Fragment powieści Gegend, Frankfurter Verlagsanstalt, Frankfurt nad Menem 2006
Tłumaczenie: Karolina Kuszyk
Domy we wsi leżały na zboczu wzgórza, wszystkie były zbudowane z takich samych kamieni koloru ochry, a ulice miały zapach ślimaczych brzuszków. Zapach ten, ciepły i wilgotny, wydzielały ściany każdego domu. Kościół różnił się od domów mieszkalnych dwiema figurami z piaskowca stojącymi przed wejściem i żelaznym krzyżem na dachu. Ojciec podszedł do świętej Katarzyny i popatrzył w górę, gdzie wśród porozbijanych dachówek spółkowały gołębie. Palcem wskazującym popukał w skrzydełka nosa, przerwał, sprawdził, czy z dziurek wydobywa się powietrze. Jeden z gołębi nastroszył swoje opierzone gardziołko.
Ktoś za mną zagwizdał, nie znałam tej melodii, może była wymyślona albo z piosenki, którą śpiewa się tylko w tych stronach. Odwróciłam się i zobaczyłam dziewczynkę, jechała w moim kierunku na trzykołowym rowerze. Jej miedzianego koloru włosy zaplecione były w dwa cienkie warkoczyki i zebrane dwiema gumkami, przy których wisiały plastikowe motyle, z lewej czerwony, a z prawej niebieski. Dziewczynka przejechała przez ulicę szurając po bruku podeszwami butów i zatrzymała się przede mną. Patrzyła na mnie. Jej oczy były czerwone jak czasami na zdjęciach od lampy błyskowej.
Prztykając palcami w motyla po lewej powiedziała coś w języku, którego nie rozumiałam. Gdy nie odpowiadałam, przekrzywiła głowę, puściła do mnie oczko; kolor jej rzęs dodawał blasku bladej cerze. Wskazała gołębie na górze i porozbijane dachówki, zachichotała, postawiła stopy na pedałach i ruszyła dalej, muskając kierownicą moje udo.
Ojciec uderzył płaską dłonią w mapę.
- Nie ma takiej ulicy – orzekł. Odprowadzałam wzrokiem dziewczynkę, plastikowe motyle podskakiwały na jej plecach.
- Ty poszukaj – zarządził ojciec i podał mi mapę. Sunąc palcem wskazującym po papierze wzdłuż nielicznych nazw ulic przywołałam w myślach widok plastikowych motyli.
- Nie – powiedziałam. – Nie ma takiej ulicy.
- Nie do wiary – zdenerwował się ojciec; napięła mu się skóra na szyi. – Przecież to niemożliwe – złożył mapę, niecierpliwie i niezgodnie z zagięciami, przeszedł przez ulicę, nie patrząc, czy czasem nie nadjeżdża samochód, ja pobiegłam za nim, też nie patrząc, czy czasem nie nadjeżdża samochód, za to szukając wzrokiem dziewczynki, która skręciła pewnie w jedną z bocznych uliczek. Chodnik był pusty; na kopule trzepotały gołębie.
Ojciec zatrzymał się na stacji benzynowej i opuścił ręce na kolana. Odpięłam pas i wysiadłam. Powietrze było gorące od brzęczenia dystrybutorów. Młody mężczyzna w wojskowej koszuli zaczął iść w moim kierunku, nie przestając na mnie kiwać, nawet, gdy już stał o krok ode mnie, jego paznokcie były czarne i czuć było od nich samochodowymi oponami. Pokazałam mu kartkę z nazwą ulicy. Zacisnął powieki i pokręcił głową. Podeszwą buta szurał po kamiennej płycie.
- Dom, którego pani szuka, leży poza miastem – powiedział łamaną angielszczyzną i wskazał w głąb ulicy. - Powodzenia – skrzywił usta w zimnym uśmiechu.
Pojechaliśmy ulicą, którą wskazał nam mężczyzna i dotarliśmy do wąskiej żwirowanej drogi. Żwir pryskał spod kół o podwozie, wydając dźwięk, jakby gniotła się cynfolia, a samochód był tylko zabawką o ściankach tak cienkich, że gotowych w każdej chwili się rozerwać. Uderzenia żwiru ustały. Kolor przydrożnych topoli, ciemnobrązowy i błyszczący, pasowałby do zapachu domów, gołe gałęzie kołysały się na wietrze. Znów chrzęst żwiru. Przez przednią szybę słońce spalało nasze twarze.
Po upływie kwadransa ojciec powiedział, że jedziemy w złym kierunku, że to tylko jakaś ścieżka i gwałtownym ruchem skręcił kierownicę. Lekkim uderzeniem w denko wydobyłam z paczki papierosa, zapaliłam i włożyłam mu do ust.
- Jedź dalej – powiedziałam.