Pierwsza część eseju dostępna jest pod adresem: http://e-radar.pl/pl,artykuly,11,3185.html
W końcu przyjechał pociąg i zasłonił kozę. Nastąpiło najpierw rytualne przetarcie uchwytu i zstąpienie konduktorki na peron, potem gromadzenie się pasażerów przy wejściu, a po uroczystym akcie odebrania im biletów, wspinanie się po schodkach i szukanie miejsca. Ruszamy. Zostawiam za sobą miasto, dobre miasto, gorod z mirem. Mir z tobą!
— „Strasznie chciałabym zwiedzić Mirgorod. Koniecznie trzeba tam jakoś pojechać. Prawda? Proszę cię, wybierzmy się tam kiedyś!” — to znowu Iwan Bunin, tym razem już na pożegnanie. Te słowa wypowiedziała Lika, ukochana Arseniewa, prosząc go o wspólną podróż. Nie wiem, czy udało się Aleksemu i Lice tutaj przyjechać: z książki Bunina to nie wynika. Ja miałem to szczęście. Teraz zostawiam je za sobą. Żegnaj, kozacka Arkadio!
Jechałem na Wschód. Jazda do Połtawy, raptem sto pięć kilometrów za trzy razy mniej hrywien (banknoty dziesiątkowe były z wizerunkiem Mazepy, piątka — z Chmielnickim), mijała spokojnie. Dawniej, gdyby się jeździło drogą i końmi, było jeszcze dalej: sto trzydzieści siedem wiorst, prawie półtorej setki kilometrów, dziewięć razy mniej niż do Petersburga. Pociąg był całkiem wygodnym ekspresem, a my siedzieliśmy w fotelach lotniczych popatrując na telewizor, w którym leciała komedia z czasów radzieckich, całkiem dowcipna, z gębami nie do powtórzenia. Mój sąsiad co jakiś czas spoglądał do małego notatnika, który był chyba kieszonkowym wydaniem Ewangelii. Za oknami, za ziemnymi wałami porośniętymi trawą i rzędami drzew dotkniętymi początkiem jesieni, ciągnęły się niezmierzone pola, z wyoranymi kłąkami kukurydzy, nadającymi czarnym ziemiom żółtawy odcień, przechodzący — im dalej od szlaku — w mgiełkę o słomkowym zabarwieniu. Powoli zaczynałem rozumieć, co znaczy poruszanie się w przestrzeni nie do ogarnięcia. To nie była Holandia, w którą Piotr I — wedle Karamzina — chciał przemienić swoje państwo, Holandia, w której nie ma skrawka ziemi bez domów i ludzi, z najwyższym na świecie zagęszczeniem mieszkańców, z demograficzną ontologią podniesioną do kwadratu. Tu nadal był dawny locus desertus, miejsce pustynne, z bezkresnym horyzontem i, mimo tylu wieków zasiedlenia, z wciąż wolną przestrzenią. To właśnie tutaj, i to całkiem niedawno, heroldowie rewolucji podjęli okrutne eksperymenty badając stopnie wytrzymałości społecznej tkanki. Przedziwnym jest, że ich posągi, gdziekolwiek popatrzeć, nadal stoją w miastach i wioskach. Jaka jest tego przyczyna? Strach przed ich powrotem, może swoista kara — obojętność, a może życie wyłącznie teraźniejszością, bez oglądanie się wstecz? A kto wie, czy nie rządzi tym sprytna pewność, że — bez naprawiania — kiedyś i tak rozpadną się same...
Połtawa leży nad Worsklą, tą samą rzeką, nad którą, w jej górnym biegu, w środku lata roku 1399 wojska wielkiego księcia Witolda zostały pobite przez Tatarów, a polskie posiłki w sile czterystu rycerzy wybito doszczętnie: wśród poległych był pan na podtarnowskim Melsztynie, wojewoda krakowski Spytko — ilekroć przejeżdżałem autobusem przez Melsztyn, tylekroć dochodziła do mnie ta średniowieczna śmierć, odległa w czasie, ale bez czytelnego miejsca w przestrzeni. Teraz już było łatwiej… Musiałem odnaleźć w Połtawie dworzec autobusowy z ruchem lokalnym, żeby stamtąd pojechać do Dikańki. Taka awtostancia znajdowała się na drugim końcu miasta, dotarłem tam wlokącym się miejskim autobusem. „W tym mieście uczył się Gogol” — chociaż to najzwyklejsze zdanie, nie pochodzi jednak z przewodnika: znalazłem je u Bunina. Mikołaj był tu krótko, w gimnazjum spędził niespełna rok wraz z młodszym bratem Iwanem; potem zabrał ich ojciec, jak tylko otwarto nową szkołę w Nieżynie.
Na dworcu było pełno ludzi, trwały sobotnie rozjazdy w najróżniejsze miejsca. Atmosfera jak na naszym dworcu PKS w jakimś podkarpackim miasteczku, powiedzmy właśnie: w Melsztynie lub w Limanowej. Prym wodziły baby z torbami, wszystkie obowiązkowo w granatowych albo szarych chustach. Kwitł ruchliwie handel obnośny, zachwalano najróżniejsze orzeszki i ciepłe pierożki: skosztowałem tych ostatnich, z jabłkiem, były przepyszne. Czekając na autobus włóczyłem się koło dworca. Przy postoju taksówek dwie kobiety w długich fartuchach, nie zwracając najmniejszej uwagi na ruch, pucowały ryżowymi miotłami krawężnik, malując go wapienną zawiesiną dobywaną z wiaderka. Wapno zaraz wysychało i pokrywało kant chodnika mdławą bielą, która mogła wystarczyć w najlepszym wypadku do następnego dnia. Czemu to miało służyć, nie wiem do dzisiaj; przypominam sobie podobną troskę o stan krawężników z czasów służby w wojsku, gdy moja jednostka żyła w nieustannej obawie przed rzekomo pewną inspekcją: trawa miała być zielona, krawężniki białe — wizytujący generał był ponoć tuż tuż, widziano go nawet: atmosfera jak z Rewizora, tyle że z większą obsadą. No, ale w końcu Ukraina była kiedyś krajem, można rzec, koszarowym, mężczyźni służyli w armii (Połtawa, przypominam, była miastem pułkowym), a zwyczaje wojskowe przechodziły siłą rzeczy do życia codziennego, ba! nawet na początku XIX wieku hrabia Arakczejew wymyślił melanż koszar z chałupami, tworząc osiedla wojskowe do służby na całe życie, z musztrą aplikowaną chłopcom od szóstego roku życia.
Nie popadajmy jednak w nadmierne zadęcia ani poważności, boć tu właśnie, w Połtawie, urodził się Michaił Zoszczenko, któremu dane było napisać rzeczy nader komiczne, choćby nowelki ze zbioru Punkt widzenia; nie wliczam do tego Opowiadań o Leninie, które — w zamiarze autora — takimi być nie miały. Oto przyjechał autobus, nieduży, pękaty i całkiem wygodny. Podczas jazdy przez miasto tablice co rusz pokazywały drogę na pole bitwy. Minęliśmy rogatki, przemknęliśmy jakoś bokiem przy historycznym miejscu, z którego zapamiętałem tylko poszczerbiony czerwony ceglany mur, za nim wielki sad i biały pas nieba. Trzysta lat temu dotarli tu Szwedzi i starli się z carem Piotrem. Jakaż to musiała być trudna wyprawa! I jaka dzielność młodego króla Karola XII, który zapuścił się tak daleko! Czego szukali na tej ziemi płowowłosi protestanccy chłopcy? Tysiące z nich znalazło śmierć na prawosławnej ziemi, dając carowi Piotrowi sławę wojennego triumfatora, który wprowadził Rosję na drogę prawdziwie imperialnego rozwoju. Był to zarazem początek końca starego hetmana Iwana Mazepy, który zapomniał, że Ukraina nie jest swobodną prowincją Rosji i że Imperium ma tylko jednego władcę. „Znalazł się drugi Judasz, niewolnik i oszust, znalazł się syn zatracenia, diabeł według swoich czynów, a nie człowiek, trzykroć przeklęty zdrajca Mazepa, który opuścił Chrystusa Pańskiego, pana swego i dobroczyńcę, oraz połączył się z wrogiem” — napisał Fieofiłakt Łopatinski, tworząc na carski rozkaz specjalne oficjum dziękczynne poświęcone wiktorii połtawskiej w roku 1709, przyrównując cara do Chrystusa. „O wrogu nieoczekiwany! O, płodzie poroniony! O, nowy Judaszu!” — w roku 1717 wykrzykiwał przeciw hetmanowi inny gorliwy autor, Teofan Prokopowicz, w kazaniu poświęconym połtawskiej bitwie, chociaż jego oponent już od ośmiu lat leżał w grobie w dalekiej Mołdawii (po wielu latach, dopiero w roku 1999, prochy Mazepy zostaną sprowadzone na Ukrainę i złożone w starej kozackiej stolicy, Baturynie). Wyklęcie Mazepy było solennie powtarzane w cerkwiach przez całe pokolenia, przez dwa wieki, aż do samej rewolucji 1917 roku, a jego nazwisko utrwaliło się w języku rosyjskim jako synonim zdrajcy. Pamiętajmy stale, że od czasów Piotra władcą Cerkwi był car, w którego imieniu występował zwykły urzędnik, oberprokurator św. Synodu, quasi-kierownik urzędu do spraw wyznań, niekoniecznie wierzący. Czym innym jest jednak powtarzanie anatemy albo zapomnienie o niej, a czym innym jej oficjalne odwołanie. W opasłej książce Leonida Kuczmy, byłego prezydenta, znalazłem informacyjną perełkę — gdy Ukraina w roku 1991 zrywała z ZSRR, jeden z jej kościołów prawosławnych, niestety najmniejszy, tzw. filarecki, unieważnił anatemę. Wiem też, że jeszcze w roku 2008 prezydent Juszczenko sondował w Moskwie możliwość zmiany stanowiska Cerkwi Moskiewskiej. Bez skutku. A może mówił nie z kim trzeba…
Mazepa, Mazepa… Bohater Puszkina (starzec, hetman-sprzedawczyk) i Słowackiego (chłopię, paź polskiego króla), poetyckich mistrzów Rosji i Polski, ale także było to rodowe nazwisko Anny Politkowskiej, zastrzelonej równo przed rokiem w Moskwie, w dniu urodzin Putina. Mam też swoje, całkiem prywatne, mazepowe wspomnienie: w czasach licealnych na obozy harcerskie jeździł z nami druh Mazepa, delikatny i wiotki jak paź. Mieszkał w Katowicach przy ulicy Armii Czerwonej, piętro niżej od Ryszarda Stefańczyka, mego przyjaciela, potem wieloletniego przedsiębiorcy działającego w Kijowie. Ilekroć szedłem krętymi schodami do Rysia, tylekroć nabożnie patrzyłem na tabliczkę z napisem „Mazepa”, jakby w przeczuciu, że kiedyś spotkam się z samym hetmanem. I rzeczywiście trafiłem na jego niewygasłą sprawę…
Teraz Połtawa Puszkina, oprawna w wiśniowe płótno, jechała ze mną trzęsąc się w plecaku. Udręczona Rosja Anny Politkowskiej de domo Mazepa, urodzinowy prezent otrzymany w pracy krótko przed wyjazdem, czekała w domu na mój powrót, ułożona na biurku obok płowożółtego tomu Dzieł wszystkich Słowackiego z Mazepą. Jechałem przez środek ziemi udręczonej jak mało która. Droga wiodła tym razem na północ.