Ucieszyłam się, kiedy dobroczynna organizacja edukacyjna ALTEMUS zaprosiła mnie do uczestnictwa w międzynarodowym kulturalno-edukacyjnym projekcie RITES OF PASSAGE Rytuały poświęcania dla narodu: w poszukiwaniu ukraińskiej tożsamości. Z jednej strony, dlatego, że sprzeczne procesy samoidentyfikacji młodego pokolenia Ukraińców, wychowanego w warunkach transformacji od epoki radzieckiej do geopolitycznej niezależności nie są dla mnie właściwe. Z innej, ponieważ całkowicie zgadzam się ze stwierdzeniem, postulowanym przez organizatorów projektu: odbiór fenomenu Ukrainy i ukraińskiej demokracji w świecie... jest dosyć niejednoznaczny. Poza tym, ponieważ stale podróżuję, rozmawiam z różnymi, przeważnie nie związanymi z polityką (a zatem i z wiedzą geograficzną) ludźmi i widzę, że jednym z głównych składników skomplikowanego fenomenu Ukrainy jest to, że świat bardzo często po prostu nie wie o istnieniu mojego państwa i narodu. Czasem mnie to drażni, czasem śmieszy, a czasami jestem zmęczona opowiadaniem znajomym z zagranicy, co to za kraj, skąd mnie do nich przyniosło. Więc tu, ciesząc się z tej możliwości, opowiem o własnym doświadczeniu ukraińskości - o siebie i od siebie. Może, ktoś przeczyta te naprawdę osobiste zapiski jednej Ukrainki i może mu się trochę rozjaśni o nas wszystkich, tutejszych.
Nigdy nie miałam żadnych przejść z samoidentyfikacją: jestem Ukrainką i basta. Kim jestem i czym jestem, skąd pochodzę – to już jakieś kategorie ze szkolnych lekcji poprawnego mówienia. Nie musiałam hipnotyzować się myślą, że jestem Ukrainką i na pokaz ubierać się w soroczkę. I jakoś, kiedy już w czasach niepodległości, nauczyciel historii i miłośnik patriotyzmu na pokaz, zadawał pytanie: kim jesteś?, ja – wówczas prymuska i posłuszna dziewczynka – chlapnęłam coś usłyszane w kinie: jestem córką swoich rodziców. W rezultacie nie otrzymałam nagrody i siadłam na miejsce jak tępak, gdy któraś z uczennic przemówiła dźwięcznym głosikiem: jestem Ukrainką! i siadała z pochwałą, Pochyliłam się: to ma być odpowiedź? To raczej oczywistość.
Kiedy doroślejesz, nie wszystko staje się oczywiste, zaczynasz pewne rzeczy poddawać w wątpliwość, a wszystko, co poddane zostaje filtrom wątpliwości, można lepiej sobie uświadomić. I jeżeli ci sami nauczyciele, którzy w czasach dziarskiej władzy radzieckiej przed cerkwią odbierali dzieciom koszyki podczas Wielkanocy i zapisywali je w specjalnym dzienniku (dla KGB?), z nadejściem niepodległości zostali nagle najbardziej oddanymi pomocnikami partyzantów UPA, jakość ich patriotyzmu chce się przynajmniej zgłosić do rozpatrzenia rzecznikowi praw konsumentów…
Dzieciństwo – rzecz straszna: przypomnij sobie jedną rzecz, a jak lawina spadnie kupa innych wspomnień. Moja mama pochodzi z Czerkas, ze starego kozackiego rodu, sama częściowo tam dorastałam, na Ukrainie Naddnieprzańskiej, gdzie nazywano mnie tą z zachodu – osobą z Ukrainy Zachodniej, banderowcem. Ale przeważnie mieszkałam z rodzicami w karpackim miasteczku Jaremcza, gdzie, nie będąc etniczną Hucułką, zawsze pozostawałam przyjezdną. I jeżeli witałam się z listonoszem nie Chwała Jezusowi Chrystusowi, a dzień dobry, a listonosz zdążył już gdzieś łyknąć wódeczki, mógł mnie małą po prostu wyzwać od partyjnych. Albo, nie daj Boże, nazwać moskalką. I wtedy zaczęłabym ryczeć na wszystkie góry i połoniny.
Ze swoimi przyjaciółkami w Czerkasach (nazywano je Lenami albo Juliami) przeważnie rozmawiałam, jak tam ludzie mieli w zwyczaju, po rosyjsku, po prostu tworząc hybrydy językowe. Mówiłam na przykład dak – zbierając do kupy rosyjskie da i ukraińskie tak. Pewnego razu – stuknęło mi wtedy już 11 lat – tato zawołał mnie na poważną rozmowę na balkon i powiedział: Muszę cię o coś prosić. Możesz z dziećmi w Czerkasach rozmawiać po ukraińsku? Lepiej niech one się do ciebie dopasowują, niż ty do nich. Wtedy, we wczesnej młodości, wydawało mi się to szaleństwem. Wyśmieją, obrażą się! I rzeczywiście zdarzali się tam przeróżni piskliwi chłopcy, jacy przyjeżdali na Centralną Ukrainę na lato do babci, powiedzmy, z Sachalinu, którzy mogli śmiać się z zakończenia słowa spaty, na przykład. Bo po rosyjsku jest ono, zobaczcie, normalne – spat. A dla mnie brzmi, jak szczekanie… Do rzeczy, ten chłopiec, kiedy dorósł został prawnikiem.
*
Dużo podróżuję nie tylko za granicą, ale i po całej Ukrainie. Skłania do tego moja profesja: jeżdżę z nowymi książkami, gram koncerty z grupą QARPA. Rozmowy z czytelnikami i słuchaczami dają mi ogromny zastrzyk energii – są oni młodzi, przeważnie młodsi ode mnie, mają w sobie instynktowne poczucie znaczenia wolności osobistej, pragnienie narodowej i kulturowej niezależności, które na razie przejawia się przede wszystkim w ich wyglądzie zewnętrznym i w radykalnych poglądach. Przed nimi jeszcze nieznana przyszłość, którą sami sobie muszą sformułować nie na podstawie pychy, a szacunku do samych siebie. Ale widzę jednocześnie miasta i miasteczka, gdzie te dzieci mieszkają, przypatruję się, czym przyjmują się starsi ludzie, jakie materialne i kulturowe wartości wśród nich dominują, w co przetwarzają swoje środowisko naturalne… I szczerze mówiąc, Ukraina, z której mogłabym być bezwarunkowo dumna, teraz nie istnieje. Albo dawno się skończyła, albo jeszcze się nie zaczęła. Jak kwiaty, które mają kiedyś wyrosnąć na kupie gnoju – mam nadzieję, że zdarzy się to jeszcze za mojego życia. A tymczasem, niby w 2004 roku niby to zaistniało coś, podobne do chluby, którą można było zidentyfikować, jako narodowy szacunek dla samych siebie: typu – patrzcie, wreszcie jest u nas solidarność społeczna, kultura zachowania i siła ducha, a każdy nie za siebie, a wszyscy razem, bo wszystkich nas chciano zrobić niewolnikami, a później huk i wszystko się rozleciało. Kolejne powstania narodowe kończyły się kolejną - czyż nie historycznie właściwą dla Ukrainy? - zdradą elity.
Było jak w filmie, kiedy zaczynasz oglądać porywającą historię o tym, jak jakiś piękny kraj zniewala niecny tyran. I jak naród się buntuje, wysuwa na czoło odważnych bohaterów, a najlepsi ludzie gotowi są oddać swoje życie za słuszną sprawę, i już prawie zwyciężają, i jakieś takie katharsis. A teraz oglądamy niby drugą część tego samego filmu o tym potencjalnie szczęśliwym kraju, który zaczyna się napisami: Wszystko tonie w wewnętrznych zatargach, korupcji możnych, ich nienasyconej zachłanności i zazdrości… Ot i wszystko, ciąg dalszy nie ciekawi nikogo – pozostaje przełączyć kanał.
W ośmiu z dziesięciu zagranicznych filmów, w których ostatnio wspominano o Ukrainie, bohaterką była kobieta. Ofiara handlu ludźmi, biedna nieszczęśnica, prostytutka, tylko według nowej mody. Nie ma prawie bohaterów – mężczyzn. Chyba że w filmie Lord of War, gdzie brat bohatera granego przez Nicolasa Cage’a odrobinę zmienił stereotypowy wizerunek, przerzuciwszy się z handlu ciałem na handel bronią. I wyłożył mapę Ukrainy kokainą. Taki oto emigrant – patriota. Jest jeszcze Transporter 3 Luca Bessona, gdzie córka bajkowo nieprzekupnego ukraińskiego ministra oburza się, gdy nazywa się ją Rosjanką i zapewnia, że jest Ukrainką, bo jest inna i tu (puka się w głowę) i tu (puka się w piersi). A w bardziej realistycznym austriackim filmie Import – eksport, który w 2007 roku otrzymał Złotą Palmę w Cannes, pokazano straszne warunki życia chorych w prowincjonalnych szpitalach. Najbardziej beznadziejnym było to, że to prawda. I to nie tylko na prowincji.
*
Ukraina - wielka krowa-wegetarianka. Dupą stara się zwrócić do Rosji, a smutnymi oczyma - odwiecznie do Europy. To położenie wschodnia sąsiadka pragnie cały czas diametralnie zmienić, dlatego też grozi naszej krowie przymusowym seksem analnym – podnosi ceny gazu, lezie w wewnętrzną politykę, straszy przykładem zgwałconej Gruzji.
*
Ukraina – jak odległa nieznajoma. Mówią i piszą o niej straszne rzeczy: że jej kobiety idą na eksport, że je się tam samą słoninę i pije się tylko wódkę. A co i jak naprawdę? Mało kto wie, bo nie widział.
*
Ukraińcy dopiero co zaczynają odkrywać dla siebie Świat, a Świat dopiero co zaczyna odkrywać dla siebie Ukraińców. Niezwykle mnie cieszy, kiedy gdzieś na wyspach Papui Nowej Gwinei taksówkarz na lotnisku nie dopytuje się Jukrejn? Łer is it?, a ze zrozumieniem kiwa głową, mówiąc, że był tu u nich jeden z Jukrejn, poszedł na dwa tygodnie w góry. Jednak, bardzo często jestem pierwszą Ukrainką, jaka stąpa po dalekich ziemiach, a przede mną chyba stąpała sława Szewczenki (piłkarza, nie poety), kiedy miejscowi, niby uchylając rąbka tajemnicy, wołają: Ju-Krejn! Futbol?! Czymczyku-u-u!!! To ostatnie znaczy właśnie Szewczenko.
W Berlinie, niedaleko domu mojego przyjaciela jest wielki mall. Przy wejściu jest napis: „U nas kupują bracia Klitschko”. Niemcy kibicują na meczach bokserskich z udziałem braci Kłyczko z takim zawzięciem, że rozwiewa się mit o słynnej niemieckiej powściągliwości i dyscyplinie. Uważają naszych bokserów za swoich. Tak samo, jak Rosjanie zaliczają Gogola do swoich pisarzy. Albo Amerykanie artystę popowego Andy’ego Warhola. Albo Włosi śpiewaczkę operową Sołomiję Kruszelnicką. A Ukrainie nie szkoda – narodzi nowych.
Tak, żeby wszyscy wiedzieli – mamy dziwne państwo. Państwo-fantom. Możliwe, że państwo jako takie prawie nie istnieje (bo stan, do jakiego doprowadziła je władza, powtórnie zdradzając naród, nie składa się na prawną demokratyczną republikę, jak ją ładnie nazwano w naszej konstytucji). Natomiast jest naród. Naprawdę jest, czego by nie mówili ci, dla których wygodnym jest rozłam i poniżenie, które zamyka ludzi w klatkach dla bydła. Oczywiście, istnieją też odmienności między grupami etnicznymi. Ale, tak czy inaczej, wszyscy wszędzie na Ukrainie mnie rozumieją, kiedy zwracam się do nich w moim ojczystym języku. Od Karpat po Doniec, od Kijowa po Krym. Po prostu, wsiadam do pociągu albo jadę samochodem przez mój ogromny (rzeczywiście, największy w Europie) kraj. I gdzie bym nie spytała o drogę, czy zamawiała kawę, zrozumieją mnie. Ostatnio zwiększa się ilość przypadków, kiedy w odpowiedzi na mój ukraiński, mówią do mnie po ukraińsku. Nawet w najbardziej zrusyfikowanych miastach Ukrainy Wschodniej. To dobra tendencja. Wierzę, że za maksymalnie dwadzieścia lat wszyscy będziemy mówić między sobą po ukraińsku. Bo ludzie mają intuicję i zdrowy rozsądek: państwu, które nazywa się Ukrainą, pisana jest jedynie ukraińska, nie niewolnicza, przyszłość.
W czym jesteśmy gorsi od innych, jak nazywał je wielki utopista Karol Marks narodów bezpaństwowych? W Czechach mówią po czesku, chociaż im także na przestrzeni wieków, jak nam język rosyjski, narzucano niemiecki. Na Słowacji – po słowacku, chociaż do końca XIX-go wieku ich sąsiedzi nawet nie uznawali istnienia tego narodu. W Polsce – po polsku, chociaż była ona przez wieku rozerwana aż między trzy imperia… Kiedy w górach w Gruzji spotkałam polskich autostopowiczów, super się z nimi dogadywałam – ja mówiłam do nich po ukraińsku, oni do mnie po polsku.
Otwartość na komunikację – to jeszcze jedna nowa cecha młodego pokolenia Ukraińców. Tej jesieni wraz z trojgiem przyjaciół z Ukrainy przeszłam 150 kilometrów przez góry Nepalu. I najlepiej z nas z miejscowymi porozumiewał się ten, który po angielsku znał tylko helo i brekfest. Kiedy my zachowywaliśmy się z umiarem i uprzejmie, on zdążył zaprzyjaźnić się z wszystkimi przewodnikami, tragarzami i kelnerkami. A następnego dnia rano witali nas czystym, mówionym bez akcentu, ukraińskim dobroho ranku, a do przyjaciela mówili z dumą: Mamaj – brat!. Zresztą, on postanowił przeprowadzić się do Nepalu, budować tam domy, ożenić się i założyć pierwszą w Himalajach ukraińską wioskę…
*
Opowiadać o własnej samoidentyfikacji narodowej – to to samo, co wyjaśniać, jak czuje się nosiciel DNA albo właściciel dwóch nerek.
Pozwólcie, że zakończę z patosem. Jestem szczęśliwą, że jestem Ukrainką. Bóg nie myli się w wyborze miejsca i czasu naszego przyjścia na świat. Jeżeli zjawiłam się na świecie właśnie tu – jestem tu z jakiegoś powodu i nie unikam tego. Inaczej moje życie nie będzie warte złamanego grosza.
tłumaczenie: Iwona Boruszkowska