I sądny dzień nastał.
Wszyscy kręcili się w kółko: ładowali na wozy toboły, pierzyny i kartofle, rozpakowywali i od nowa pakowali walizki. Całowali się po piwnicach i z nich wybiegali. Krzyczeli.
Sądny dzień nazywał się Klęska Hitlera. Dezorientacja i Front.
Wszyscy się ewakuowali. W Saltzbrunnie zostali tylko oni: rodzina Kanst. Matka, syn i córka. Matka powiedziała: - Tu jest moja ojczyzna. Nigdy nie kochaliśmy żadnego Hitlera, gdzie ja mam z wami uciekać. – Zbiła Ritę, bo ta zaczęła biegać po otwartych mieszkaniach kamieniczek i wynosić z nich lalki. I blaszane pudełka po kawie z kruchymi ciasteczkami.
Przez Saltzbrunn najpierw przeszedł ten Front, a potem Rosjanie. Pozaglądali do mieszkań do komórek. Z klatek w ogródkach powyciągali króliki, pozabijali ciosami między uszy i upiekli na ognisku roznieconym na placyku koło kościoła. Z okna u Waldmanów nie wiadomo dlaczego wypadła z hukiem szyba. Zerwali się i ostrzelali dom. Jeszcze raz przepatrzyli inne budynki. Kintego z matką i siostrą nie znaleźli. Kinte z matką i Ritą schowali się na strychu. Zanim się schowali, zakneblowali Ritę, żeby czasami ze strachu nie zaczęła krzyczeć. Okutali ja też, bo może ze strachu zaczęłaby kucać. Wiadomo, po co. Więc i cuchnąć. Więc po tym cuchu można by było ich wykryć.
Potem do Saltzbrunnu przyjechali Polacy, najpierw żołnierze, za nimi cywile. Cywile przyjechali całymi rodzinami. Przedziwnie mówili, dla jego ucha ich wymowa brzmiała tak, jakby trzeszczały kredensy, otwierały się jakieś drzwi z nienaoliwionymi zawiasami, jakby tłukły się białe ojcowe filiżanki, jakby pohukiwały sowy, brzęczały roje much, a zegary mówiły tylko: tak, tak, tak, bez tik, tik. Nazwiska Polaków kojarzyły mu się z trzaskającymi w kominku polanami, skwierczącą na patelni kiełbasą, z łamanymi podczas wichury drzewami, sykiem gęsi. Obok jego domku w niezdewastowanej kamieniczce zamieszkali Źródelscy i Szczęśni. Także Bogomilscy i Ślurzyńscy, i Pitkowie. Choć Ślurzyńscy i Pitkowie tylko na kilka dni, bo zaraz przenieśli się do Waldburga. A zaraz po nich przenieśli się tam państwo Szczęśni z synem. Tak śmiesznie na niego wołali: Miecijoo, Miecijoo! – Tylko nazwisko Pitek brzmi normalnie – powiedziała matka po cichu, żeby nikt nie usłyszał.
Pani Bogomilska miała syna w wieku Kintego i córkę troszeczkę tylko starszą od Rity.
Polacy do Kintego wołali: - Ty, Frycu! Ty, Frycu, pokaż no, gdzieście pochowali maszyny do szycia i zegarki! Co udajesz, Frycu, że nie rozumiesz!
Syn pani Bogomilskiej miał na imię niewymawialnie. Kiedy Kinte słyszał jego imię, miał wrażenie, że z dziupli starej wierzby szepcze wiedźma: Zdzisiuuu.
Zdzisiu był cały jasny, włosy miał słoneczne jak banany z albumu z dalekimi krajami. Kinte Zdzisia częstował marmoladkami i pokazywał przedmioty. I je nazywał. Zdzisiu marmoladki jadł i pukał w te pokazywane przedmioty palcem, i też je po swojemu nazywał. W ten sposób uczyli się swoich języków. Zdzisiu, kiedy już mogli się porozumieć, nakazał mu do siebie mówić Podróżniku, bo przecież był Podróżnikiem. Długo podróżował koleją, żeby tu przyjechać. Wszystko mu się podobało. I grubość ścian. I wielość żarówek, pięter, kamienic i wolno stojących domów, drzew królików, słupów wysokiego napięcia, klamek i rowerów. I to wszystko było dla niego: do wyboru, do koloru. Zabawki także. Nawet sobie wybrał: formy na żołnierzyki. Wlewało się do nich stopione w piecu na srebrnej chochli kawałki ołowianego drutu. I z foremek wychodziły małe uzbrojone ludziki. Po wystygnięciu można je było pomalować. Nie miały takich mundurków jak ci żołnierze, których widywał do tej pory. Tylko dziwaczne. Pan Szczęsny powiedział, że to żołnierze napoleońscy, i dodał: - A skąd tu u tych Fryców wzięli się tacy żołnierze. – I jeszcze dodał: - Ale tu książek ilustrowanych. I to w takiej osadzie. Ja to książki zbieram, bośmy tu nastali bez jednej książki w tobołkach. Nie miałem książek, a teraz mam. To się nazywa dziejowa sprawiedliwość.
Kinte pokazywał Podróżnikowi swoje skarby. Podróżnik mógł mu je zabrać, ale nie zrobił tego, bo lubił Kintego. Albumu z dalekimi krajami Kinte nie mógł mu pokazać, bo album ten przez jakieś niedopatrzenie pozostał w starym domu i wspólnik ojca nie chciał mu go oddać, mówił: - Coś takiego, jaki album? Po co byłby mi album z dalekimi krajami? Oddałbym, gdybym go miał.
Kiedy matka Kintego dowiedziała się, że teraz mieszkają w Dębnie przy ulicy Obrońców, a nie w Saltzbrunnie przy Friedrichstrasse, powiedziała: - Synu, zrobiłam błąd. Teraz trzeba stąd uciekać.
I uciekli. Bez Rity. Gdzieś się zawieruszyła. – Po prostu igła w stogu wojny – powiedziała matka do Kintego. Po kilku latach, już w Duisburgu, matka zmarła, chyba z żalu za zgubionym dzieckiem, a Kinte zaczął pływać na barce. Na barce nie trzeba się było do niczego przyzwyczajać ani od niczego odzwyczajać. Płynęło się i oglądało obrazki jak w kinie, choć żyło się w rozpaczy.
Kinte powiedział do Podróżnika: - Teraz pojedziemy do mojego mieszkania, chciałem mieć żonę i dzieci, ale mi się nie powiodło.
Wsiedli do samochodu. Kinte nagle zaczął mówić z akcentem i niewyraźnie: - Chleb, sanki, podróżnik, pieniądze, ojczyzna, rzeka, dom, rodzina. – Jakby od nowa zaczął się uczyć polskiego, a przecież mówił. I to nieźle. Napisał w liście, że nie zapomniał mowy Zdzisia, bo jej się dodatkowo wyuczył od napotykanych Polaków gastarbeiterów. I jeszcze pisać i czytać po polsku nie nauczył się od tych gastarbeiterów, co było już trudniejsze, więc niech nie zważa na usterki składniowe i błędy ortograficzne.
Nagle Kinte zatrzymał samochód i zapytał: - Powiedz mi, jak wyglądałem, kiedy byłem mały. Nikogo, oprócz ciebie, z tamtych lat nie mam. Nie mam też żadnych zdjęć. Pamięć mi zaczyna szwankować.
Kinte wyglądał tak: mały, chudy, czarny, nic niepodobny do Niemca. To prędzej Podróżnik na Niemca wyglądał. Taki jasny Aryjczyk. Prawdziwa nordycka rasa. Siostra Kintego też była mała, wołali za nią Srita, bo jak się tylko czegoś przestraszyła, to musiała kucać w krzakach. I wtedy cuchnęła. Kinte się jej wstydził. Jego matka ciągle wytrzeszczała oczy i niczego nie rozumiała, jak jakaś głuchoniema. Ale do Kintego i Rity nic, tylko szwargotała. Szwargot-szwargot. Pani Szwargot – wołały za nią dzieci. I przedrzeźniały ją. Kinte musiał być jej tłumaczem.
Pewnego dnia wszyscy troje zniknęli. Ktoś powiedział, że pewnie zostali zabrani do obozu dla przesiedlanych Niemców: - To będzie dla nich śmierć, tam się tylko trawę żre.