WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
KOBIEREK DRUGI, w którym bobohater dokonuje wyborku

Ostatnia niedziela. Bo jutro będzie futro. Wprowadzka w pobliże Kobierka. Osiedle: Kliny. Prawda, nienajlepszy toponim dla odwykowca, który klinował od dziewiątej rano alkosingle dnia poprzedniego. Kliny Borkowskie. Tak, nawet na prawdziwy prasłowiański bór-las mnie nie stać, a zaledwie na jego spieszczoną burleskę, na borek-lasek. Na wyborek. „To będzie zwykły odwyk”, mówię sobie tonem pocieszenia (mój niezawodny dajmonion przedrzeźnia na poczekaniu: „Bezzwłoczny odwłok”). „To będzie orka na ugorze” – syczy sybillicznie zza morderczych szkieł moja psychoterapeutka. „Orka na Ugorku”, podchwytuję w myśli i zaraz mi raźniej, bo „Ugorek” to moje rodzinno-osiedlowe, zamienione w ciucholand Nuovo Cinema Paradiso. I wyobrażam sobie wielką czarno-białą orkę, którą tsunami rzuciło na dach kina Ugorek: wokół wozy strażackie, my dzieciaki napierdzielamy w tę wielką rybę wodnymi mołotowami z kondomów Eros, to nie przelewki, to nie zabawki, strażacy leją wodę z sikawki! A tymczasem szklarze kitują, smolarze smołują, dekarze dekują, w rezultacie kino zamienia się w akwarium, a orka jest uratowana. Happy end, napisy, podziękowania, zwłaszcza bohaterskim, kondo-bombami celującym uczniom klasy I b (tu lista), a także imienne nagany dla tych, co mają zahamowania i wstydzą się igrać z Erosem. Orka, „ogromna ryba”, dag gadol z Księgi Jonasza. Nie trzy dni i trzy noce, a dni czterdzieści: pełną kwarantannę i quadragesimę spędzić mam w jej brzuchu.

Moja psychoterapeutka, w dwóch boskich osobach dr psych.: Króliczkoska – Liza. Razem stanowimy coś na kształt lub zgoła modłę trójcy świętej: Bogini-Matka, Bogini-Córka i Duszyczka św. Na duszę z prawdziwego zdarzenia mnie nie stać, na pijacką duszyczkę owszem. Kołyszę ją jak Chrystus Maryję na ikonach Zaśnięcia. Uspokajam jak przera- żoną oseskę, otroczkę kwilącą. Nucę jej: „Duszyczko moja, tkliwa i ruchliwa”, Animula vagula, blandula, zaklinam. Odżegnuję się po wsze czasy ducha św. męskiego z wszystkimi promilami jego, apage, spiritus, cum omnibus promillibus tuis! Wspiera mnie w tym tandem dr – psych., czyli Króliczkoska – Liza. I bez skojarzeń, bez gówniarskich zaczepek typu „Liz, pliz, daj liza”. Już raczej: Lisa Simpson (ratio plus inteligencja emocjonalna), czy nawet Simpsdottir (pogromczyni stugłowych węży na kiju z islandzkiej sagi). Króliczka też broń boże lekce sobie ważyć: gdy raz skoczy do gardła, nie puści. Więc idę własnowolnie na odwyk, a i z poduszczenia Króliczkoskiej-Lizy. Po co? Jeśli po coś, to po odpowiedź na wyżej postawione pytanie.

Tymczasem na wstępie drastyczna poranna alternatywa. Zagradza mi drogę tablica: w lewo – ODDZIAŁ 5C, w prawo – PROSEKTORIUM. Ja chyłkiem na lewo, na lewo. Okrężną dróżką przez cały park, cały Kobierek, wyglądają- cy trochę jak bogacko szlachecki zaścianek. Wśród starodrzewu murowane dworzyszcza zamiast pawilonów. Gdy powstawał, w początkach XX wieku, był najnowocześniejszym szpitalem psychiatrycznym w Europie. Obiecuję sobie przestudiować, obfotografować, opisać. Miasto ogród z akcentami sarmacko-ziemiańskimi. Nie dom, a miasto wariatów. Psychopathopolis. Z osobnym, luksusowym dworzyszczem dla etylików, Aethanopolis, ufundowanym wielkodusznie przez największego dilera C2H5OH w tym kraju. Dochody z akcyzy zobowiązują. Idę dziarsko, maszeruję nawet. Nadrabiam miną i wyglądem. Metal glany, metal skóra, skóra zwłaszcza, własnej nie mam, z własnej mnie obdarłaś. Obwieszam się talizmanami, symulakrami. Mapami drogowymi, w nadziei, że mnie dokądś zawiodą. Moneta Niezwyciężonego Słońca na szyi (kiedyś opowiem, co, jak, dlaczego). W kieszeni miedziak Tankreda. Tego Tankreda, Italo-Normana z Tarentu, uczestnika pierwszej krucjaty, a przez osiem lat króla Antiochii syryjskiej. Najwspanialszego bohatera Jerozolimy wyzwolonej. Na rewersie grecka formuła: KE BOITHE TO DOULO SOU TANKRI, co się wykłada: „Pomagaj słudze swemu Tankredowi”. Ja też jestem w trakcie swojej pierwszej krucjaty (mówię sobie, i wmawiam, że ostatniej). „Karesa pełesa, greckie słowesa”, powtarzam magiczną inkantację, za pomocą której wiele lat temu stara Cyganka wyciągnęła ode mnie sto euro w chwili słabo- ści, a potem sprawdziła się co do joty jej przepowiednia. Taka moja magia, ani czarna, ani biała. Szara. Wycinam kabalistyczne numery, skoro już się w to wpakowałem. Pracuję na tytuł naukowy doktora rehabilitowanego, żeby „dr rehab” mieć na bilecie wizytowym.

Dmucham w alkomat na dzień dobry. Od tego zaczyna się każdy dzień, ósma rano. Kolejka do alkomatu. Każdy ma swój ustnik, wtyka go w ustrojstwo i dmucha, aż zapipczy. Tak, mam już swój ustnik, jestem muzykiem-alkoholikiem, czy mam do tego ustnika dokręcić usta? Już dokręcam. Wtykam, dmucham. Dawno nie dmuchałem, przepraszam. Pipczenie. Zero koma zero. Potem izba przyjęć. Izba jak izba, miejmy nadzieję, że nie czarna. Wywiad – o, nareszcie coś szpiegowskiego. Założenie mi niebieskiej teczki, alkoholowego blufajla. Tytuł romansowy bardzo, przygodowy: Historia choroby. Chistoria Horoby – przekręcam sobie w myśli i od razu mi raźniej, futurystyczniej nawet. Na teczce reklama: „Skutecznie leczymy schizofrenię!”. Quetiapinum zwie się owo skuteczne schizoremedium. A we mnie natychmiast się trawestuje trzecia oda Horacego, z księgi drugiej, i zaraz słyszę quo quetiapinum ingens albaque populus, a skojarzenie to w odwykowym kontekście bynajmniej nie niewinne:

Gdzie biała topol i cień kwetiapina,

tam przynoś róże, olejki i wina!

Inne leki też się reklamują na moim blufajlu, zalecają: lewomepromazyna (czemu nie prawomepro, nie pojmuję), clozapinum. Zerkam spode łba na ścianę: zegar wisi. Na cyferblacie reklama, znów quetiapinum, i coś jakby dwa profile ludzkie: twarz i cień twarzy, jak na niegdysiejszych transparentach Marks-Engels, tyle że bez Lenina. Zegar! Zegar lek na schizofrenię reklamujący! Że niby czas na powrót scala osobowość, sczepia, szczepi przeciw rozszczepieniu! Natychmiast się czuję rozdwojony, wątły, rozglądam się wokół nieswój, pomnąc, co od mądrego przyjaciela zasłyszałem: „To, że masz schizofrenię, nie znaczy, że nikt cię nie śledzi”. Wrażeń już mam aż nadto, a tu wywiad tymczasem. Jak imię? Roztrwonione. Jak godność? Dziękuję, fatalnie. Znaki szczególne? Brak, wygląd nieszczególny. Oczy? Wódeczne częściej, ale oficjalnie piwne (dow. osob. na dowód okazuję, tam „piwne” faktycznie, jak na ironię, podpisem Prezydenta M. Krakowa poświadczone). Kim jest z zawodu? Zawiedzionym histerykiem literatury. Literaturowyznawcą, co do wyznania religijnego. Kim będzie, gdy dorośnie? Jak będę duży, zostanę straszakiem. Chciałbym bowiem uratować czyjeś nieludzkie życie. Stawiają nauczycielską widziankę na moich papierach: „Byłam, widziałam, zwycię- żyłam”.

Idę na zajęcia, obcy ludzie, faceci przeważnie, facetka jedna, siadamy w końską podkowę. Czuję się jak gnojek po raz pierwszy w klasie zero szkoły podstawowej, bobohater z większym od siebie tornistrem, Bobuś cacany w niebieskim chałacie z wykrochmalonym kołnierzykiem. Przychodzę ni w pięć, ni w dziewięć, ni piernik, ni wiatrak, w połowie roku szkolnego. A hierarchie dawno już poustalane. Bawisz się z Jarkiem. Nie bawisz się z Markiem! Stawiasz herbawit. Masz prospekty na wymianę? Cy mas swój worecek cystości? Do Basi się nie łaś: Fazi ma morderczy sierpowy prawy. Gonzo pluje najdalej. Bansen ma super skansen. Kermit jest chytry jak termit. Same mapety, dzieci-gadżety. A to nasza pani przechowawczyni, Mistress of Muppets, z wykształcenia magistra vitae Bladź Ewa. Dzień dobry, mój chłopcze, now I rule you too! Chce mi się natrętnie mojego niemowlęcego misia, żółto-zielonego fowistycznego widzimiśka bez oczu (wydarłem), moralnie rozdartego (rozdarłem), gąbka mu z łapek wychodzi. Ale tymczasem przepraszam, kłaniam się w progu, uszy po sobie, szastam grzecznie glanami. Mam nieczyste sumienie, bo przyprowadziłem z sobą nadprogramowych uczestników, niewidzialnych co prawda kolegów. Moją umarłą klasę, wytrawny, wyleżakowany rocznik siedem cztery. Samych chłopaków zza torów, spod pętli Wieczysta, niedoszłych obywateli urwanej ulicy Lema. Przywlokłem z sobą Andżeja, co nawarzył i wypił. Czornego Jurka, co użył sznurka. Punka Rafała, co krew go zalała. Marka Pakera, co zjechał do zera. Zbuka Mariusza, co już się nie rusza. Dzikiego Staszka, co chybnął z daszka. Same równe chłopaki, obecnie zrównane z ziemią niestety. Zaraz pierwszej nocy mnie na tych Klinach Borkowskich nawiedzili, do pokoju mi wtrynili z butami, zadymę sportami zrobili, łóżko obsiedli i „Ha, Robi, tobie jednemu przynajmniej życie się wyprasuje, no i zer fajn, i robi wsjozrobi, i robokop ci w dupe”, tak mi nawijali a nad sobą jojczyli, denaturat sobie z ręki do ręki podając i z gwinta pociągając. To ja do nich brutalnie, w przystępie czeskiego humoru: „Zwłoki w troki, zdechloki, idziemy czeźwieć!”. I usłuchali, skubani. Poszli, i szli całą noc. I przyciągnęli za mną zwartym, choć chwiejnym oddziałem na Oddział, żebym tam nie tylko za siebie, ale i za nich pośmiertnie coś oddziałał czy odkręcił. Zaczyna się. To nie przelewki, to nie zabawki! Jedenaście par oczu bacznie we mnie w pewnym momencie wpatrzonych, i nie ma wybacz, bo mam się przedstawić, wystawić. Przekonać, że mam prawo tu być. A oni przyjmą albo nie przyjmą. Uciec nie ma dokąd, najchętniej dałbym nurka w język, w jego bezpieczne słowogąszcze, zabajerowałbym, zabajcował, tyle potrafię. A czuję, że tu żaden bajer i szachtior nie przejdzie: nie kupią, nie dadzą złamanej kopiejki za całą moją elokwencję. Czekają na moje przeterminowane życie w promocji, w letniej wyprzedaży. Na wymianę, na starodawny handel wymienny. Na życie za życie. Więcej nawet, bo transakcja wielokrotna, z jedenastokrotną korzyścią i takąż stratą: żywot własny za jedenaście żywotów cudzych wymieniony, jeden na jedenaście rozmieniony.

I wiem, że odtąd bajera i bajca tylko w Kobierkach. Tu mogę sobie tkać do woli mój paczwork z odrzutów, odpadków i gałganków. Splatać dowolnie wątki, urywać nici, barwić. Przeplatać dla niepoznaki feerię fikcji z grozą zaszyfrowanego, pseudonimowanego realu. Rzucać wam w oczy różnokolorowym klimkiem-kilimkiem. Więc modlę się do Ocalającej Ironii, modlę się nieporadną, częstochowską litanią:

Bądź zawsze przy mnie,         Sztolnio mądrości!

w czynie i w hymnie,              Studnio wolności!

Ironio losu,                             Wielbię cię, sławię!

Ironio głosu,                           Rządź mi łaskawie!

 

_

Grzegorz Franczak, Kobierki, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2014. 

Do góry
Drukuj
Mail

Franczak Grzegorz [autor]

Grzegorz Franczak (1974) – tłumacz i badacz literatury, niekiedy pisarz. Ukończył filologię klasyczną UJ. Tłumacz poezji łacińskiej (m. in. Katullusa: „Poezje wszystkie”, Kraków 2013) i nowołacińskiej (m.in. Kochanowskiego), a także włoskiej – Petrarki, Ungarettiego, Leopardiego („Nieskończoność. Wybór Pieśni”, Warszawa 2000 – nagroda „Literatury na świecie” za najlepszy debiut translatorski). Jego debiutanckie „Kobierki” były nominowane do Nagrody Literackiej Gdynia w 2015 roku w kategorii proza.