8.
Ludzie stąd nie zapisują się na kartach kronik. Ich życie nierozerwalnie związane jest z ziemią. Bez niej są niczym. Własne skrawki pola określają tutejszy byt. Człowiek bez mórg jest przybłędą, obcym, nieproszonym gościem. Stąd nienawiść do Cyganów, na których patrzy się z wyższością. Mieszkańcy Galicji mają świadomość, że praca jest ważna, chociaż do pracoholików nigdy nie należeli i tego grona raczej nie powiększą. Tak też jest z rodziną Józka. Nic ich nie wyróżnia. Od lat tutaj i tylko różne mundury armii poszczególnych krajów, które przewijały się przez te ziemie, zdradzały, że jakakolwiek historia ich dotyka, że coś ma miejsce i nie są zawieszeni w próżni. Zawsze mówili po polsku i nikt ich za to nawet podczas zaborów nie karał, za co do końca życia będą Franciszkowi Józefowi dziękować. Zresztą to było coś, jak wspominają nieraz starzy łopuszanie, kiedy za parę krajcarów szło się pracować parędziesiąt kilometrów na południe. Kilkanaście dni w polu, nikt nie narzekał i każdy się dziwował, jakim cudem ludzie trupem nie padali w węgierskim słońcu. Powrót na wozach, spaleni, jakby ich z Afryki wywieźli, i cała zima spokoju, bo tylko zwierzętom dać i w izbie nagrzać. I tak w kółko, ciągle tak samo, więc o czym tu pisać.
Jednak pisano o tych ziemiach całe kroniki. Narodził się swoisty kult Galicji, w lwiej części nieprawdziwy, wyssany z palca, zmitologizowany, ale jakie to ma teraz znaczenie. W jaki sposób wpływa to na Józka i jemu podobnych. Ci wszyscy apologeci stworzyli świat, który, owszem, czasem zarażał niezwykłością innych, ale magiczny wydawał się przede wszystkim samym piszącym. Zamknięci w tych biednych miasteczkach, gdzie bogactwo kontrastowało ze skrajną nędzą nie mniej niż na dzikim zachodzie Starego Kontynentu, pisali to, co chcieli zobaczyć, nie zaś to, co tam widzieli. Tworząc na siłę historie ludzi, którym historia nie jest do niczego potrzebna.
Ludzie stąd potrzebują nie umrzeć z głodu i mieć święty spokój oraz miejsce w kościelnej ławce. Jedyny cel w życiu to siedzieć jak
najbliżej ołtarza i więcej do szczęścia nie potrzebują. Nie liczy się nic poza kościelną hierarchią, której przeskoczyć nie mogą, chociaż nie
przeszkadza im to wierzyć, że będzie inaczej. Status określany poprzez kolejność przystępowania do komunii i wielkość zebranych plonów.
Tacy również byli rodzice Józka. Nie wyróżniało ich nic poza kilkoma cechami nabytymi przez przodków, którym może zdarzyło
się mieć inną historię od praszczurów pozostałych mieszkańców Łopuszek, jednak drzewem genealogicznym z zaznaczonymi wpływami na losy kraju pochwalić się nie mogli. Pewnie byli tu od zawsze, nie musieli znikąd przybywać, skoro ziemie te, wędrując z rąk do rąk, nasiąknęły wielokulturowością, językami czy przyzwyczajeniami charakterystycznymi dla danej nacji, więc polskie lenistwo i rosyjska prostota rozwiązywania problemów, posłuszeństwo wobec tych, przy których dobrze i bunt przeciwko ciemiężcom. Bóg, ojczyzna i święty spokój, sto kilogramów matki i połowa tego ojca, dwie morgi i chata będąca dla nich wszystkim. Jeden syn – trochę wstyd, kościół, pole i kuchnia.
Matka przeważnie w domu albo oborze, bo w polu rzadko. To strefa ojca, a raczej Józka albo bimbrowych pomocników. Ojciec z cechą
wyróżniania siebie mimo braku ku temu mocnych podstaw. Jednak był taki od zawsze, czterdzieści wiosen na karku i przeświadczenie, że
przynajmniej sołtysem powinien być, choć i to z wielką łaską i jeśliby poprosili, bo życie swoje toby raczej w mieście widział, nie zaś w tej zapadłej wsi, z kobietą większą od siebie, co wszyscy wiedzą, że w domu rządzi, on, co najwyżej bólem pleców się od pracy może wykręcić, żeby po łbie nie dostać, ale i to nie zawsze pomaga, bo się na nim matka już poznała przez te lata. Tak, wszyscy wiedzą, że go szmatą przez głowę, po plecach, on zaś cwany wśród koleżków, że szmata to ona, on to niby pan i władca, oni potakują z politowaniem. Pod brudnym nosem uśmieszki, chociaż nikt z nich nie ma lepiej.
Nie mają lepiej, bo kobiety nabrały jakiejś dziwnej siły przez ostatnie lata, coś każe im trzymać za nierozczesane wiecznie włosy, każe
łapać za karki i gnać do roboty tych leniwych z racji pochodzenia chłopów, zaganiać do zagród, wysyłać w pole, orać, plewić i zbierać,
a nie tylko mówić, że będą orać, plewić i zbierać, bo dość już gadania mają. Zresztą wszystko się w domu Józka, jak i w innych domach ło-
puszkowskich czy galicyjskich, sprowadza do gadania. Matka i ojciec przy stole, na stole łokcie, berbeć biega między stolikami i wieczny
bój – rozmowa o tym, co mogłoby być zrobione, zrobione nie zostało, dwie morgi byłyby tak piękne, gdyby ich doglądać częściej, chociaż
i tak równych sobie w całej okolicy nie mają i wszyscy o tym przecież bardzo dobrze wiedzą.
I wszystko po to, żeby pokazać, że to nie matka nauczyła Józka uciekać przed domowymi obowiązkami, tylko właśnie on, ten wiecznie śpiący popołudniami rodziciel, co królem być powinien, nie natomiast chłopem w zapadłej galicyjskiej wsi i to chyba kara boska i nadzieja
tylko, że za ten trud go chociaż bozia w niebie wynagrodzi ciepłym miejscem. Tak i tutaj nie różni się niczym od reszty kompanów.
Stąd chyba te różnice między nacjami. Widoczne mimo mieszkania obok siebie przez setki lat. Praca i lenistwo, oszczędność i przepieprzanie wszystkiego, pokuta i zabawa, post i karnawał, misterna robota i pijaństwo. Niekiedy przeciwieństwa niebędące przeciwieństwami nawet na drugi rzut oka wyznaczyły jasną granicę między nimi a nami. Niestety, coraz bardziej widoczną, czego widzieć nie chciano albo po prostu nie widziano. Zresztą do teraz nie wiadomo.
– Bo widzisz, Józku, co twoi rodzice robią poza tą całą oborą i polem?
– Nic, siedzą, jedzą...
– No brawo, a jak chłopu wpadnie jaki grosz czy złoty w kieszeń,
to co robi?
– Kupuje...
– Co kupuje?
– No...
– Bimber kupuje! Przepija pracę, Józku, jak nie wiem, brak słów
normalnie. Ja tam chowam oszczędności w skrytce, jak każdy zdrowo
myślący czy po prostu myślący, co to ma rodzinę na utrzymaniu...
– Ale ty nie masz...
– Ale, ale, co ale? Ale mógłbym mieć, i gdybym miał, to za co bym
dziecko do szkoły posłał?
– Szkoła za dar...
– Za darmo to wiesz, co można, kijem po żebrach dostać. W świat
wyślij berbecia, to dopiero zapłacisz, dom byś za to wybudował czy
dziesięć mórg kupił, a przecież nie chcysz, żeby taki do końca życia
robił tutaj na wsi, tylko żeby w miasto, za granicę posłać, żeby życie
miało lepsze, to odkładać trza. Wy durne Lachy, odkładać nie potraficie i tylko gadacie dużo, bo kasa najważniejsza, ale żeby wszystko za darmo było.
I tego im zazdrościli najbardziej. Tej umiejętności oszczędzania, niekiedy wręcz absurdalnej kłótni o każdy grosz, do upadłego, zadusiliby, ale się opłacało i nikt nie potrafił tak jak oni i tylko zazdość
zostawała, że jak to, skoro nic te Żydy nie mają, zaś kasę jednak mają. Trzepią złote na niczym i w płacz, w ryk, rwąc sobie włosy, podjudzani przez księży biedni Polacy patrzą na nowe zastawy i dzieci posyłane w świat. Biedni Polacy patrzą przez zadymione szkiełka, biedni Polacy patrzą przez okna karczmy, przez wyciągnięte na stół nogi, jeden przez drugiego patrzą na innych i drapią się w tłuste czaszki, drapią się po nieogolonych polikach, kładą się spać z tłustymi żonami i aż im się żyć odechciewa i zostaje złość, która pomaga, po której jest lżej i ciśnienie spada.