WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Herbarium orzechowe ciotki Amaliji
Byli sobie dwaj chłopcy, dwaj bracia. Starszy i młodszy. Petro i Stepan. I chociaż urodzili się w odstępie zaledwie dwu lat, wszyscy świetnie wiedzieli, który z nich jest starszy, a który młodszy. Byli całkiem różni, ale ludzie często ich mylili i opowiadali o Stepanie historie, które tak naprawdę przydarzyły się Petrowi, i odwrotnie. Prawda wychodziła na jaw, kiedy opowiadający mimochodem rzucał „wiecie, Petro, ten młodszy” albo „wiecie, Stepan, ten starszy”; wówczas słuchacz w końcu łapał, o kim mowa, i na nowo układał sobie wszystko w głowie. Bo akurat to, który z nich jest starszy, nie budziło niczyich wątpliwości. Stepan był niewysokim, krępym brunetem; wyglądał tak typowo dla naszego regionu, że jego zdjęcie w huculskiej kamizelce, słomianym kapeluszu i z ciupagą można by spokojnie umieścić w jakimś albumie krajoznawczym w otoczeniu majestatycznych górskich pejzaży, krótkich szkiców historycznych i kalendarium przełomowych dla okolicy wydarzeń. Ubierał się i mówił z wypracowaną niedbałością, „swojsko”, błyskawicznie znajdując wspólny język z przekupkami na targu i robotnikami; lubił pracować fizycznie i jego sąsiedzi oraz większość znajomych nawet nie przypuszczała, że to „ten” Stepan Opryszek, znany kompozytor, twórca muzyki symfonicznej, cudowne dziecko, utalentowany skrzypek i dyrygent, dzięki któremu do lokalnej filharmonii zaczęli się zjeżdżać turyści z całego świata, żeby posłuchać jego muzyki, oczywiście w jego własnym wykonaniu lub w wykonaniu orkiestry pod jego batutą. Stepan nie jeździł na tournée, w ogóle bardzo rzadko opuszczał nasze miasteczko i nigdy nie oddalał się od niego więcej niż o sto kilometrów. Orkiestra natomiast często dawała występy gościnne w różnych zakątkach świata, zawsze z ogromnym powodzeniem, więc z czasem postać kompozytora obrosła legendą.
    Opowiadano na przykład, że tak naprawdę nie istnieje żaden Stepan Opryszek, a napisana niby przez niego muzyka jest dziełem kolektywnym, sprawnie rozreklamowanym przez lokalnego impresaria. Rolę Stepana odgrywa na użytek turystów miejscowy pijaczek, co dodaje sprawie egzotyki.
    Inni twierdzili, ze Stepan nie jeździ za granicę z powodu kłopotów z prawem, a mianowicie wyroku za jakieś przekręty z nieruchomościami, na szczęście w zawieszeniu, tym niemniej z zakazem opuszczania kraju.
    Trzecia z najpopularniejszych teorii, tłumaczących przywiązanie Stepana do miasteczka, głosiła, że to ordynarny chwyt reklamowy, obliczony na podgrzewanie zainteresowania osobą kompozytora i jego muzyką.
     Mówiono też, że wszystkie rzekome kompozycje Stepana to po prostu znana klasyka ukraińskiej muzyki, nieco podrasowana pod aktualną modę.
    Sam artysta nigdy nie zwierzał się publicznie, dlaczego tak stroni od podróży, i na wszelkie tego rodzaju pytania reagował tajemniczym milczeniem.
    Petro był o głowę wyższy do Stepana, miał jasne włosy, opadające miękkimi puklami na ramiona, chabrowe oczy i długie rzęsy. Rasowe, szlachetne rysy twarzy i ascetyczny image chuderlawej, choć prężnej, bez śladu bibliotecznej skoliozy figury, stylowo wymięta marynarka, biała koszula, teczka z juchtowej skóry, wystudiowana niefrasobliwa fryzura i równie wystudiowane gesty i mimika. Hiperteatralny sposób poruszania się i mówienia, znacząca powolność i wyraźne samouwielbienie zapewne wyglądałyby w wykonaniu kogokolwiek innego na ciężkie zmanierowanie, ale w przypadku Petra wszystko to podkreślało jedynie jego własny styl.

    Ale to wszystko później, wiele lat po grze w piłkę.

    Grę wymyślił Petro, młodszy z braci. Petro w ogóle często coś wymyślał. Od dzieciństwa lubił rozmawiać z ludźmi i przekonywać ich do swoich racji; wiedział, że jest w tym dobry, że ma dość taktu i rozumu, żeby w strategicznych momentach uśmiechnąć się ciepło albo zrobić elegancki gest, że doskonale potrafi wykorzystać cały arsenał drobnych manipulacji, ze znajomością których się urodził; takie wrodzone zdolności są tym skuteczniejsze, że wyglądają całkiem naturalnie. Stepan również był elokwentny i umiał oczarować rozmówców - a szczególnie rozmówczynie - anegdotą, tajemniczym zawieszeniem głosu w pół słowa czy celnym komplementem. Często jednak przyczajał się i udawał prostego czy nawet prostackiego chłopaka, lubił się zmieniać, udawać kogoś, kim naprawdę nie był, maskować swoją przenikliwość i prowokować ludzi do nieplanowanej szczerości. Niekiedy zagrywał w ten sposób z młodszym bratem. Z biegiem lat Petro coraz częściej wchodził w rolę starszego i z ledwie wyczuwalną protekcjonalnością udzielał Stepanowi dobrych rad, co niekiedy wyglądało dość komicznie. Ale Stepan podejmował grę, szczególnie in publico; w ogóle wolał obserwować innych, niż być obiektem cudzej obserwacji. Skąpo dawkował słowa, gesty i nawet ruchy, jakby nie chciał zwracać na siebie uwagi, dopóki nie czuł, że zrobi odpowiednie wrażenie. Zresztą, tak naprawdę wcale nie o to mu chodziło. Dawno już zauważył, że ludzie znacznie chętniej otwierają się przed milczącym i niepozornym rozmówcą - bez obawy, że wyjdą na śmiesznych, nieporadnych i nieprzekonujących. A Stepan bardziej lubił słuchać cudzych historii, niż opowiadać własne. Dlatego rzadko włączał się do rozmowy, o ile nie było to konieczne; wolał pozować na milczący cień brata.
    W przyszłości, w dorosłym życiu, często będą grali ten swój dwuosobowy spektakl. Petro rozkręci spory biznes i zacznie przywozić do rodzinnego domu zagranicznych partnerów, z wdziękiem pokazywać im obłażącą secesję śródmieścia, popisywać się doskonałą angielszczyzną i ze swadą opowiadać anegdoty z dzieciństwa, rozgrywające się na tle stuletniego pieca kaflowego w bawialni mieszkania rodziców. Stepan będzie tymczasem w milczeniu obsługiwał gości, niepostrzeżenie wymieniał popielniczki, serwował sałatki i fasolkę po bretońsku (większość gości przyjedzie oczywiście latem) oraz mocne nalewki własnego wyrobu w kryształowych kieliszkach, a potem kawę w starej, pokrytej szlachetną, przyszłą krakelurą porcelanie, zachowując przy tym nieobecny wyraz twarzy idealnego kelnera. Kiedy wreszcie zostaną sami, młodszy brat będzie uważnie słuchał, a starszy - mówił, któremu z gości nie należy wierzyć i który z nich wyraźnie coś ukrywa. Jego spostrzeżenia okażą się nader trafne i jeśli młodszy brat ich nie posłucha, zawsze będzie potem żałował. Ale Petro rzadko ośmieli się zlekceważyć rady Stepana, wiedząc, że brat doskonale potrafi przejrzeć człowieka na wskroś, odnotować każdy mimowolny uśmieszek, grymas skrywanego protestu, szczególną manierę trzymania papierosa; prawidłowo zinterpretować nerwowe pstrykanie zapalniczką i machanie nogą; obserwacja i intuicja zwykle podyktują mu bezbłędne wnioski. Stepan uwielbiał kolekcjonować spostrzeżenia. Przez wiele lat robił to pracując jako kelner w knajpie naprzeciwko, ale i teraz, kiedy knajpa już od dawna należała do niego, lubił siadywać przy stoliku obok baru i nienachalnie obserwować klientów.

    Mieszkali w kamienicy na rogu głównej alei miasteczka. Głównej, ale nie ruchliwej –przeznaczono ją wyłącznie dla pieszych, więc było tu całkiem miło. Pod balkonem rósł kasztanowiec; w maju kwitł na różowo i właśnie w maju najprzyjemniej było siedzieć na balkonie i pić mocna kawę z kardamonem. Latem niemal codziennie rano pod oknem przejeżdżała polewaczka. Wolno jej było jechać po deptaku, więc korzystała z tego przywileju, niespiesznie tocząc się od klombu do klombu i tryskając strumieniem rozpuszczonej w wodzie tęczy na jeszcze półsenne irysy, żonkile i cyprysy, i na już półsenną lewkonię, która odpracowała swoje wieczorem i teraz szykowała się na spoczynek. Kierowca starej polewaczki lubił swoją pracę i miał żyłkę wynalazcy. To on wymyślił hybrydową konstrukcję, która zmieniła chaotyczne siknięcia gumowego węża w atrakcyjne, pełne rozmachu i dynamiki widowisko. Już od kilku lat dzieci i staruszkowie z całej ulicy z upodobaniem obserwowali działanie wynalazku. Składał się on przede wszystkim z wielkiego, plastykowego słonecznika z płatkami w kolorach tęczy. Słonecznik obracał się, a dokładniej pląsał na sprężynie, naśladując ruchy konika na biegunach, wciąż jeszcze rozbrykanego po zabawie. Słonecznik zamontowany był w specjalnej plastikowej budce; kiedy jej drzwiczki otwierały się, wyskakiwał, a niewidoczny mechanizm unosił go wyżej i słonecznik pląsając wypluwał cieniutkie strużki wody. Jeśli kierowcy udało się odpowiednio zaparkować polewaczkę, promienie słońca w raźnym rytmie przeplatały strużki, eksperymentując z chwilowymi efektami alchemii barw i odcieni. Nie sposób było oderwać oczu od tego widowiska. Nawet zaspani drobni urzędnicy, spieszący o poranku do swoich bilansów i ważnych rozmów telefonicznych pod fikusami na biurowych parapetach, zatrzymywali się i na kilka sekund zastygali, przyciskając do piersi wypchane aktówki. Nagle zapominali o sennych koszmarach i złych wynikach badań lekarskich, o dziwnym smutku, który coraz częściej dopadał ich pośród bezsennych nocy i nie dawał o sobie zapomnieć, jak niewyleczony, ćmiący czasem ząb. Zaspani urzędnicy raptem zastygali i czuli się znów jak chuderlawi chłopcy w za krótkich spodniach i rozchełstanych koszulach. Chłopcy pierwszy raz w życiu ściskający w spoconych dłoniach tubę kalejdoskopu, w której nieustannie powstają i znikają, jak zasypane piaskiem, płynne mozaiki kolorowych szkiełek. Surowe konstrukcje geometryczne nie pozwalają choćby głębiej odetchnąć, bo przy najdrobniejszym poruszeniu czarodziejski równoległy świat przepadnie i na zawsze pozostawi po sobie ssące poczucie czegoś bliskiego, odległego na wyciagnięcie ręki, i jednocześnie nieosiągalnego, podporządkowanego wyłącznie własnej zagadkowej logice.
    Małe dzieci z okolicznych kamienic zawsze niechybnie wiedziały, kiedy polewaczka podjedzie pod ich okna, i głośno wrzeszcząc domagały się, żeby postawić je na parapecie; uspokajały się dopiero na widok wodnych fajerwerków. Stały nieruchomo i wstrzymywały oddech, obserwowały rytuał polewania, a potem, kiedy samochód odjeżdżał, bez słowa zasypiały na rękach mam i babć. Spały głębokim snem przez kilka godzin, budziły się beztroskie i pogodne. Nasłuchiwały zza okien dźwięków przypominających warkot silnika. Na szczęście ulica była deptakiem, w innym wypadku dzieciaki pół dnia spędzałyby na parapetach, czekając na polewaczkę.
Kobiety i dziewczyny wybiegały z domów jak zwykle nieco spóźnione, nigdy nie zdążały zjeść śniadania ani choćby podkreślić brwi - ale jakkolwiek się spieszyły, zawsze przystawały na chwilę i patrzyły na bryzgającą wodę. Jawiły im się jakieś wyspy i krzyk mew (koniecznie dobiegający z oddali, z bliska mewy nie są już takie romantyczne), pieniste grzywy fal opadające na piasek i melancholijne wodorosty, najpierw kotłowane przez fale, a potem wypluwane na pustą plażę w nastrojowym świetle zachodzącego słońca.
Wszyscy ci ludzie ciasnym kręgiem obstępowali polewaczkę, ale stali tak cicho i nieruchomo, że słychać było poskrzypywanie starej sprężyny otwierającej drzwiczki; w ciszy czaiły się nawet chrzęst pękających między kromkami chleba plastrów ogórka w urzędniczych kanapkach, chlupot perfum wyciekających z niedokręconego flakonika w kobiecej torebce, terkot oczka, które puściło się w pończosze dziewczyny i burczenie w brzuchu chłopców stojących w oknie na pierwszym piętrze kamienicy na rogu.

Ojciec chłopaków, powiedzmy – Orest, też pracował w gabinecie z fikusem. Czasami, kiedy od siedzenia na niewygodnym krześle bolały go już plecy, wstawał, w zamyśleniu podchodził do rośliny i podlewał ją z karafki specjalnie w tym celu odstawianą wodą. Bardzo lubił patrzeć, jak wilgoć wsiąka w ziemię, myślał wtedy o czymś przyjemnym, czymś, co zawsze wywoływało na jego ustach tajemniczy uśmieszek, może o słońcu, które pod koniec dnia pracy zalewało gabinet pomarańczowym światłem. Albo o tym, jak niedawno przypadkiem oglądał świt z balkonu wysokiego biurowca. Albo, dla odmiany, o jedynym wschodzie słońca nad brzegiem morza, jaki widział w życiu (to wspomnienie pielęgnował szczególnie pieczołowicie). O dziecięcych uśmiechach na starych fotografiach swoich synów, o zapachu włosów przyjaciółki na jeszcze ciepłej poduszce, o chrupiącej skórce świeżego chleba albo o konfiturach truskawkowych, rozpływających się na gorącej grzance.
    Matka, Switłana, pracowała w podobnym pokoju, kilka pięter niżej; jej biurko sąsiadowało z kilkoma innymi. Rzadko panowała tam idealna cisza, przeważnie któraś z koleżanek rozmawiała przez telefon albo opowiadała coś współpracowniczkom. Przez to nieustanne gadanie Switłana nie mogła się skoncentrować i często miała wrażenie, że jej głowa przypomina gliniany dzban – taki, w jakim babcia dawno temu trzymała kaszę gryczaną. Zleżała kasza nie chciała się wysypywać, babcia gderała i wyciągała ją garściami na stół, a potem przebierała. Przebieranie dobrze wpływało zarówno na babcię, jak i na kaszę: babcia uspokajała się, a przebranej kaszy aż do dna nie trzeba już było wyciągać z dzbana ręką. Switłana uważała, że jest w tym coś magicznego; kiedy wracała do domu z głową zbyt ciasno zapchaną jakimiś rozmowami, od razu łapała się za przebieranie kaszy, i po pół godzinie czuła, jak z palców schodzi napięcie, ramiona prostują się i niewidoczna obręcz przestaje ściskać skronie.

Tego dnia chłopcy zostali w domu sami. Zachorowali i nie poszli do szkoły. Dokładniej rzecz biorąc, zachorował starszy, a młodszy rano sprytnie przyłożył termometr do gorącego czajnika, więc mama zdecydowała, że zostają obaj. Kazano im co godzinę płukać gardło syropem eukaliptusowym, włożyć ciepłe skarpetki i w żadnym razie nie grać w domu w piłkę. Ostatnie przykazanie nie miało związku z chorobą; mama bała się, że w końcu rozbiją nastawę kredensu, klosze lamp czy inne przypadkowe bramki. Zakaz, rzecz jasna, został natychmiast złamany, zaraz po tym, jak polewaczka skończyła jeden ze swoich ostatnich w tym sezonie występów. Wrzesień był upalny, ale upał prędzej czy później musiał minąć, a wraz z nim konieczność podlewania kwiatów i chodników.
Postanowili grać ostrożnie, z dala od kredensu, w sypialni; otworzyli okno – jedyny, ich zdaniem, obiekt, który mógłby ucierpieć. Poprzedniego dnia tata podarował im nową piłkę, o której marzyli już od kilku lat. Piłka pachniała skórą i była jeszcze błyszcząca, bez żadnych zadrapań i otarć. Pokusa okazała się zbyt silna. Zaczęli grać i najpierw wszystko szło dobrze. Po paru chwilach wiedzieli już, jak biegać, żeby broń Boże niczego nie zaczepić. Ale wtedy Petro źle obliczył siłę kopnięcia. Piłka wyleciała przez otwarte okno i wylądowała na rabatce sąsiadki z parteru. Była to podwójna katastrofa: żeby uniknąć awantury, należało natychmiast i niepostrzeżenie zabrać piłkę z rabatki, a przecież mama lub tata mogli zobaczyć ich przy tej akcji z okien swojego biura. Bracia stanęli niezdecydowani i wtedy zobaczyli na dworze trzech trochę starszych od siebie, nieznajomych chłopaków. Poprosili ich o rzucenie piłki. Obcy szybko znaleźli zgubę, ale okazało się, że nie zamierzają jej oddawać – wesoło pomachali braciom na pożegnanie i uciekli. Petro i Stepan stali przy oknie z zaciśniętymi pięściami i ponuro wpatrywali się w plecy chłopaków. Jednemu rozwiązała się sznurówka, przykucnął, położył piłkę obok siebie i obejrzał się, pewnie czując na plecach wściekłe spojrzenia, a wtedy piłka wytoczyła się na środek ulicy i wpadła pod koła polewaczki. Dla braci było to bardzo ważne doświadczenie. Po raz pierwszy tak ostro uświadomili sobie nieprzewidywalność i niepewność istnienia, które dotąd zdawało się kierować jasnymi regułami gry. Tego wieczora na mocy milczącej umowy poszli spać wcześnie, rezygnując z tradycyjnego podglądania sąsiadki z domu naprzeciwko, która miała w zwyczaju rozbierać się przy niezasłoniętym oknie. 

Tegoż dnia Switłana dowiedziała się, że jej mąż ma romans z jakąś młodą dziewczyną, a Oresta wezwał do siebie dyrektor wydawnictwa i poinformował o przeniesieniu na inne stanowisko. Teraz Orest nie miał już własnego gabinetu, dzielił pracownię z kilkoma innymi plastykami – ilustratorami książek, a sekretarka została kochanką nowego szefa. Ojciec oprócz papierów zabrał doniczkę z fikusem i postawił w nowym miejscu pracy. Liście fikusa zasłaniały nieco jego biurko i stwarzały iluzję względnej prywatności. Ojcu ciężko było znów przyzwyczaić się do obecności innych ludzi, ciągle przeszkadzało mu a to skrzypienie czyjegoś krzesła, a to głośne mieszanie kawy łyżeczką przy sąsiednim biurku, a to zbyt mocny zapach perfum dziewczyny z naprzeciwka. Wszystko to odrywało go od pracy i teraz jego ilustracje książek dla dzieci wychodziły bardzo mroczne: dominowały w nich brudnoszare zające z depresyjnie oklapniętymi uszami. Nie wiedzieć czemu wszędzie rysował zające, nawet jeśli w bajce nie było o nich ani słowa. Wyskakiwały gdzieś w tle, na fartuszkach czyściutkich dziewczynek z włosami koloru zgniłej marchewki, na koszulkach uczesanych z równiutkim przedziałkiem chłopców, na okładkach książeczek, które bajkowe babcie czytały bajkowym wnuczętom. 
Tego wieczoru Switłana dłużej niż zazwyczaj przebierała kaszę, a potem zdecydowanym ruchem wsypała czystą z powrotem, do nieprzebranej, odstawiła na półkę i wyszła z kuchni. Nikt nie zapytał jej, dlaczego nie ma kolacji; wszyscy byli zanadto zajęci własnymi myślami.

Nie wiadomo, co myślał ojciec. Może uznał, że strata posady to sprawiedliwa kara za zdradę, a może w ogóle nie potraktował tego jako kary. Bywa przecież, że dopiero po stracie człowiek uświadamia sobie, jak bardzo coś mu obrzydło. Szczególnie często dzieje się tak z marzeniami mężczyzn w średnim wieku. Niewykluczone zresztą, że jedynymi plusami poprzedniej posady były oddzielny gabinet i fikus na parapecie. A może ojciec w ogóle nie dostrzegał różnicy, niczego nie porównywał, zauważył jedynie, że nowa praca jest znacznie spokojniejsza. Teraz już nie musiał zajmować się kwestiami organizacyjnymi, pilnować druku, strofować oddziału sprzedaży czy wyjaśniać dyrekcji, dlaczego plastycy znowu schrzanili okładkę. Mógł wreszcie spokojnie, całymi dniami rysować, to znaczy zajmować się tym, co lubił najbardziej i o czym zawsze marzył. Ale też nie czuł radości ze spełnienia marzeń. Może miał jakieś kłopoty z tajemniczą kochanką, o której istnieniu wiedzieli wszyscy współpracownicy Switłany, przy czym tylko o istnieniu, nic więcej. Oczywiście krążyły plotki i przypuszczenia, wszyscy byli z jakiegoś powodu przekonani, że kochanka pracuje razem z nimi, pewnie dlatego, że w życiu większości ludzi poza pracą niewiele się dzieje, ale nikt jej nigdy nie widział i nie mógł powiedzieć Switłanie nic konkretnego. Czasami myślała nawet, że może cala ta historia to wymysł złośliwca, który planuje zepsuć jej małżeństwo, ale w głębi duszy świetnie rozumiała, że nie, jednak nie: trudno takie rzeczy wyjaśnić, za to łatwo wyczuć. 

Przełożyła Małgorzata Buchalik
Do góry
Drukuj
Mail

Śniadanko Natalka [autor]

Natalka Śniadanko (1973, Ukraina) – pisarka, dziennikarka, tłumaczka z polskiego, niemieckiego i rosyjskiego (m.in. Miłosza, Herberta, Jelinek, Herty Müller i Grassa) oraz krytyczka literacka. Absolwentka Państwowego Uniwersytetu im. Iwana Franki we Lwowie. Publikuje zarówno w ukraińskiej, jak i zagranicznej prasie (m.in. „Dzerkało tyżnia”, „Gazeta Wyborcza”, „Süddeutsche Zeitung”. Autorka książek prozatorskich m.in.: „Lubczyk na poddaszu” (2009), „Herbarium kochanków” (2011), „Frau Müller nie ma zamiaru płacić więcej” (2013). Jej utwory były tłumaczone na język polski, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski. Stypendystka m. in. programu Homines Urbani w 2006 roku, Gaude Polonia w 2003 i 2012, Berlińskiej Akademii Sztuki (2007), Kulturkontakt Austria (2014). Laureatka Nagrody im. J. Conrada Instytutu Polskiego w Kijowie (2011).