WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Pod ziemią
I.
To zaczęło się dnia, który miał być końcem Hitlera. Rano, 20 lipca, leżałem w łóżku w Berlinie i czytałem o nieudanym zamachu na Adolfa Hitlera. Od tamtego czasu minęło 60 lat. Czytając o zamachu, wróciłem myślami do wspomnień o moich dziadkach. Do wspomnień o tym, co mogłoby być, ale się nie wydarzyło. Gdyby Hitler wtedy zginął, może moi dziadkowie przeżyliby. Może tylko od kilku centymetrów zależało życie lub  śmierć tych trzech mężczyzn. Gdyby bomba eksplodowała trochę bliżej, rozszarpałaby Hitlera i zniweczyła jego plany.

To zmieniłoby historię mojego kraju, mojej rodziny, moją własną. Nie wiem, czy uratowałoby życie moim dziadkom. Walczyli jako żołnierze na froncie wschodnim i zaginęli pół roku po nieudanym zamachu — jeden na północy Polski, w lazarecie w Prusach Wschodnich, drugi na południu, w pobliżu linii kolejowej między Krakowem a Lwowem. Istnieją dokumenty, opieczętowane i podpisane, z których wynika, że moi dziadkowie nie żyją. Wszystko na to wskazuje. Jednak pewności nie ma.

Kiedy tego ranka w lipcu 2004 roku leżałem w łóżku i czytałem o zamachu, poczułem, że chciałbym mieć tę pewność. Chciałbym mieć tę samą pewność, z jaką możemy sobie powiedzieć, że Hitler przeżył zamach, co to był za człowiek i co robił w ostatnich dniach swojego życia. O moich dziadkach tego nie wiedziałem. Nie znałem ich. Miałem niewiele dokumentów i jeszcze mniej świadków. Była tylko jedna żyjąca osoba, która łączyła mnie z tamtymi czasami:  brat mojego dziadka Gustawa. Miał na imię Piotr i liczył już sobie 81 lat. Spotkaliśmy się wcześniej tylko raz w życiu, ale postanowiłem jak najszybciej go odwiedzić i zadać mu te pytania, które stawiałem sobie i innym przez wszystkie te lata. Czasu było coraz mniej. 

Zostałem jeszcze przez chwilę w łóżku i rozmawiałem z moją żoną Gypsy o tym, jak mało wiem o Gustawie. Nie znałem jego daty urodzenia,  drugiego i trzeciego imienia, nawet jego zawodu. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie jego twarzy — nie miałem żadnego jego zdjęcia. Kiedy opowiedziałem o tym mojej żonie, rozpłakała się. „On po prostu zaginął“, powiedziała. „Musimy go odnaleźć.“

Kilka miesięcy wcześniej zdarzyło się coś dziwnego. Gypsy była w łazience i wydawało jej się, że kątem oka widzi mężczyznę. „Czułam jego obecność“, powiedziała. „To był Gustaw. Miał na sobie ciemnoszary garnitur i kapelusz. Był niższy od Petera.“

Niemiecka przeszłość to rzecz osobliwa. Tak bardzo się staramy, żeby nie pozwolić jej odejść, rozkładamy ją na czynniki pierwsze i próbujemy zrozumieć. Patrzymy w jej najciemniejsze kąty. Tylko w naszych rodzinach tracimy pamięć. Od dnia, kiedy z niedowierzaniem po raz pierwszy dotknąłem swojego paszportu, jeździłem po kraju i po świecie w poszukiwaniu prawdziwych historii. I trzeba było dopiero Amerykanki, urodzonej w Republice Dominikańskiej i wychowanej w Nowym Jorku, żeby wysłać Niemca na poszukiwanie własnej historii. „Gustaw nie chce być zapomniany“, powiedziała Gypsy. „Chce zostać odnaleziony, chce istnieć. Bez tego nie zazna spokoju.“

To Twoje zadanie, znaleźć dziadków i spisać ich historie, powiedziała Gypsy. „Widzę to w Tobie, kiedy dręczą Cię pytania, kiedy pochylasz się nad sobą, nad swoimi słabościami, charakterem. Ciągle szukasz znaczenia rzeczy. Definiujesz się poprzez to, co robisz i czego nie robisz. Jesteś tym, który ciągle zadaje pytania i szuka odpowiedzi.“ Czas wybrać się w drogę do przeszłości własnej rodziny.

To przeszłość zawsze przychodziła do mnie. Wsłuchiwałem się w nią, opowiadaną  przez obie babcie. Przyglądałem się jej, patrząc na stare zdjęcia. Myślałem o niej, kiedy dowiadywałem się o rzeczach nieznanych. Ale nigdy nie zadawałem jej pytań. Gładko mielona przez tryby rodzinnych opowieści, nie miała żadnych nierówności, żadnych punktów zaczepienia.   

Peter Backes był najmłodszym bratem mojego dziadka Gustawa. Poznaliśmy się podczas jego 80. urodzin. Gypsy i ja byliśmy przypadkowo z wizytą w moim rodzinnym mieście, kiedy matka wspomniała o tej uroczystości. Zrobiliśmy mu niespodziankę i poszliśmy tam. Chyba się ucieszył z nieoczekiwanych gości. Rozmawialiśmy przez chwilę, ale to nie był czas ani miejsce na zadawanie pytań o Gustawa. Staliśmy w ten ciepły letni wieczór na tarasie i świętowaliśmy długie życie mężczyzny, który miał tych samych rodziców, co Gustaw, i walczył na tej samej wojnie. Było to radosne święto, ale budziło wspomnienia o kimś, kogo wśród nas nie było. Gypsy obserwowała mnie, kiedy stałem obok stryjecznego dziadka i słuchała, co mówi. „Widzę w Tobie Backes‘a“, powiedziała. „Masz ich czoło.“

Kilka dni później spotkaliśmy się z Peterem i jego żoną na kawie z ciastkiem u mojej matki. Umówiliśmy się, żeby porozmawiać o Gustawie. Na stole rozłożyliśmy stare zdjęcia i pochyleni, patrzyliśmy przez lupę na jedno z nich, żeby dostrzec dystynkcje na kołnierzu munduru Gustawa. Niestety nie udało się. Ze zdjęciem było tak, jak z przeszłością: brakowało głębi ostrości.
Peter mało pamiętał Gustawa. Był szesnaście lat młodszy, należał już właściwie do innej generacji. Dwóch innych starszych braci pamiętał jednak dokładnie. Ich zdjęcie leżało przed nami. Pozowali obok ojca, w mundurach i z wyprostowanymi plecami. Na nogach wypolerowane czarne buty z cholewami i klasyczne spodnie nazistowskiego munduru: szeroko skrojone na udach, wąskie poniżej kolan.  Peter przypomniał sobie, że obaj bracia w dniu, kiedy naziści doszli do władzy, wspięli się na dach najokazalszego budynku w swoim mieście, i tam zawiesili flagę ze swastyką.  

Patrzyłem na zdjęcia, wpatrywałem się w twarze mojego dziadka i jego braci, i nie podobało mi się to. Miałem ich czoło.
II.
Na 70. urodziny ojca podarowaliśmy mu z siostrą   podróż do jego ojca. Maximilian Kaiser, mój dziadek, był widziany ostatnio, ciężko ranny, w lazarecie w Olsztynie, mieście, które nosiło wtedy nazwę Allenstein. Tam zaginął w ostatnich miesiącach wojny. Mój ojciec nigdy nie był w Polsce. Nie znał tych miejsc, w których jego ojciec spędził ostatnie miesiące swojego życia. Siostra i ja uważaliśmy, że nadszedł czas, aby to zmienić.  

Pewnego lipcowego popołudnia — znowu był lipiec, znowu czas przypominający o nieudanym zamachu na Hitlera — stałem na dworcu kolejki miejskiej pod Berlinem i czekałem na ojca. Spotkaliśmy się tam, aby pojechać Olsztyna. Chcieliśmy odszukać miejsce, gdzie dziadek został ranny, lazaret, w którym go operowano, i miejsce, gdzie być może go pochowano. Ojciec cieszył się z tej podróży, chociaż wiedział, że będzie jej towarzyszył nastrój pożegnania. Jechaliśmy jego samochodem w kierunku Szczecina. Teraz ojciec z synem mogli wreszcie nacieszyć się tym, co tak rzadko im się udawało – wielogodzinną rozmową. 

Trochę potrwało, zanim pojawił się temat dziadka. Dopiero wieczorem, kiedy siedzieliśmy w restauracji Hotelu Dworskiego w Przecławiu, jedząc pierogi i pijąc polskie piwo, zajęliśmy się tematem Maksymiliana.  Ojciec opowiadał mi o rzeczach, o których nic nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że mój dziadek został raniony ogniem własnej artylerii, która nie strzelała wystarczająco daleko, aby nie narażać żołnierzy piechoty. Dziadek został trafiony odłamkami niemieckiego granatu, które uszkodziły mu czaszkę. Podczas operacji w lazarecie w Allenstein część sklepienia czaszki, zniszczona przez odłamki, została zastąpiona srebrną płytką. Nie wiedzieliśmy, czy odłamki zostały usunięte z jego głowy.

Stało się to 15 grudnia 1944 roku, a kiedy wiadomość dotarła do mojej babki Marii, ta natychmiast wybrała się w drogę. Po ewakuacji mieszkała wtedy z moim ojcem i jeszcze dwiema córkami w jakiejś wsi w pobliżu Magdeburga. Podróż do Allenstein była ciężka i trwała kilka dni. Tam znalazła dziadka w lazarecie. Był przytomny i mógł rozmawiać, a moja babka była zdecydowana zabrać go do domu.  Była tak zdecydowana, że w całym mieście szukała drewnianego wozu i wydała prawie wszystkie pieniądze, kiedy go wreszcie znalazła. Na tym wozie  chciała zawieźć dziadka na dworzec.  

Lekarz w lazarecie ostrzegał moją babkę, że Maksymilian nie przeżyje długiej podróży do Niemiec.  Babka czekała i miała nadzieję, że stan jej męża się poprawi. Tymczasem Armia Czerwona była coraz bliżej i któregoś dnia lekarze przekonali moją babkę, że musi zadbać o swoje bezpieczeństwo. Zdążyła na jeden z ostatnich pociągów jadących na Zachód i zostawiła dziadka w lazarecie. Prześladowało ją to przez całe życie. Maksymilian pewnie umarłby w drodze do domu, ale moja babka mówiła często: „Gdybym go zabrała, wiedziałabym przynajmniej, gdzie jest.“

Kilka lat po zakończeniu wojny babka dostała wiadomość od biura poszukiwań Niemieckiego Czerwonego Krzyża, że jeden z lekarzy z lazaretu w Allenstein pracuje teraz w klinice niedaleko jej miasta.  Odwiedziła tego lekarza i rozmawiała z nim o ostatnich dniach w lazarecie. Mężczyzna opowiadał, że w dniach przed wkroczeniem Armii Czerwonej większość pacjentów lazaretu została ewakuowana. Pozostali tylko ciężko ranni i ci, którzy byli za słabi na transport. Dla ochrony przed nalotami przeniesiono ich do piwnicy lazaretu. Wszyscy zostali potem zastrzeleni przez żołnierzy Armii Czerwonej, razem z pielęgniarzami. Pielęgniarzy lekarz rozpoznał po białych kitlach w stercie martwych ciał. Jego oszczędzili, ponieważ miał rosyjską babkę i bardzo dobrze mówił po rosyjsku. „Proszę mi wierzyć, Pani Kaiser“, mówił lekarz, „Pani mąż nie żyje.“

Moja babka nie chciała się z tym pogodzić. Czekała wiele lat rezygnując z renty dla wdów wojennych, zanim zgodziła się na uznanie Maksymiliana za zmarłego.  „Gdyby wrócił, a ja pozwoliłam uznać go za zmarłego“, mówiła, „co wtedy by o mnie pomyślał?“

Rano pierwszego dnia naszego pobytu w Polsce ojciec opowiedział mi, że w nocy miał sen. Widział drzewo na łące, a na drzewie gniazdo, z którego wypadły dwa dopiero co wyklute gołębie. Leżały na ziemi i bezradnie uderzały skrzydłami. Ale nie mogły polecieć. „Może“, powiedział ojciec, „byli to Twoi dziadkowie.“
[tłumaczenie: Renata Serednicka]
Do góry
Drukuj
Mail