Opróżniam worek pistacji. Wrzucam łupiny z powrotem. Nerwowo, bez fasonu. Jest mokre, styczniowe popołudnie. Posępna, szkocka prowincja. Okręg przemysłowy, leżący pomiędzy Firth of Tay a Firth of Forth. Siedzę za kierownicą ośmioosobowego busa. Wolałbym inny samochód. Róg Meldrum Road i Balfor Street. Trzy dni przed ostatnim poniedziałkiem miesiąca. Ostatniego pełnego tygodnia. Za wcześnie na wyjście do baru, za późno na obiad w altance. Słuchałem czwartego programu BBC, gapiąc się w czerwone i niebieskie paski pociągnięte przez dach stojącego przede mną białego New Beetle. Mógłbym mieć takiego New Beetle. Rozkładam fotel, poprawiam poduszkę pod plecami. Bezskutecznie.
Przestaje padać. Układam się w poprzek. Próbując ominąć drążek zmiany biegów, dostaję zlecenie. Wyrzucam pistacje, strzepuję okruchy. Wydłubuję resztki. Robota na 95 East March Road. Podpis – Nancy Ferguson. Znajduję adres nie bez trudu. Nawracam. Parkuję pod drzwiami.
Wszystkie socjalne budynki są do siebie podobne. To problem. Często nie widać numerów. Niektórzy czekają w oknach. Wciskam ARRIVE. Nancy Ferguson dostaje wiadomość. Podkręcam dmuchawę. Zmieniam stację na BBC Radio I. Trafiam na żywszy kawałek. Coś w stylistyce Lo-Fi, Beach Boys, chyba. Nancy Ferguson podchodzi do samochodu. Ożywiam się. Wygląda typowo. Siada z przodu.
- How are you? – pytam.
- All right – odpowiada.
- It's good.
Wciskam POB (passenger on the board). Czytam – Destination: 61 Aberdur Road, Burnisland. Portowe miasteczko. Jakieś dziesięć mil za miastem. Droga ciągnie się przez wyżynę. Jak na dłoni widać z niej wszystkie kontenerowce stacjonujące w zatoce. Tej nocy naliczam ich dziewięć. Dziewięć w oddali skrzących się statków. Stacjonujących w zatoce Tay.
Mijam Asdę. Salon Arnolda Clarka, caravan park. Wjeżdżam na autostradę. Przy ograniczeniu 70 mil jadę 85, co daje jakieś 140 km/h. Trafick dobrze się trzyma. Patrzę na Nancy. Jest ciemno. Ledwo dostrzegam kontury jej głowy.
Jedziemy, nie rozmawiając. Patrząc przed siebie. Udaję skupionego. Dzwoni telefon. Modny dzwonek - la roux - in for the kill. Wyciszam. Dzwoni ponownie. Czekam na wokal, wyciszam. Dzwonek nie robi wrażenia. To najlepszy dzwonek na jaki mnie stać. Prawdziwa polifonia. Pudło.
Osiem mil do zjazdu. Mam wrażenie, że Nancy przechyla głowę w moją stronę. Nie wiem, czy patrzy za mnie, czy przeze mnie. Odwracam głowę do okna. Nie ma tam niczego, czemu można by się przyglądać. Patrzę na Nancy. Bez krępacji. Ma długą, rudą grzywkę zaczesaną na bok. Widzę więcej. Dziewczęca fryzura. Całkiem niezła. Dostrzegam coś z obojętnej awersji w jej oczach. W jej spiętej twarzy. Nieśmiałość wygląda inaczej. To raczej wzgarda jaką darzą przypadkowych mężczyzn naprawdę piękne i pewne siebie kobiety. Nancy, ona nie należy do pięknych. Wystarcza jeden rzut oka, by stwierdzić, że to poza pyskatej i głupiej jak kalmar dziewczyny.
- Można płacić kartą? – pyta.
- To nie dyliżans – odpowiadam.
- Nie mam banknotów – dosłownie tak mówi – moja koleżanka zapłaci kartą, jak dojedziemy.
- W porządku – odpowiadam.
Odwraca głowę. Znowu mnie ignoruje. Ignoruje, jak ignoruje się ludzi w autobusie. Jest niegrzeczna. Chcę dać jej nauczkę. Jak ją pociągnąć za język? Ma miły głos. Nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko teksty w stylu – Hm, chyba słońca dzisiaj nie będzie – lub – podobno w muzeum historycznym jest wystawa samochodów. Głupek. Niecałe dziesięć minut później jesteśmy na miejscu. Znowu pada.
- Zaczekaj chwilę – mówi.
Wysiada z traficka. Rusza w stronę dwupiętrowego budynku. Wchodzi bocznymi drzwiami. W oknach zapala się światło. Ktoś opuszcza żaluzje. Szyby są brudne. To biedna dzielnica. Zaniedbane ogródki. Walające się hulajnogi. Żaluzje, rolety.
Te same drzwi, w których zniknęła Nancy, otwiera inna dziewczyna. Blondynka w beżowym dresie z pluszu. Zgrabniejsza od Nancy. Niższa. Ale to jeszcze nie to. Trochę jak mama Muminka. Wsiada do samochodu. Nie zamyka drzwi. Nic nie mówi. Podaje mi kartę Loydsa. Mam taką samą. Biorę kartę. Wstukuję numer, datę ważności, kod bezpieczeństwa.
- Musimy zaczekać na autoryzację – mówię.
- Pospiesz się. Tu jest zimno – odpowiada.
Zielony pasek dobiega końca. Ekran informuje: Autoryzacja nie powiodła się, użyj innej karty lub zapłać gotówką.
- Autoryzacja nie powiodła się – mówię.
- Musiałeś źle coś wpisać – odpowiada.
- Spróbuję jeszcze raz.
- Pospiesz się, marznę – mówi.
- To zamknij drzwi - odparłem.
Znowu to samo. Nie działa. Denerwuję się, bo jest niemiła. Pospiesza mnie.
- Jesteś patałachem – mówi - Musisz coś źle robić. Dlaczego to tyle trwa?
- Ta karta musi być nieważna. To nie moja wina.
- Ta karta jest ważna, bo codziennie nią płacę w Tesco. Marznę tu przez ciebie.
- Możemy iść do twojego domu i tam to zrobić. To jest firmowa taksówka. Musicie mi zapłacić. Ty albo Nancy.
- Jeśli wejdziemy do środka, mój chłopak może cię zajebać.
Roześmiałem się.
- Idziemy. Musiałby się nazywać Roy Jones, żeby dać mi radę.
Wyszła pierwsza. Schowałem czytnik. Zamknąłem samochód. Ruszyłem za nią. Pluszowy dres robił swoje. Weszliśmy do środka. W mieszkaniu unosił się słodkawy swąd kocich szczyn. I czegoś jeszcze. Nie wiedziałem czego.
- To ten taksówkarz – powiedziała, pokazując palcem. Usiadłem na krześle. Obok mnie, na skórzanej sofie, siedziała Nancy. Wyglądała na zawstydzoną. Jakby chowała pod poduszką sztucznego kutasa. Do salonu wszedł młody, młodszy ode mnie, chudy gość w czarnej koszulce pumy. Miał chińskiego smoka wytatuowanego na prawym przedramieniu. Wyglądał paskudnie. Stanął oparty o futrynę. Zassana twarz i wątła postura nie wzbudzały szacunku. Skinąłem głową w jego stronę. W odpowiedzi przyłożył puszkę Stelli Artois do ust. Pociągnął jednego, drugiego i trzeciego łyka. Pociągał niedbale. Jak człowiek, który nie przepracował w życiu godziny – leniwie i mając gdzieś takich jak ja. Nic tu po mnie, pomyślałem. Czas wracać na szosę. Zacząłem wklepywać dane z karty. Reszta osaczyła mnie wzrokiem. Przerwałem.
– Na tej karcie nie ma środków lub jest nie ważna. Czy mogę dostać inną kartę lub gotówkę?
- Nie jesteś stąd, prawda? – pyta chłopak.
- Trudno nie zauważyć.
- Polak?
- Polska – odpowiadam.
- Mamy tu dużo Polaków - mówi.
- Prawda. Ale jest nas coraz mniej.
- Jakoś tego nie widać. To ile chcesz za przywiezienie mojej dziewczyny? – pyta.
- Na liczniku jest 27,80.
- I tyle chcesz?
- Tyle jest na liczniku - mówię.
- Pytam, czy tyle chcesz za przywiezienie mojej dziewczyny?
- Tak. Tyle chcę.
- Zaczekaj - mówi. Odwraca się i wychodzi do kuchni.
Odetchnąłem. Spojrzałem na Nancy Ferguson. Chciałem coś powiedzieć. Im dłużej się znaliśmy, tym wydawała się sympatyczniejsza. Tłuste, rude włosy opadały jej z czoła na oczy. Wyglądała na tępą i zadowoloną. Beztroską jak dziecko.
- Rzuć tytuł piosenki – mówię - Zagwiżdżę ją.
Nancy uniosła głowę. Mama Muminka również.
- Może być cokolwiek. Znam się na nutach.
Nie odpowiedziały. Nancy rozdziawiła usta.
- Cokolwiek! – nalegałem. Nancy uniosła brwi. Druga też nie bardzo. Wstała i wyszła z pokoju.
- Czy ja coś złego mówię? - pytam.
Jak w ankiecie. Coś odbiło się od podłogi. Patelnia lub garnek. Odwróciłem się. W przejściu stała skulona blondynka. Zza jej pleców wybiegł amator stelli z kuchennym nożem skierowanym prosto na mnie.
- Co jest, u licha!? – krzyknąłem.
Przeskoczyłem przez kanapę. Drzwi były otwarte. Zdążyłem uciec. Kiedy byłem już w bezpiecznej odległości, obejrzałem się za siebie. Nikt mnie nie gonił. Cholera, pomyślałem, dałem się przegonić. Głupek. Głupek. Głupek. Polak i głupek.
Ludzie w mieście walczą ze sobą. To normalne, że dźgają się nożami. Ludzie w mieście robią jeszcze gorsze rzeczy. Trzeba to wiedzieć. Nie chodzi o pieniądze. Nie chodzi o honor. Ale coś mną zatargało. Kto tak postępuje? To moja praca. Czułem krew napływającą do skroni. W takich chwilach człowiek przestaje myśleć. Większość kobiet uważa to za przejaw męskości. I pewnie ma rację.
Zaparkowałem samochód tak, by móc jak najszybciej odjechać. Upewniłem się, że nikt nie wygląda przez okno. Wydałem kilka energicznych okrzyków i ruszyłem przed siebie. Chciałem wziąć drzwi z kopa, ale zdygałem. Walenie pięścią ostatecznie też mnie przerosło.
Zapukałem. Puk – puk. Puk – puk – puk. Idiotyczna kombinacja. Cholera, wzięła wściekłość.
Cisza. Zapukałem raz jeszcze. Tym razem głośniej. Puk – Puk. Puk – Puk. To była dobra kombinacja, stanowcza. Cisza. Możliwe, że drzwi są otwarte, pomyślałem. Co wtedy?
Chwyciłem za klamkę. Nacisnąłem. W tej samej chwili ktoś otworzył okno. Odskoczyłem od drzwi. W oknie nie było nikogo. Co jest, u licha? Musieli mnie przejrzeć, pomyślałem.
- Spieprzaj stąd złodzieju – zawołał kobiecy głos. – Spierdalaj stąd natychmiast, bo zadzwonimy po policję.
- Nigdzie nie będę spierdalał – odpowiedziałem.
Dziewczyna zamknęła okno. Wróciłem do samochodu. Znalazłem klucz do kół. Wydał się w sam raz. Włożyłem do rękawa. Przeparkowałem busa na drugą stronę. Upewniłem się, że stoi w bezpiecznej odległości. Zamknąłem drzwi. Kluczyki schowałem w wewnętrzną kieszeń. Wziąłem rozbieg i zaatakowałem drzwi z kopa. Odbiłem się. Wylądowałem na tyłku. Poczułem ból w kolanie. Tego już za wiele. Wziąłem większy rozbieg i zaatakowałem drzwi z bara. Znalazłem się w środku. Ofiara z jelenia. Głupek po turecku. Klucz do kół ubódł mnie w żebra. Nie mogłem złapać oddechu.
- Dobrze się czujesz, stary? – spytał Szkot.
Uniosłem głowę, czkając. Wyglądał na zatroskanego. Musiał to przewidzieć.
- Jak kupa zdechłego gówna – odpowiedziałem. – Zadzwonię po policję, jeśli nie dostanę swoich pieniędzy.
- Może wyluzujesz – powiedział. – Zaczniemy od nowa. Dzwonienie po policję i tak się na nic nie zda.
- To niemożliwe. Chcę tylko odzyskać pieniądze – odpowiedziałem, próbując wyrównać oddech. Wstałem z podłogi.
- To naturalne – powiedział. - Nie musisz się wstydzić. Mamy coś, po czym ochłoniesz. Wyglądasz na zmęczonego.
- Mógłbym ci pierdolnąć. Załatwiłem zbyt wielu cwaniaków, żeby taki oprych grał mi na nosie – odparłem.
- Zgrywać chojraka każdy potrafi – odpowiedział.
Co na moim miejscu zrobiłby Rod Stewart? Głupek. Głupek. Głupek. Wszystko byłoby lepsze od kretyńskiego uśmiechu, którego nie mogłem się pozbyć. Zupełnie jakbym próbował być miły. Ale to nie to. Raczej cichy wyraz aprobaty. Nie widzę powodów, dla których jedne racje miałyby być ważniejsze od innych. Skoro gość chciał mnie przegonić, widocznie miał swoje powody. No chyba, że ktoś zaczyna: mów mi dobrze, nie mów mi źle. To mnie przekonuje. Szczerość i prostota. Żywego języka. Spontaniczne działanie oparte na prostych emocjach. Nie jakieś tam zachodzenie w głowę.
- Nazywam się Danny. Jesteś w porządku Polak. Trzeba mieć szacunek – ciągnął.
- Mam szacunek.
- Przegoniłem stąd niejednego taksówkarza, ale żaden się nie wrócił.
- Jesteś zaskoczony? – spytałem.
- Tak – spojrzał na dziewczyny – jesteśmy zaskoczeni.
- Zasłużyłeś na nagrodę – wtrąciła Nancy. – Danny tylko żartował. Tak naprawdę jest niegroźny.
- Mamy tu trochę naprawdę dobrego gówna – dodał Danny. – Musisz tego spróbować.
- Co masz na myśli?
- Dobrze wiesz, co mam na myśli – uśmiechnął się.
Spojrzałem mu w oczy. Były szkliste. Źrenice na swoich miejscach. Spojrzałem na dziewczyny, na stół, lampę w rogu, jeszcze raz na Dannego. Ledwo stałem. Dostrzegłem, że salon wytapetowany jest godłami Manchester United. Wszędzie czerwone diabły. Czym się tak pięknie nastukaliście?, chciałem spytać.I kto was tak pięknie nastukał?
- Nie biorę tego gówna - powiedziałem.
- Bierzesz – odparł Danny. - Widzę, że bierzesz. To odwieczna zagadka, ale my to wiemy.
Usiadłem obok Nancy. Musiałem usiąść. Ani drgnęła.
Denny podszedł do stołu. Wyjął z kieszeni białą kostkę. Nancy zajęła się resztą. Ułożyła kostkę na okrągłym lustrze. Używając karty Lloydsa, zaczęła robić kreski. Po odmierzeniu czterech, oblizała kartę i palce.
- Nic dziwnego, że ta karta nie działa – powiedziałem.
- Ona działa – odpowiedziała.
To śmieszne. Chwila dzielenia torfu jest chwilą milczenia. Oczekiwania i namaszczenia. Bezwarunkowej afirmacji. Nie potrafiłem tego zrozumieć. To całe ćpanie na poważnie. Niczym przyjmowanie hostii. Narodowa duma - Irvine Welsh. Sekrety sypialni mistrzów kuchni.
- Używacie do tego lustra? Nikt już tego nie robi.
- My robimy.
Danny odstawił puszkę po Stelli. Podszedł do stołu, wyciągnął dwudziestofuntowy banknot i zwinął go w rulon.
- Macie może kakao? – spytałem. – Najlepiej bananowe.
- Nie mamy – odparł Danny.
Było jasne, że jeśli nie napcham nosa, nie odzyskam pieniędzy. Za każdym razem ten sam mechanizm. Podleganie przypływom uniesień. Kiedy ruda robiła kreski na lustrze, reszta traciła znaczenie. Urzekające. Prosta i dająca światło niezależnie od duchowych potrzeb czynność. Nie ma powodów, dla których miałbym rezygnować z tak miłej gościny. Dobre przeczucie podpowiadało mi, by zostać. Nie miałem nic w zamian. Nie brzmi to racjonalnie, ale był to miesiąc, w którym miewałem masę dobrych przeczuć. Naprawdę dobrych, krzepiących przeczuć.
Nancy wciągnęła pierwsza. Widziałem to. Mogłaby zabić. Nawet nie odgarnęła włosów. Wciąż była dla mnie nikim, ale teraz była bliżej. Bliżej mnie, mojej pracy i bliżej mojego szczęścia.
Wioząc ją tu, wiedziałem, że w końcu między nami zaskoczy. Przez połowę podróży nawet się nie zajęknęła. Próbowałem wskrzeszać ją muzycznie. Bezskutecznie. Próbowałem rozmawiać, choć zwykle tego nie robię. Siedziała i gapiła się w szybę. Ordynarnie. Powtarzam, Nancy nie grzeszyła urodą. Była za blada. Ale do licha, kiedy człowiek przez większość czasu wozi śmierdzące świnie bekające mu w kark, nie wybrzydza. Cieszy go sam zapach kobiecych perfum. Sama obecność.
- Chociaż spójrz na mnie, zobacz, jaka szklista jest moja twarz i ile w niej ikry. Nancy, do diabła obudź się i odstaw to Irn-Bru.
- Ok. Patrzę.
Zjadłem worek pistacji. Podkręciłem się trochę. Podkręcałem się, myśląc o Whitney Houston. Mogłem powiedzieć wszystko. Nancy była dobrą słuchaczką. Wiedziałem, co ją trapi. Dopijała napój. Nie miała czym zapłacić. Siedziała w ośmioosobowym busie obok taksówkarza z nocnej zmiany.
Co robić w ciągnące się tygodniami dni bez słońca? Wstawać wcześnie rano? Łykać witaminy? Żreć pistacje? Biegać po górach, popijać Irn-Bru litrami? Uczyć się nowych zawodów? Słuchać Princa? Rege? Zlizywać kokainę z lustra czy popalać zioło?
Cokolwiek. Cokolwiek, co pozwoli ci doczekać się słońca. I da ci trochę radości. Nancy wybrała Irn-Bru. Reszta wybiera zioło.
– Czy nie przerażają cię paski znikające we mgle? – spytałem. Nancy odwróciła głowę. Odwróciłem swoją. Jej oczy. Młode i puste.
- Nie mam pieniędzy – odpowiedziała. - Jak dojedziemy, moja przyjaciółka zapłaci kartą.
- Nie o to pytałem.
- Można płacić kartą?
- To nie dyliżans – odpowiedziałem.