WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Gasną światła w naszych domach

Rok 2022, wybrzeże Francji. Grupa Albańczyków biegnie po plaży w stronę morza, podtrzymując na podniesionych ramionach wielki, czarny ponton, do którego za chwilę wszyscy się zapakują. W tłumie plącze się kilka kobiet i dzieci, tak przerażonych, że nie ośmielają się nawet płakać. Jedni krzyczą, inni przyglądają się zamętowi z zastygłymi twarzami. Być może ci najbardziej odważni mają po prostu najbardziej ograniczoną wyobraźnię.

Jeden z chłopaków wyciąga komórkę, żeby nakręcić filmik ze swojego nieszczęścia na TikToka, ale nadzorca eskapady doskakuje do niego jednym susem. „Jak będziesz filmował, to cię zabiję”, mówi. 

A jednak TikTok pełen jest filmików pokazujących strwożone i podekscytowane twarze albańskich millenialsów – nielegalsów. Płyną z Francji do Wielkiej Brytanii, przez kanał La Manche, przez zimno i wiatr. Żeby dostać się do swojej przyszłości, muszą przepłynąć wielką wodę, która jest obietnicą, a może być śmiercią. Za późno na wątpliwości. Teraz cała energia skupia się na jednej myśli: przeżyć. 

Ta plaża nie jest beztroską, ta plaża jest niepewnością. Ponton nie służy rekreacji i pomnażaniu przyjemności, jest ledwie środkiem transportu, który ma przenieść ludzi do innego życia. Od początku transformacji refrenem albańskiego losu są podobne obrazy: wielka woda i niewielka łódź, albo motorówka, tratwa czy ponton; cokolwiek, co unosi się na powierzchni, cokolwiek, co nie zatonie, cokolwiek, co pozwoli uciec. 

Od trzech dekad powtarzają się te same emocje i pragnienia: zryw brawury, szarpnięcie desperacji i strach o życie wytłumiany marzeniami o czymś wspanialszym, piękniejszym. Lepszym świecie, w którym każdy wymości sobie suche i bezpieczne miejsce. Nowym domu, którego piękno pozwoli zapomnieć o brzydocie starego, tego o przegniłych stropach, o grzybie w piwnicach, tego porzuconego.

Tam – dom dobry, tu – dom zły. 

„Gdyby Adriatyk zamarzł, w Albanii ostałby się tylko pies z kulawą nogą”, mówiono w 1991 roku, gdy w kraju upadł komunizm, a Albańczycy mogli wreszcie wydostać się ze swojego więzienia. 

„Jeśli wpuścicie nas do Unii Europejskiej, to wszyscy stąd uciekną. Nikt nie zostanie w tym przeklętym miejscu” – powiedział znajomy w 2013 roku, gdy przyjechałam po raz pierwszy.

„Zamieszkałaś w kraju, z którego wszyscy chcą wyjechać” – słyszałam przez sześć lat albańskiego życia. 

„Jak pani może narzekać na kraj, w którym jest tak pięknie?”– pytali czytelnicy, którzy właśnie wrócili po dwóch sytych i uroczych tygodniach wakacji. 

Znowu znajduję się w samolocie niespiesznie kołującym nad Albanią. Mój wzrok ślizga się po turkusowym pasie płytkiej wody wzdłuż linii brzegowej, i dalej, po rozmigotanym granacie Adriatyku. Z tej perspektywy rozpościerająca się w dole połać ziemi jest spełnionym marzeniem o pięknie. Samolot opada powoli, jego łagodnie zniżanie przypomina spokojem kołysanie dziecka do snu. A uderzenie kół samolotu o gładką powierzchnię lotniskowego pasa jest ledwie stłumionym czknięciem kulturalnego człowieka, który raz jeden się zapomniał. 

Mnóstwo entuzjazmu wokół, gwar głosów jak strumień szemrzący w pogodny dzień. Sympatyczna iluzja bezpieczeństwa i przewidywalności. Jakby nigdy nigdzie nie rozpadały się systemy i światy. 

A ja na szczycie dostawianych metalowych schodów witam się z albańską ziemią i ze swoją przeszłością. Początek listopada, miękkość światła, ciepło śródziemnomorskiego powietrza owiewającego twarz, granatowy, miękki zarys gór, falująca linia rdzawo-zielonych wzgórz i rzędy palm w oddali. Krajobraz przede mną rozsnuwa obietnicę przyjemności rodem z turystycznych folderów. Sposób, w jaki tu dotarłam, i dowód osobisty w przegródce portfela to dwa symbole mojego przywileju. 

Po sześciu latach opuściłam to, co zbudowałam w Albanii, żeby wrócić do polskiego życia. A teraz wróciłam na chwilę i znowu obchodzę znajome miejsca w Tiranie, która w ostatnich kilku latach zamieniła się w wielki plac budowy. Miasto świdruje, wibruje, huczy. Ziemia otwiera się pod stopami. Wieżowce trzydziestopiętrowe, czterdziestopiętrowe na wąskich skrawkach ziemi, niemal bez chodników. Przestrzeń poprzetykana cienkimi wstążkami zakorkowanych ulic. Nieprzerwany skowyt klaksonów. Zaduszone miasto, ogłuszone od huku. Kiedyś trajkotał tu typowy bałkański zgiełk, jazgotliwy, ale uroczy. A teraz jest złowieszcze dudnienie dźwigów i wierteł pracujących w środku nocy, jednostajny huk wielkiej mrocznej pralni piorącej brudne pieniądze z całego świata.

Tirana stała się potworem, który pożera swoje dzieci. W centrum jeden po drugim wyrastają wieżowce mieszkalne, ale ceny za metr kwadratowy są najwyższe na Bałkanach. Mimo że kraj pustoszeje, ceny puchną. 

I nie ma dla tego paradoksu żadnego oficjalnego, racjonalnego wytłumaczenia. Jest inne, nieoficjalne: po 2017 roku Albańczycy ubili biznesy z producentami narkotyków w Ameryce Południowej i przejęli szlaki narkotykowe w całej Europie. Nie ma już pośredników, kokaina ukryta chociażby w ceramicznych bananach płynie z Ekwadoru i Kolumbii wprost do portów w Durrës i Amsterdamie, gdzie czekają już na nią wyciągnięte albańskie ręce. To Albańczycy biorą na siebie ryzyko rozwożenia narkotyków po całej Wielkiej Brytanii, Holandii i innych krajach zachodniej Europy. Biznes jest wielki i ciągle potrzebuje nowych śmiałków. Młodych chłopaczków, którzy nie mają żadnych perspektyw w swoim kraju, a słyszeli, że kuzyn w Anglii wreszcie się dorobił i jeździ własną furą z przyciemnianymi szybami. Tu, w Tiranie, młodych czeka tylko robota kelnera albo frustrujący mozół dziesięciogodzinnego dnia pracy na słuchawkach. Za wynagrodzenie w wysokości trzystu euro nigdy nie będą w stanie kupić sobie mieszkania. Wyższe wykształcenie niczego im nie da, nie zapewni awansu społecznego. Albania stała się dla nich złym domem, bez nadziei i bez przyszłości.

 Dlatego znajdują przemytników, pakują się na czarny ponton i płyną do Wielkiej Brytanii, gdzie machineria czeka już na kolejne trybiki. A jeśli ktoś nie chce rozwozić narkotyków za pięć tysięcy funtów miesięcznie, zawsze może sobie zorganizować robotę w budowlance za trzy tysiące. 

–  Nikt się nie spodziewał, że to wszystko będzie miało takie konsekwencje – uśmiecha się Ervin, który pochodzi z Dibry, niewielkiej miejscowości w północnej Albanii. 

Ci wszyscy chłopcy szukający nielegalnego szczęścia są właśnie z Dibry, Kukës, Tropoi – miast północy, bez uniwersytetów i perspektyw, za to z silnym systemem klanowym. Wszyscy się znają. Chętnie ci pomogą, ale jeśli podskoczysz albo zdradzisz, przeniosą na tamten świat twoją rodzinę. A że nikt nie ma złudzeń i nie liczy na zmiłowanie, więc też nie podskakuje ani nie zdradza. 

Ervin ma delikatną, młodzieńczą twarz, jasne włosy i krótko obcięte włosy; mówi spokojnie i pogodnie, jakbyśmy wcale nie rozgrzebywali razem albańskiego mroku. Dwaj jego bracia robili swoje w Anglii, jeden wyszedł z tego cało, drugi posiedział kilka lat w więzieniu.

– Widzisz – mówi Ervin –  moi koledzy pracują tam, w Wielkiej Brytanii, a tu, na miejscu, za sprawą ich biznesów i całego tego systemu Tirana zamienia się w piekło. Kraj zalewają mafijne pieniądze, więc ceny mieszkań rosną, bo ludzie kupują je za gotówkę. Ustawiają walizki pełne pieniędzy jedna przy drugiej i możesz wymyślić każdą cenę, a oni i tak kupią, co chcą kupić. Pieniądze trzeba wyprać, więc powstają kolejne budynki, a centrum jeszcze bardziej się zagęszcza i staje nie do życia. Coś, co wzięło się z pustki na północy, z beznadziei i braku perspektyw, błyskawicznie wymknęło się spod kontroli i zaczęło niszczyć stolicę.

Znajomy dziennikarz ujmuje ten fenomen jeszcze inaczej: „Zorganizowana przestępczość z zakamarków państwa przedarła się do centrum kraju i je zawłaszczyła, i my w tym żyjemy”.

Miasto już nie należy do ludzi. Miasto należy do tych, którzy tworzą niewidzialną sieć handlu kokainą. I ludzi u władzy, którzy doskonale o tym wiedzą, ale pozwalają gangsterom prać brudne pieniądze w zamian za określony procent od wartości inwestycji. 

Świat się kotłuje, chwieje i przepoczwarza. Tirana rośnie i puchnie szemranym luksusem w centrum, ale na bocznych uliczkach zionie dziurami w asfalcie i brakiem chodników. Starsze kobiety w chustach sprzedają rukolę i szpinak z ceraty, a mali chłopcy nurkują w kontenerach na śmieci, próbując coś z nich dla siebie wygrzebać. Kiedy dzieciaki podrosną, one też stąd uciekną. 

Ervin pokazuje mi zdjęcia wszystkich paszportów, których w Wielkiej Brytanii dorobił się jego kolega Oltion. Jeśli zajdzie potrzeba, Oltion może być Grekiem Janisem Dimitrisem. Albo, jeśli wyciągnie paszport z innej kieszeni – Juanem Gonzalesem z Hiszpanii. Chyba że akurat rozsądek podpowie, żeby być Rumunem, to wtedy Oltion stanie się Ciprianem Buneą. W każdym z paszportów Oltion ma to samo zdjęcie w niefrasobliwej, żółtej koszulce polo. Angielscy policjanci i tak nie znają żadnych języków, a przecież każdy obcokrajowiec mówi po angielsku z akcentem. Jeżeli nie zdradzi cię mowa ciała i pot na skroni, będziesz takiej narodowości, jaką wskazuje twój paszport. 

Typowy Oltion może spokojnie i kulturalnie dać się przeszmuglować w ciężarówce. Taka usługa kosztuje dwadzieścia tysięcy funtów. Szmuglowanie w pontonie jest zazwyczaj czterokrotnie tańsze, jeszcze do niedawna kosztowało pięć tysięcy funtów, ale teraz wieść gminna niesie, że ceny spadły nawet do trzech. Przemytnicy mogą też zorganizować podróż za darmo, jeśli delikwent zobowiąże się przez dwa lata pracować w „domach trawy”, w których uprawia się marihuanę. Co oznacza, że w zamian za podróż i przyszłą wolność młodziak musi na dwa lata stać się niewolnikiem narkotykowego biznesu. Traci paszport, wolę i autonomię. Jest tylko rękami, które poruszają się wśród marihuanowych krzewów.

Brytyjskie media podają, że w ciągu ostatniego roku około dwa procent całej populacji młodych Albańczyków przedostało się do Wielkiej Brytanii w małych łodziach i pontonach. 

Oni wszyscy chcieliby kiedyś wrócić do domu, do Albanii. Ale Albania pustoszeje, bo nie sposób w niej żyć. 

Inny kolega, którego nazwę Klodim, opowiada mi, jak udało mu się nożem przeciąć płachtę ciężarówki w przygranicznym francuskim Calais, i w jej zimnym, ciemnym wnętrzu przepłynąć promem do Dover, a potem, wciąż w środku, dotrzeć aż pod Birmingham. „Myślałem tylko o tym, że mi się udało, i jakie to nieprawdopodobne, że udało mi się zaoszczędzić dwadzieścia tysięcy funtów”. Ale kierowca zauważył w Birmingham pasażera na gapę i wezwał policję, i choć Klodi próbował uciekać, cieszył się swoją brytyjską wolnością ledwie dwadzieścia minut. W końcu trafił do ośrodka dla nielegalnych emigrantów, ale z niego uciekł i żył w Wielkiej Brytanii kolejne trzy lata. Żadnych narkotyków, zapewnia, jedynie ciężka fizyczna praca. Dzisiaj studiuje architekturę w Tiranie i jest aktywistą. Ale w przyszłość Albanii nie wierzy. 

– Tonący okręt – mówi. – Wszyscy robią co mogą, żeby go opuścić i ocalić to, co im zostało z życia. 

Po sześciu latach albańskiego życia wiedziałam już, że nie mogę tam zostać dłużej, mimo że spokój i wygoda mojego domu były przywilejem. Sadziłam cytryny i pomarańcze w ogródku, dokarmiałam bezdomne koty, a gdy czułam się znękana chaosem, jechałam za miasto i patrzyłam na nie z dystansu, z wysokości wzgórz. Z daleka widok był piękny. Wiedziałam jednak, że to iluzja; miałam dostatecznie dużo danych i dostatecznie dużo intuicji by wiedzieć, że sytuacja w kraju będzie się pogarszać, a jeśli urodzę tu dziecko, albańskie problemy się o nas upomną. 

Jednak myśl, że ominie mnie nadciągająca groza, i tak była złudzeniem. Po dwóch latach odwiedziłam Albanię na bezpiecznym paszporcie kraju, który w oczach świata wydaje się coraz mniej bezpieczny. Jeszcze mogę się trzymać narracji o swoim przywileju w oczach Albańczyków, o skromnym, polskim dobrobycie, roztrwanianym na albańskich wakacjach, o polskiej wygodzie i porządku, ale niepewność wokół rośnie, staje się wspólnym doświadczeniem krajów czujących na plecach oddech Rosji. Łączy nas wspólny dyskomfort i świadomość, że wszystko się zmienia. Kto może, próbuje gromadzić zasoby na jeszcze trudniejsze czasy, na wielką niewiadomą.

Nie ma już świata postępu i beztroskiej konsumpcji, w który jako nastolatka wierzyłam, zastanawiając się, kiedy polski dobrobyt doczołga się do poziomu przeciętnego dobrobytu lepszej Europy i będziemy mieć jeszcze więcej, to znaczy tyle samo co inni. Teraz wszystko wskazuje na to, że nim Polska wreszcie się wysyci i obrośnie zachodnim tłuszczem, Unia Europejska się rozpadnie, albo zachodnie kraje skurczą się i zmarnieją. Ci, którzy byli bogaci i starzy – umrą, zastąpią ich młodzi emigranci z biedniejszych krajów, którzy uszczkną trochę z obcego dobrobytu, ale nie wiadomo, czy będą w stanie zbudować swój własny, a wraz z nim nowy model świata. Już wiadomo, że ich szczęście nie będzie pochodziło z lśniących katalogów, ich szczęście będzie bardziej pragmatyczne i zgrzebne. Roztrwoniliśmy nasze poczucie bezpieczeństwa. Dla przyszłych pokoleń go zabraknie.

Tymczasem już teraz wszyscy możemy opowiadać sobie o stratach. Wojna pozbawiła Ukraińców domów, prądu, ogrzewania i spokoju, przyniosła cierpienie, ból i stratę. Polaków ogołociła z czegoś innego – stabilizacji i marzeń. Nie da się porównać tych dwóch braków. Czymże jest polskie biadolenie o przyszłości w porównaniu z niepewnością ukraińskiego losu? Mam wrażenie, że nie wypada nawet o tym pisać. Ale wszyscy wokół próbujemy nazywać, to co czujemy i przeczuwamy, próbujemy jakoś przygotować się na zmiany, przewidzieć ich skalę, sporządzić wstępny bilans przyszłych strat. 

Gdy piszę te słowa, moja komórka wyświetla powiadomienie: „Zmasowany atak rakietowy. Cały Lwów bez prądu, wybuchy w Kijowie”.

Ukraińcy tracą swoje domy. Polacy tracą marzenia. O czymkolwiek fantazjowaliśmy, musimy teraz te wizje okroić, odchudzić, odłożyć na lepszy czas. Marzyć trzeba pragmatycznie, uwzględniając niepoliczalne czynniki ryzyka. A więc co nam teraz zostanie z dawnych marzeń? Ile czasu będą leżeć w schowkach? Aż skurczą się, zaśniedzą, aż o nich zapomnimy?

Cokolwiek udało się zgromadzić na kupie, czymkolwiek udało się utkać szczeliny między domem a światem, wszystko to możemy stracić. Już żeśmy się wymościli w tym przewidywalnym, sytym kapitalizmie zniżek, promocji, gratisów i naddatków, a teraz nikną ciepło, spokój i perspektywa. 

Pamiętam z lekcji historii, jak wroga armia bombarduje mosty i niszczy kościoły, zamienia piękno w gruz. Teraz wroga armia obracałaby wniwecz centra handlowe, smukłe wieżowce, Złote Tarasy, przyjemności, aspiracje i pragnienia. To wszystko, co reprezentuje styl życia klasy średniej i przeświadczenie o tym, że rzeczywistość jest przewidywalna, a więc nie trzeba się bać. 

Gasną światła w naszych domach.

Albańczycy płyną ku przyszłości pełnej ryzyka i złudzeń. 

Ukraińcy nasłuchują spadających rakiet. 

Polacy żegnają się z marzeniami. 

W snach wszyscy płyniemy na tonącym okręcie przez wielkie morze grozy. 

I nikt nie wie, co nas czeka.

 

Do góry
Drukuj
Mail

Rejmer Małgorzata [autor]

pisarka i reporterka, autorka powieści "Toksymia" oraz dwóch książek reporterskich: "Bukareszt. Kurz i krew" i "Błoto słodsze niż miód". Laureatka m.in. Nagrody Kościelskich, Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej, Paszportu Polityki.