, która wydaje mi się zupełnie nierealna, ponieważ na jej końcu znajduje się wyłącznie moja własna fantazja.
Stację docelową tej linii znam bowiem z książki, której zdania już dawno rozsypały się w moim mózgu na samodzielne, oderwane obrazy. Książka nosi tytuł Dukla, a jej autorem jest Andrzej Stasiuk. Według niego cała pustka świata zebrała się na placach przed kościołami w Dukli, stare kamieniczki wokół Rynku przywołują na myśl konkurs cukierników, a w magiczne wieczory światło zapakowuje ratusz w blok lodu. W jednym z kościołów spoczywa na sarkofagu nadzwyczaj atrakcyjna, prowokująco zmysłowa, niemal uwodzicielska rzeźba księżnej Marii Amalii z Brühlów, a na końcu książki ta rzeźba budzi się do życia. Z Dukli jest niedaleko do granicy słowackiej, do ukraińskiej zresztą też. Tuż za miastem wznoszą się Karpaty, gdzie w księżycowe noce, jak wiadomo, wyją wilki. "Dziwne miasteczko – pisze Stasiuk – z którego nie ma już dokąd pojechać". Właśnie tę miejscowość musiałem zobaczyć. Opowiedziałem o niej przyjacielowi, Najlepszemu, który od razu zgodził się mi towarzyszyć.
Wyjechaliśmy wczesnym autobusem z Krakowa do Krosna, gdzie mieliśmy się przesiąść, ale autobus się rozkraczył, zanim opuściliśmy granice Krakowa, skutkiem czego dotarliśmy do Krosna z dwugodzinnym opóźnieniem. Kiedy autobus z Krosna – kilkakrotnie zboczywszy z głównej szosy, by po drogach wyjeżdżonych przez biały krajobraz zawitać do maleńkich wiosek – przyjechał do Dukli, niebo na zachodzie miało różowy kolor, a na wschodzie wzbijały się w górę miliony czarnych cząstek. Po opuszczeniu przystanku autobusowego nie natknęliśmy się już na nikogo, kto mówiłby po angielsku. Wygrzebawszy swoją mapę o całkiem niezłej skali, wyjmowaliśmy ją sobie nawzajem z rąk, obracaliśmy na wszystkie strony, mówiliśmy: "A więc tu stoimy!" – i w końcu ruszyliśmy na los szczęścia w lewo. Wtem coś zamigotało między budynkami, ponad dachami pojawił się na chwilę szczyt schodkowy, jakby chciał dać nam znak. Podążyliśmy za tym znakiem – i minutę później stanęliśmy przed ratuszem. Otynkowany na biało, egzotyczny, stary budynek, hiszpańska misja z wieżą - takie sprawiał wrażenie. Plac przed ratuszem okazał się znacznie mniejszy, niż sądziliśmy, niewiele większy niż basen. Poza tym jednak wszystko było takie, jak odmalowała to sobie moja fantazja za pomocą farb Stasiuka. Pustka zgromadziła się tutaj, a nawet więcej lub na odwrót, wydawało się, że tutaj powstaje, niewidzialne robaki tkały ją między domami, które otaczały plac na podobieństwo tortu zielonymi, niebieskimi, żółtymi pastelowymi tonami, a do tego dochodziły utkane z lukru szaty okien. Wydawało się, że pustkę się tutaj produkuje, zbiera, zapakowuje i wysyła na cały świat.
Na placyku krzyżowały się diagonalnie dwie ścieżki między śnieżnymi wałami. Okrążywszy ratusz, postanowiliśmy poszukać hotelu, zaznaczonego na naszej mapie w nieokreślonym miejscu, i wróciliśmy do głównej ulicy. Skierowaliśmy się w prawo, przeszliśmy na drugą stronę rzeczki, minęliśmy dwa pomalowane na podobny żółty kolor kościoły - w jednym z nich powinna znajdować się Amalia – i dotarliśmy do skrzyżowania, które wydało nam się podejrzane, obracaliśmy mapę tak i siak, w końcu zawróciliśmy. W ciągu dwóch następnych dni tyle razy traciliśmy orientację w stosunku do głównej ulicy tego właściwie maleńkiego miasteczka, że mimo największych wysiłków nie potrafię uzgodnić z mapą swoich wspomnień konkretnych budynków i skrzyżowań. Mapa za każdym razem zgadzała się z rzeczywistością tylko przez pięć minut. Miejscowość bez przerwy wydawała się obracać, a w nocy jej końce zamieniały się miejscami, mieliśmy wrażenie, że zawsze idziemy w tym samym kierunku i za każdym razem wychodzimy gdzie indziej. Zawróciwszy po raz pierwszy, ponownie znaleźliśmy się przed jednym z kościołów. Skierowałem się w stronę wejścia. Chciałem odwiedzić Amalię, zanim zrobi się ciemno i kościół zostanie zamknięty. Weszliśmy do swego rodzaju przedsionka, Najlepszy chciał właśnie zamknąć za nami drzwi, gdy zza drzewa opodal szopy przy murze kościelnym wyłonił się duchowny w czarnej sutannie. Zdecydowanym krokiem zbliżył się do przedsionka i nie zwracając na nas uwagi, wszedł do kościoła. Robiąc mu przejście, zderzyliśmy się plecakami.
- Odlewał się tam? – zapytałem.
Najlepszy roześmiał się.
- Coś ty, chyba ci odbiło! Myślisz, że księża odlewają się na cmentarzu kościelnym? On wyszedł z szopy.
- Czy ja wiem – zauważyłem sceptycznie.
Otworzyłem drzwi, za którymi zniknął duchowny, i zajrzałem ukradkiem do środka. Mała nawa i chór tonęły w ciepłym świetle, jasność miała konsystencję i odcień światła świec, choć nie mam w pamięci ani świec, ani innego źródła tego światła. W mojej pamięci wypływało ono jakby ze ścian.
W chórze stały krzesła, na środkowym, dużym, ciemnym krześle z poręczami, siedział drugi ksiądz, który słuchał kogoś stojącego obok, ale nie patrzył na tę osobę, wysokie czoło podparł długimi palcami. Blisko niego siedziało kilku młodych ludzi w wierzchnich okryciach, inni kręcili się cicho w pobliżu zajęci jakimiś przygotowaniami. Nie wyglądało to na pouczenie religijne ani na spowiedź, wyglądało na prowadzony półgłosem, spokojny dialog. Nie spotkałem się dotąd z czymś takim w żadnym kościele. Nie ośmieliłem się zakłócić tej atmosfery, wizytę u Amalii postanowiłem odłożyć na później, wycofałem się, plecakiem wypychając z powrotem do przedsionka Najlepszego, który wszedł do kościoła za mną.
- Za dużo się dzieje – oznajmiłem. – Zajrzymy jutro.
Odszukaliśmy hotel i zapłaciliśmy za jedną noc z góry. Tylko zanieśliśmy plecaki do pokoju i od razu wyszliśmy. Awaria autobusu nie pozwoliła nam przeprowadzić rozpoznania miasta za dnia, musieliśmy więc po ciemku. Jeszcze raz poszliśmy na rynek. Stało tam teraz paru młodzieńców, którzy nie mieli nic do roboty. Zagłębiliśmy się w przyległe uliczki. Wiatr, nie dmuchający tego wieczora, uformował ze śniegu na murach budynków wygięte łukowato, jakby podmyte przez wodę ściany małego kanionu. Przy drodze siedział szary kot, który wstał i zbliżył się do białego kota, przyglądającego się nam przez kraty furtki ogrodowej. Natknęliśmy się na plac targowy z zainstalowanymi na stałe kramami, z blaszanych dachów – znowu robota wiatru – zwisały ułamane sople niczym klucze płaskie. Kiedy przechodziliśmy przez park, w ciemności błyszczały na drzewach białe kreski, którymi śnieg obrysowywał kształty gałęzi. Za stawem dotarliśmy z powrotem do głównej ulicy. Na prawo znajdował się oświetlony z zewnątrz budynek, nad którym unosił się dym. Jakaś impreza, pomyśleliśmy, grillują. Ale z bliska okazało się, że to kolejny kościół, tym razem potężny, należący do zakonu bernardynów z Dukli i pogrążony w zupełnej ciszy. Przejeżdżaliśmy obok niego autobusem, przypomniałem sobie, że za kościołem był duży cmentarz, który zapragnąłem teraz zobaczyć. Miejscowość, w której się znajdowaliśmy, leży bowiem pośrodku Galicji, dawnej prowincji austriackiej, ciekaw byłem, czy na cmentarzach w tym regionie zachowały się jeszcze stare groby z niemieckimi, austriackimi, węgierskimi nazwiskami. Poświeciliśmy sobie komórką, żeby obejrzeć kilka nagrobków, nie odkryliśmy jednak żadnych napisów i postanowiliśmy przyjść jeszcze raz, kiedy będzie jasno. Zapuściliśmy oko do olbrzymiego, ciemnego przyklasztornego ogrodu, do którego prowadziły ślady jakiegoś zwierzęcia. Z szerokiego na metr komina budynku mieszkalnego wznosił się gęsty dym, klasztor sunął przez falujący mrok nocnych godzin niczym transatlantyk. Za murem ogrodu zaczynały się pola i las. Jeszcze dwa, trzy kroki w głąb tej ciemności, pomyślałem, w głąb tego chłodu, a opuścisz ten świat w jeden czy drugi sposób.
Ślizgając się na oblodzonej drodze, wróciliśmy do miejscowości. Nad rzeczką mieścił się zakład przypominający tartak. Paliło się w nim jeszcze światło, pewnie pracowano. To tutaj, pomyślałem, piłują po nocach pustkę, która za dnia znoszona jest ze starego ratusza w wielkich kawałkach.
Później wyszedłem jeszcze raz, chciałem zobaczyć, jak wygląda plac ratuszowy o północy. Było tak zimno, że bałem się, iż palce mogą mi popękać, gdy dotrze do nich chłód, wyciągałem więc z papierosa całe ciepło, jakie oddawał podczas palenia. Skończyłem palić, ale nie doszedłem jeszcze do placu. Zatrzymałem się. Panowała grobowa cisza, w pobliżu żywej duszy, ani człowieka, ani zwierzęcia. I wtedy nagle – może dlatego, że w poprzednich dniach słuchałem bez przerwy "Dnia Zmarłych" Tocotronic, ale może tylko dlatego, że w zimne noce strach wisi w powietrzu albo że irytowały mnie domy, rysujące się tak ostro w świetle latarni, tak wyczekująco i z pełną świadomością – nagle ich ujrzałem, jak wychodzą zza węgłów na sztywnych nogach: zmarli z zasypanego śniegiem cmentarza, po którym łaziliśmy przed kilkoma godzinami bez żadnego szacunku dla tego miejsca. Zawahałem się chwilę – po czym odwróciłem się i zacząłem biec, biegłem, dopóki w hotelu nie zamknąłem za sobą na klucz drzwi pokoju.
Po śniadaniu właściciel hotelu poradził nam, żebyśmy zostali, wieczorem w hotelowej sali tanecznej miała się odbyć wielka zabawa. My jednak wybraliśmy już trasę wędrówki: jedenaście kilometrów przez góry i lasy do chaty, w której można było przenocować. Chcieliśmy zobaczyć niedźwiedzie i wilki lub przynajmniej rysia. Jedynym zwierzęciem - tyle uprzedzając tytułem wyjaśnienia - które wypatrzyliśmy przez lornetkę Najlepszego, był kowalik, spacerujący łebkiem w dół po pniu w odległości mniej więcej pięciu metrów. Przechodząc przez miejscowość, spróbowaliśmy jeszcze raz zobaczyć Amalię, ale kościół był zamknięty, w skrytości ducha pożegnałem się więc z nią jak z możliwą-niemożliwą miłością.
Odnaleźliśmy swoją ścieżkę wśród pól na skraju miasteczka i ruszyliśmy po śladach jakiegoś nordyckiego wędrowca . Na niebie stało mlecznobiałe słońce, jego światło ześlizgiwało się powoli po przyprószonych stokach, ale trudno powiedzieć, co robiły lasy i drzewa, nie były bowiem aktywne ani bierne, smutne ani radosne, nie były dumne ani małoduszne, nie były też okrutne ani dobre, żeby opisać, co robiły, potrzebny byłby jakiś nieistniejący język.
Po trzech kilometrach ślady odgałęziały się od naszej trasy. Bez nich chodzenie stało się trudne. Śnieg sięgał do kolan. Nie ulegało wątpliwości, że za dnia nigdy nie pokonamy tych jedenastu kilometrów. A mimo to nie potrafiłem się zatrzymać, coś mnie przyciągało. Co to było? Nie były to niedźwiedzie i wilki, jasne, że nie. Była to możliwość zniknięcia, roztopienia się w tej dziczy w nieznany mi dotąd sposób. Popęd był tak silny, że Najlepszemu nie udało się skłonić mnie do zawrócenia. I pewnie bym nie zawrócił, sam poszedłbym dalej, gdyby w tym momencie nie pojawili się oni: Jacek i Józek. Niczym sensacja wymyślona dla zachodnich turystów.
Wyjechali zza zakrętu saniami zaprzężonymi w dwa konie i zatrzymali się dokładnie przed nami. Cielska potężnych perszeronów parowały w chłodnym powietrzu. Rozwinęła się rozmowa za pomocą rąk i słownika, w końcu usiedliśmy na saniach i daliśmy się zabrać gdzieś, w głąb lasu. Jacek i Józek rozpalili ognisko, przy którym Najlepszy wysuszył swoje przemoczone buty. Potem obaj ścinali drzewa, a konie ciągnęły pnie na drogę. Kiedy Józek pociął je piłą na części, pomogliśmy ułożyć drewno na saniach. Bawiła ich nasza przygoda i w drodze powrotnej Józek skierował kołyszący się pojazd na miejscową nartostradę i urządził sobie zjazd. Wspinający się pod górę amatorzy narciarstwa uskakiwali przed nami na boki.
Po powrocie do hotelu postawiliśmy zesztywniałe na mrozie dżinsy obok kaloryfera i przespaliśmy się chwilę, a wieczorem zeszliśmy do restauracji, gdzie zamówiliśmy pierogi i herbatę. Podano nam herbatę, podano pierogi, a potem zaczęła się zabawa. Jeszcze nie skończyliśmy jeść, gdy zapełniły się tylne pomieszczenia restauracji. Szerzyło się coś w rodzaju euforii. Siedzieliśmy naprzeciwko baru, każdy, kto wchodził, musiał mijać nasz stolik. Nie upłynęło dużo czasu, a nie siedzieliśmy już sami. Przysiadło się do nas dwóch autsajderów, jeden – widzieliśmy go już poprzedniego wieczora, jak pił piwo, i nazywaliśmy go Diego, bo rozmawiał z nami po hiszpańsku – był autsajderem, bo przyjechał do Dukli z innego miasta tylko na kilka dni. Drugi, Marcin, był autsajderem z natury. Zaprosiliśmy obu na wódkę, a oni od razu się zrewanżowali, stawiając obok naszej drugą butelkę. Do stolika podszedł z rozpalonymi policzkami właściciel i francuszczyzną stworzoną na domowy użytek oświadczył, że ma dla nas deux mademoiselles très jolies , czy nie mielibyśmy ochoty zatańczyć?
- Ja nie, dziękuję – odpowiedziałem – ale mój przyjaciel bardzo chętnie!
Nie pomogły protesty, zabrał ze sobą Najlepszego. Potem wieczór nabrał tempa, twarze mieszały się, rozmawiałem z ludźmi, nie wiedząc, o czym. W pewnym momencie Marcin wziął mnie pod ramię i zaprowadził na parkiet, zespół grał przez cały wieczór polskie szlagiery, polskie przeboje, disco polo. Nie znałem żadnego kawałka, wiedziałem, że wkroczyliśmy w obcy wszechświat muzyczny. Marcin wyciągnął rękę, pokazał kilka młodych kobiet i zapytał po niemiecku:
- Którą chcesz? Tę, tę czy tę?
- Nie wiem – zawołałem w odpowiedzi i tańcząc oddaliłem się trochę od niego.
Miałem przeczucie i zwracałem uwagę na to, żeby nikogo nie potrącić i nie patrzeć za długo na żadną z dziewczyn. Nagle ujrzałem przed sobą Najlepszego, który upadł i toczył się po podłodze. Nawet przez chwilę nie rozglądał się za napastnikiem, tylko podniósł się i opuścił parkiet w stronę baru. Pobiegłem za nim.
- Prosty rachunek – powiedział – ja sam, a ich wielu, no to szybko w nogi.
- A co się stało?
- Nie mam pojęcia, spytałem o coś jakąś dziewczynę. I to nie pasowało któremuś z nich. Wygląda na to, że odbywa się tutaj coś w rodzaju przeglądu kandydatek na żonę.
Zamówił kolejną butelkę i zaprosił na wódkę dwóch stojących obok młodzieńców. Przez resztę wieczoru stanowili jego gwardię przyboczną. Kiedy poszedł spać, ja nie byłem jeszcze zmęczony. Dukla dostarczała mi energii z jakichś podziemnych prądów. Trafiłem do stolika, przy którym siedzieli młodzi ludzie. Jeden z nich, mocno podpity, wołał bez przerwy:
- You speak english? You love me?
Postawiono przede mną jakiś napój o zapachu octu i piwa, ale go nie tknąłem. Podano mi wódkę z tabasco i trzymałem się jakoś, moc Dukli była ze mną. Młoda kobieta zapytała mnie po angielsku, skąd przyszło mi do głowy przyjeżdżać akurat do Dukli, jako Niemiec nie powinienem tego robić za nic w świecie – na pewno była to aluzja do zrujnowanej synagogi w odległości paru przecznic od hotelu, do dukielskich Żydów zamordowanych przez nazistów 62 lata temu i do bitwy o Przełęcz Dukielską niedaleko stąd, podczas której Niemcy zostali wprawdzie pokonani, ale wycofując się, doszczętnie zniszczyli miasteczko. Wszystko to były rzeczy, o których przeczytałem dopiero później, na szczęście, w przeciwnym razie może rzeczywiście nigdy bym tu nie przyjechał, a na pewno nie tak po prostu. Rozmawiając ze mną, dziewczyna próbowała powstrzymać się od płaczu. Nie była już trzeźwa, ja zresztą też, ale wcale nie dla żartu wziąłem ją na chwilę w objęcia, rozumiałem ten uścisk jako gest historyczny. A potem chciałem już tylko odejść. Nagle miałem na sobie mundur Wehrmachtu, wyraźnie widoczny dla wszystkich.
- Nie odchodź – odezwał się nagle po niemiecku ktoś obok mnie i położył swoją dłoń na mojej. Odwróciłem się. Dopiero wtedy przyjrzałem się dziewczynie, która siedziała przy mnie przez cały ten czas. Popatrzyła na mnie przez dłuższą chwilę brązowymi oczyma. – Nie bój się, nic ci się nie stanie.
Poczułem się, jakby coś ze mnie spłynęło, jakieś napięcie, cień zagrożenia, autentycznego lub urojonego, odetchnąłem z ulgą i oparłem się wygodnie na krześle. Niemiecki żołnierz, pomyślałem, i polska dziewczyna. Kiedy będzie po wszystkim, ogolą ją do skóry. W rzeczywistości, tyle zdążyłem jeszcze zauważyć, wszyscy traktowali tę dziewczynę ze szczególnym poważaniem, poczułem jeszcze, jak dzięki jej gestowi ustała wszelka wrogość wobec Niemca, jak wszystko stało się jaśniejsze i życzliwsze, kilka razy trąciłem się jeszcze ze wszystkimi, a potem jakoś znalazłem drogę do swojego łóżka.
Zanim Najlepszy i ja stanęliśmy z plecakami na przystanku autobusowym, zrobiło się południe. Była niedziela, po mszy ludzie tłumnie rozchodzili się do domów. Wydawało nam się, że rozpoznajemy niektóre twarze. Znów chodziła mi po głowie piosenka Tocotronic: "Tu nie ma strachu" – dobiegało z mojego wewnętrznego iPoda – "dla nikogo / teraz gdy nastał dzień..." Przyjechał autobus, tak naprawdę nie chcieliśmy wyjeżdżać. Dukla się nam podobała, ale musieliśmy wracać, ja do Krakowa, Najlepszy do Niemiec. Autobus do Krosna ruszył i Dukla znowu się obróciła, autobus opuścił jednak miejscowość w innym kierunku, niż się spodziewaliśmy. Świeciło słońce, pokryte białą płachtą śniegu pola za szybami raziły w oczy, przestałem poznawać trasę.
Na przystanku przykrytym betonową wiatą, która stała samotnie na skraju pól, ktoś wysiadł, w maleńkiej osadzie dosiadły dwie inne osoby. W pewnym miejscu autobus zawrócił, lecz właściwie nie dotarło to do mojej świadomości. Opowiedziałem Najlepszemu o młodej kobiecie, która uratowała mnie z opresji przy niebezpiecznym stoliku, a on zapytał mnie mimochodem, jak miała na imię. Po zastanowieniu przypomniałem sobie, że zanim wyszedłem, zdążyłem ją o to zapytać, a ona odpowiedziała "Melcia". Melcia, Melcia, zamknąłem oczy i mruczałem pod nosem to imię, a tymczasem autobus trząsł się na nierównej drodze, a Najlepszy dzwonił z komórki do Niemiec. Musiała to być skrócona forma imienia, ale jakiego? Krótka forma – może od Amalia? Otworzyłem oczy i akurat w tym momencie autobus zatrzymał się dokładnie tam, skąd odjechał dwadzieścia minut wcześniej: na pokrytym śniegiem i lodem przystanku autobusowym w Dukli. Dotarło to do mnie dopiero po jakiejś chwili.
[Pierwodruktekstu: "Frankfurter Allgemeine Zeitung", 5.04.2005]
[Przekład: Ryszard Wojnakowski]