Przekład: Sława Lisiecka
Mój brat jest dryfującym kawałkiem drewna, który ja mam wyłowić z rzeki obcości i sprowadzić do domu. On wie, że się zjawię, ale nie zna moich zamiarów. Poznawszy je, uśmiechnąłby się pobłażliwie. Jestem tylko jego młodszym bratem. Gdyby przyszedł starszy i zaproponował mu stanowisko w swojej firmie oraz pokój w nowym domu na przedmieściach Lwowa, pewnie by się zastanowił. Ale moi bracia właściwie w ogóle ze sobą nie rozmawiają. „Głupek”, pomstuje Ihor na Tarasa, „co on robi przez te wszystkie lata na obczyźnie: w Czechach, Francji, Niemczech? Czy jakoś się urządził? Czy coś osiągnął? Nie potrafi nawet utrzymać kobiety.” Ponieważ Ihor tak mówi, to nie on, a ja mam sprowadzić Tarasa z powrotem, czego życzy sobie nasza matka.
W największy sierpniowy upał staliśmy w kolejce przed ambasadą w Kijowie. Lwowiacy, matka i syn, wybierający się z wizytą do Lipska, do znajomej Tarasa, która przysłała zaproszenie. Na koniec dostaliśmy odmowę. To, wyjaśnił nam jakiś znający się na wszystkim kolejkowicz, wina polityki. I bandytów, których Ukraina jest podobno pełna. Ja nic o tym nie wiem, obcy panie komisarzu. Ja tylko wyławiam dryfujący kawałek drewna. Jeszcze przed dwoma dniami wiodłem szczęśliwy żywot. Miałem przyjaciół na uniwersytecie we Lwowie, nawet dziewczynę, i zadanie zupełnie niezwiązane z wyławianiem czegokolwiek. Nazywano mnie Dima. Dzisiaj nazywam się, jak już podałem do protokołu, i jak może pan przeczytać w moim paszporcie, Wiktor Michajłowicz Snopkowski. Urodzony siódmego października 1982 roku na Łotwie. Taras mówi, że ten Snopkowski naprawdę istnieje. Chodzi sobie gdzieś po Łotwie, je, śpi i uprawia seks. Fałszerze z Lipska wymienili jego zdjęcie na moje.
Niestety, podobieństwo nie jest zbyt duże. Słusznie, panie komisarzu, pyta pan raz po raz, czemu mam podrapaną twarz, czemu mam rozcięty prawy łuk brwiowy, ręce są rozorane i kuleję na jedną nogę. Rękaw mojej kurtki jest podarty, a w plecaku znajdują się mokre, całkiem zabrudzone dżinsy. Dlatego siedzimy naprzeciw siebie, w pańskiej strażnicy pachnącej kawą. Na zewnątrz odbywa się niemiecko-czeski ruch graniczny, a na krześle za mną siedzi ktoś, kto jeszcze nie powiedział ani słowa. Czuję, jak mi się przygląda, a ja zerkam swoimi wschodnioeuropejskimi kącikami skośnych oczu i widzę, że robi notatki. Tak, oczy, panie komisarzu, oczy zdradzają człowieka. Gdybym miał takie okrągłe sarnie oczy jak pan, zostawiono by mnie w spokoju na Rynku w Marienbergu. W poniedziałek rano, o godzinie szóstej. Przyszedłem od wschodu, miałem kościół za plecami. Przemykałem chyłkiem wzdłuż domów. Przede mną wyłonił się plac. Spodziewałem się samochodów i autobusów, ludzi spieszących do pracy, dzieci z kolorowymi tornistrami, dziadków w filcowych kapeluszach. Marzyłem o jeździe taksówką, Marienberg – Lipsk, dwie godziny na cudownie miękkim tylnym siedzeniu mercedesa.
Nic z tego. Tylko wiatr, który nawiewał mi pod stopy zeschłe liście. Zielony golf pańskich kolegów odwiózł mnie w ciągu dziesięciu minut w to samo miejsce, z którego wyruszyłem sześć godzin wcześniej. Na samym początku przesłuchania, kiedy szukał pan telefonicznie tłumacza, dowiedziałem się, że dzisiaj jest święto. Przeklinałem mojego brata, bo powinien był to wiedzieć. „Święto?” powiedział pan najspokojniej w świecie do telefonu, „my zawsze pracujemy, wie pan przecież.” Podał pan słuchawkę Snopkowskiemu, który po rosyjsku odpowiadał kobiecie mówiącej językiem łotewskim. Wtedy już się pozbierał. Jest wielu łotewskich Rosjan, którzy nie mówią po łotewsku. Jako komisarz z pewnością uczył się pan tego podczas szkoleń w związku z rozszerzeniem Unii Europejskiej.
Ale to nie Snopkowski siedzi przed panem. Widzi pan to tym swoim wzrokiem komisarza. Ja jestem Dima ze Lwowa, z Lembergu w pańskim języku. Mój brat nie był u nas od czterech lat. Dawniej przepływał przez Odrę. Wyobraża pan sobie, jakie wrażenie to na mnie robiło? Byłem jeszcze chłopcem, podziwiałem wielkiego Tarasa. A teraz mam go przywieźć do domu. Serce wali mi jak młotem, od kiedy wczoraj rano wsiadłem do samochodu jego znajomej. Miałem jeszcze przy sobie swój własny paszport z wstawioną sfałszowaną wizą słowacką. Pojechaliśmy do Chomutova. W pewnym burdelu wymieniłem swój paszport na paszport Snopkowskiego. Tak to zaaranżował Taras.
Unikaj dróg, napisał w mejlu. I nie używaj światła, bo to cię zgubi. Posuwałem się więc po omacku od drzewa do drzewa. Żywica na rękach, szyszki pod nogami. Powoli piąłem się pod górę. Wokół mnie przemykało coś i szeleściło. To tylko myszy, zające, lisy! – nakazałem myśleć mojemu sercu. Na dnie doliny wypatrzyłem samotny zajazd. Po drugiej stronie potoku granicznego. Nastała północ, zanim wydostałem się z jedliny… Jako cień przemknąłem stokiem, w dół do potoku, wziąłem rozbieg… i skoczyłem. Zaszczekał pies. Zwichnąłem sobie nogę. Zagryzłem wargi z bólu i ukryłem się pod murem zajazdu. Była tam ulica, na której stały domy, w kilku oknach jeszcze się świeciło. Tutaj mieszkają anonimowi świadkowie, tłukło mi się po głowie. Ruszyłem, bez czarodziejskiej peleryny, która czyni niewidzialnym, i bez butów, które siedmiomilowymi krokami mogłyby poprowadzić mnie aż do Lipska.
Czy zna pan lipskie tramwaje, panie komisarzu? Większość wagonów jest nowa, ale podobno są jeszcze stare czeskie, z metalowymi siedzeniami, czerwonymi i szarymi. Taras je lubi, bo przypominają mu lwowskie. Przynajmniej tak opowiadał naszej mamie przez telefon w Wielkanoc, kiedy się dopytywała, dlaczego on nadal nie ma samochodu, podczas gdy Ihor jeździ już trzecim bmw. „Mamko” wyjaśniałem jej później, „własne auto jest w Niemczech zbyt niebezpieczne dla nielegalnego emigranta z Ukrainy. Złapią go przy pierwszej lepszej kontroli i już po nim, wsadzą za kratki.” „Jak możesz nazywać swojego brata przestępcą!?, szlochała mama, „on nie jest nielegalny. On się nazywa Taras Bojko. Ja, Aleksandra Mekolajivna Bojko, jestem jego matką i wydostanę go z tych nieludzkich Niemiec!”.
Sama przeskoczyłaby ten potok graniczny. Mając pięćdziesiąt osiem lat, rozumie pan? Nie mogłem do tego dopuścić. Po Wielkiej Niedźwiedzicy zorientowałem się, gdzie jest północ, i z powrotem zapuściłem się w las. W górę i z góry. Nasłuchiwałem helikopterów. Krew w nodze mi pulsowała. Czerwona w wizjerach kamer. Dima, rozgrzany do czerwoności piecyk ze Lwowa, galicyjski robaczek świętojański na monitorach będących własnością pańskiego państwa. Na przekór wszystkiemu zacząłem śpiewać, oczywiście w głębi duszy. Razom nas bahato, nas ne podolaty… Razem jest nas wielu, nie damy się zdołować…Zna pan to, panie komisarzu? Wie pan, co ostatniej zimy działo się w Kijowie? Może widział mnie pan nawet w wieczornych wiadomościach – tę jedną twarz pośród tysięcy – ale mnie pan nie poznaje. Taras wypatrywał mnie w niemieckiej telewizji. Dzwonił często, chciał wiedzieć, co się dzieje, i ubolewał, że nie może przy tym być. „Dobrze mu tak, panu patriocie”, psioczył Ihor, mógł tutaj pomagać, a nie zwiewać. Niczego nie robi, jak trzeba, na obczyźnie skończy jako nikt”.
Mój brat – nikim? Ta myśl mnie przygnębia. Ale przy pańskim biurku muszę być opanowany. Tak czy inaczej Snopkowski nadal się wypiera, że ubiegłej nocy przekroczył granicę. „Jeżeli teraz nie powiesz nam, kim jesteś, to oberwiesz!” Tak wrzeszczeli na Snopkowskiego w trzeciej godzinie przesłuchania, kiedy nagi i z szeroko rozstawionymi nogami stał pod ścianą, a pan oprócz złożonych na małe kwadraty banknotów euro wytrząsnął jeszcze z jego dżinsów pięć ukraińskich kopiejek. Plums – spadła moneta na posadzkę. I najpóźniej wtedy Snopkowski powinien był zażądać adwokata. Albo kogoś z ambasady łotewskiej. Lub przynajmniej lekarza, żeby obejrzał jego nogę. Ale ja jestem tylko Dimą ze Lwowa. Kiedy zszedłem skalną ścianą do podnóża wąwozu, wlokłem nogę za sobą. Podążyłem oficjalnym niemieckim szlakiem turystycznym. Musiałem iść do przodu. Obok mnie szumiał potok – może ten sam, przez który przeskoczyłem. Nagle poczułem, że jestem obserwowany. Czy byli tam inni, podobni mnie? A może policja? Dookolne skały zdawały się oddychać. Rozpoznawałem w nich różne postaci: diabła i kobietę w długiej szacie. Uderzałem się po policzkach, żeby pozbyć się tych widziadeł. Nie pomagało. W końcu ujrzałem w oddali światła jakiegoś samochodu. Oznaczało to: most, oznaczało: cywilizację, auto z ludźmi o godzinie czwartej nad ranem, może nawet miłymi, ale oznaczało to również, że natychmiast muszę znaleźć się po drugiej stronie potoku. Na ile tylko pozwalała na to zwichnięta noga, balansowałem, starając się utrzymać równowagę na kamieniach. Byłem zdenerwowany. Za kilka godzin uściska mnie brat. Znajdziemy ci robotę, Dimka, powiedział, nie ma problemu.
Przed samym brzegiem pośliznąłem się. Zrozumiałem, dlaczego Taras już tak często nas nie odwiedza. To po prostu wymaga zbyt dużo zachodu. W lesie pod Marienbergiem ściągnąłem z siebie dżinsy. Noga w kostce bardzo mi napuchła. Wyjąłem z plecaka suche spodnie i świeże skarpetki. Przejechałem ręką po twarzy. Była jakaś obca. Taras dobitnie podkreślał, żebym wyrzucił dżinsy. Ale miałem tam euro w banknotach. Na taksówkę. Nie mogłem ich wygrzebać, palce nie chciały mnie słuchać. Mogłem tylko, kulejąc, dotrzeć do miasta, znaleźć Rynek, wsiąść do taksówki i wyciągnąć się na cudownie miękkim siedzeniu. Przyjechałem po brata. Niech mi pan pozwoli spróbować, panie komisarzu, bardzo pana proszę.