WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Reich-Ranicki: kurtyna wciąż otwarta!



 

Gerhard Gnauck, fot. Adam Kozak

„Papież niemieckiej literatury” i kontrowersyjny krytyk 2 czerwca obchodził 90. urodziny. Z tej okazji rozmawiamy z dr. Gerhardem Gnauckiem, historykiem i politologiem, korespondentem „Die Welt” na Ukrainę, Polskę oraz pozostałe kraje bałtyckie, autorem biografii „Marcel Reich Ranicki. Polskie lata” (Wydawnictwo W.A.B. 2009).


Marcel Reich-Ranicki skończył 90 lat. Jaką pozycję ma w Niemczech ten „papież literatury”?

Przyjechał z Polski w 1958 roku, a ponieważ już wcześniej, będąc w Warszawie, opublikował parę tekstów w dużych dziennikach niemieckich, miał względnie łatwy start. Pisywał do „Die Welt”, potem wiele lat do „Die Zeit”, przez długie lata, od 1973 r. był szefem działu literatury „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, gdzie pisuje do dziś. Potrafił wywindować albo zniszczyć książki pisarzy takich jak Günter Grass, Martin Walser, z którymi dziś ma – delikatnie mówiąc – bardzo trudne relacje. Od lat 80. jest uważany za najbardziej wpływowego krytyka literackiego RFN. W Niemczech – według słów kanclerz Angeli Merkel – jest dziś „ikoną publicystyki kulturalnej” („eine Ikone des Feuilletons”). Stał się gwiazdą telewizyjną, elementem pop-kultury, nawet już bohaterem komiksu. Poza tym wykreował się, albo został wykreowany przez media, co przecież idzie w parze, na głównego żyjącego w Niemczech świadka hitlerowskiego barbarzyństwa i do tego jeszcze na ofiarę ustroju komunistycznego w Polsce. A ponieważ w Niemczech po Hitlerze współtworzył życie kulturalne i często powtarzał, że nigdy nie czuł chęci zemsty za zabicie swoich rodziców i brata, jest w tym kraju przedmiotem quasi-religijnego kultu. To nasza ofiara, która nam przebaczyła, a do tego jeszcze pomogła przywrócić naszemu krajowi dawny blask. Taki „Żyd-alibi”, jak pisał kiedyś jego kolega po piórze, niemiecki publicysta Henryk M. Broder, również Żyd pochodzący z Polski, który też trafił do RFN w 1958 roku. 

Na czym polega fenomen jego „Kwartetu literackiego”?

Ta audycja telewizji publicznej ZDF powstała w 1988 roku. Raz na dwa miesiące, przez 75 minut mistrz ceremonii Reich-Ranicki oraz trzech rozmówców rozmawiało, spierało się, biło się o cztery tytuły literatury pięknej. Oglądalność w Niemczech wynosiła średnio 900 000 widzów, co może nie jest oszałamiające, jednak ta audycja obrosła mitem. „Fenomen” kwartetu? Oglądałem go czasami i myślę, że siła tkwi chyba w tym, że tu występuje łysy, autorytarny belfer, jakiego w niemieckiej szkole już nie ma. Belfer, nie stroniąc od słów niepoprawnych, czasem niesmacznych, ocierających się o seksizm, np. w stosunku do wieloletniej uczestniczki programu, Sigrid Löffler (która potem program opuściła na zawsze), rozmawia o literaturze emocjonalnie, żywym, nienaukowym językiem. Jednym słowem, są tam elementy show. 

W Polsce mówi się jednak, że Reich nie za bardzo zna się na naszej współczesnej literaturze… A czy kiedykolwiek wypowiadał się na temat pisarzy ukraińskich? 

Co do literatury polskiej, to jednak od 1958 roku co nieco pisał o niej dla niemieckiego odbiorcy. Kilkanaście tych tekstów weszło do tomiku „Erst leben, dann spielen” („Najpierw żyć, potem igrać”). Na pewno wiedział na ten temat więcej niż prawie wszyscy jego koledzy w Niemczech. Jego wiedza zatrzymała się na literaturze, powiedzmy, lat 60., do czego się sam przyznaje. A jednak: czyje książki pojawiają się później w „Kwartecie”? Sprawdziłem: To dwukrotnie pozycje Hanny Krall, poza tym Tomek Tryzna, Magdalena Tulli, Olga Tokarczuk. No i Andrzej Szczypiorski: „Początek” (w Niemczech wydany jako „Die schöne Frau Seidenman”). Z innych „Wschodnioeuropejczyków” są Hrabal, Klima i aż trzykrotnie Kundera! Poza tym Rosjanie, Węgrzy. A co do literatury ukraińskiej – proszę pamiętać, że w „Kwartecie”, do którego się tu ograniczę, były prezentowane głównie nowości na niemieckim rynku książki. No, ewentualnie jeszcze nowe przekłady. A od ilu lat możemy mówić o wyrazistej, znanej w Europie, samodzielnej (samostijnej, że tak powiem po ukraińsku) prozie ukraińskiej? To już jest po okresie największej aktywności Ranickiego. Wiec odpowiem tak: W „Kwartecie” pojawiają się klasycy pochodzący z Ukrainy: Babel, Bułhakow. Gogola, który za młodu pisał po ukraińsku, nie ma.

Gdyby Ranicki zasiadał w jury nagrody Nike, prawdopodobnie lista laureatów wyglądałaby inaczej. Bez Stasiuka, Tokarczuk… 

Może zaskoczę panią: słyszałem parę lat temu o planach, żeby Ranickiego do tego jury zaprosić! Ale gdyby tam zasiadał – no, nie wiem, co by było. Wtedy by jednak przyjął rolę na polskim boisku, czyli być może przystosowałby się do oczekiwań innej publiczności. Przecież on jest elastyczny, chce być lubiany… A to, że w jednym „Kwartecie” w 2000 roku zjechał Stasiuka, Tokarczuk? Mój Boże, ilu pisarzy on zjechał! Rację ma Stasiuk, kiedy powiedział: „Jakiś Niemiec p[...] gdzieś w telewizji, a u nas robi się z tego sprawę narodową. Niech sobie Ranicki mówi, co chce. Każdy ma takiego papieża, na jakiego sobie zasłużył”. 

W „Najpierw żyć, potem igrać” Ranicki przytacza rozmowę z niemieckim krytykiem, dotyczącą powieści polskiego pisarza: „Oczywiście, że mi się nie podobała” – mówi krytyk – „ale przecież dosyć wyrządziliśmy Polakom krzywdy w czasie wojny”. Czy ta „niemiecka wina” ma znaczenie w odbiorze literatury polskiej?

Myślę, że już nie. Niemcy „przepracowali” winę swoich przodków i przez to w pewnym sensie się od niej uwolnili, co widać na przykład w różnych debatach historycznych, zwłaszcza polsko-niemieckich. Zaryzykuję stwierdzenie, że nowa proza polska, która mniej lub bardziej dotyka tematu wojny, czyli książki Iwasiów, Myśliwskiego, Rymkiewicza, nie będą miały na niemieckim rynku łatwego życia. Trudniej im będzie niż byłoby 20, 30 lat temu.

Skąd ta opinia?

Będę złośliwy: ostatnio dobrze sprzedają się esesmani. Nie tylko zresztą w Niemczech. Uwe Timm napisał o bracie w SS, Martin Pollack o ojcu w SS, Günter Grass sam był w SS, a Jonathan Littell z braku laku wcielił się w faceta z SS. Dążenie do sensacji i dreszczyku nałożyło się na literaturę o wojnie. A Iwasiów, Myśliwski opisują zwykłych ludzi, ofiary. 

W biografii „Marcel Reich-Ranicki. Polskie lata” przytacza pan kontrowersyjne fakty współpracy swojego bohatera z Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego w Polsce. Jak tę publikację przyjął zainteresowany? 

Chodzi tu o pięć lat jego etatowej pracy w ministerstwie po wojnie. Tu muszę się cofnąć do 2002 roku. Wtedy zacząłem pisać do „Die Welt” o polskich latach Reicha-Ranickiego. O jego współpracy z MBP pisałem na podstawie teczki w dopiero co utworzonym IPN, do której miałem szczęście dotrzeć pierwszy. Dwa lata później pisałem o warszawskiej rodzinie Gawinów, która w latach 1943–44, przechowując Reicha i jego żonę Teofilę w swoim domku, uratowała im życie, narażając własne. Reich-Ranicki był zadowolony z tej drugiej publikacji, o czym mi powiedział. Nieco później we Frankfurcie nad Menem, gdzie mieszka, zaprosił mnie do restauracji. I tu, podczas sympatycznej pogawędki, ni stąd, ni zowąd w kontekście mojego kolejnego artykułu wspomniał swoją rozmowę o nim z wysoko postawioną osobą w redakcji naszej gazety. Kawałek ciasta spadł mi z widelca, kiedy zacytował słowa swojego rozmówcy: „Czy nie powinniśmy Gnaucka zwolnić?” Pytanie zawisło w próżni. 
Minęło parę lat, i postanowiłem napisać książkę, o czym powiedziałem Ranickiemu. Starał się odwieść mnie od tego zamiaru. Mawiał, że przecież wszystko jest już w jego autobiografii. Kiedy już książka wyszła, zamilkł. Ostatnio powiedział mi, że nie chciałby się na jej temat wypowiadać, że ma do niej „stosunek różny”, a wspólnemu znajomemu oświadczył, że jest „obiektywna”. 

A co z opinią publiczną w Niemczech i w Polsce?

Jak pani wie, w 2009 roku książka ukazała się prawie równocześnie w wydawnictwach Klett-Cotta w Niemczech i W.A.B. w Polsce. W obu krajach pojawiły się recenzje w prawie wszystkich dużych dziennikach i tygodnikach, w samych Niemczech naliczyłem ich kilkanaście. Były fair, niektóre krytyczne, niektóre pochlebne, np. błyskotliwy tekst w „Neue Zürcher Zeitung” (pod tytułem „Współczesny Wallenrod” – te słowa się odnoszą do Ranickiego). Zarówno w Niemczech albo Szwajcarii, jak i w Polsce zdarzały się też ostre ataki krytyków. Ciekawe, że w Niemczech niektórzy recenzenci te najbardziej drażliwe dla Ranickiego fragmenty po prostu pominęli, nie zajęli stanowiska. 

Czy znaczy to, że zadziałała autocenzura?

A czy ja wiem, co się dzieje w głowach innych ludzi? Ale oczywiście, w tym przypadku może wchodzić w grę autocenzura. Poza tym może to być niechęć wchodzenia w trudne, odległe tematy historyczne. Gdyby tu jeszcze chodziło o początki NRD, o Stasi… To dla Niemców jasne, a tu mamy do czynienia z polską bezpieką. To z kolei jest bardzo odległe. Ale zdarzały się też głosy ofensywne, np. w recenzji znanego krytyka Martina Lüdke w „Frankfurter Rundschau”. Cytuję: „Niemiecki Żyd, którego przypadkiem ominęła śmierć z rąk Niemców, bierze udział w wypędzeniu Niemców z Polski. No i co z tego? Młody intelektualista, który ledwo uratował się przed nazistami, doczekawszy się wyzwolenia, zostaje komunistą. Do diabła, a kim miał zostać?” Ale przecież to ostatnie nie było oczywistością. Przywołam tu prof. Bartoszewskiego, który mi powiedział, że znakomita większość polskich Żydów nie chciała mieć z Ministerstwem Bezpieczeństwa nic wspólnego. 

W jednej z polskich recenzji, w „Dzienniku”, Magdalena Miecznicka zapytała dlaczego, mając kontakt z MRR, nie spytał pan go wprost, czy był „Platonem”? Chodzi tu o donosy do UB, pisane o Polakach oddelegowanych do pracy w Berlinie w 1946 roku i podpisane kryptonimem „Platon”. Pan na podstawie poszlak wysunął przypuszczenie, że za „Platonem” mógł się ukrywać Reich.

W końcu zadaliśmy mu to pytanie. Ale po kolei. Kiedy w związku z powstającą książką Reich-Ranicki, po długim wahaniu, zgodził się na rozmowę u siebie w domu, wraz z żoną wiele mówili o getcie. To było ważne i ciekawe. Nic dziwnego: szliśmy od tematu do tematu chronologicznie, a MRR dobrze wie, JAK opowiadać o getcie, żeby zrobić wrażenie. Zanim doszliśmy do czasów powojennych, minęło już 90 minut, i na moje pytania o jego działalność w Ministerstwie Bezpieczeństwa reagował ze wzrastającym gniewem i zmęczeniem („Pan chce mnie dręczyć!” „Sie wollen mich quälen!”). Brakowało mi tupetu, hartu ducha, może i bezczelności, żeby dociskać prawie dziewięćdziesięcioletniego rozmówcę. 
Ale zdołałem to nadrobić. Kiedy tekst był gotowy, wydawnictwo Klett-Cotta i ja wspólnie sformułowaliśmy list do Ranickiego. Redaktor z wydawnictwa, pan Czaja, wysłał do niego, jako pierwszej osoby, wydruk tekstu i list. Prosił w nim Ranickiego o komentarze i wsparcie w celu wydania „merytorycznie poprawnej książki”, zwracał szczególną uwagę na strony dotyczące jego działalności w Berlinie w 1946 roku. Reich-Ranicki miał na odpowiedź dwa tygodnie. Cytuję z tego listu: „Czy moglibyśmy Pana zapytać, czy Pan wie, kto napisał raporty podpisane kryptonimem „Platon”, i czy Pan może nam udzielić bliższych informacji na temat inwigilacji pracowników (…)?” 
Już obawiałem się, że moja książka ujrzy światło dzienne w kształcie „ocenzurowanym” przez Ranickiego albo po prostu wyląduje w koszu – MRR parę lat wcześniej skutecznie zablokował inną, gotową do druku biografię, i niemieckie wydawnictwo-gigant dtv się ugięło. Ale tym razem bohater książki postąpił inaczej. Zadzwonił do mnie i w ciepłym tonie powiedział: „Dziękuję za przesłanie tekstu. Nie czytałem go i nie będę go komentował.”

Z kolei, jak były odebrane informacje o pracy w Judenracie i pisaniu do „Gazety Żydowskiej” w warszawskim getcie?

Reich-Ranicki, jak mówiłem, po ukazaniu się książki publicznie milczał. Recenzenci niemieccy traktowali tę sprawę w większości przypadków ostrożnie, jeszcze bardziej niż pracę w UB. Różnica jest wyraźna. Mało kto, tym bardziej w Niemczech, stoi na stanowisku filozof Hanny Arendt, która uważała, że już sama praca w Judenracie była kolaboracją. To wielowarstwowy problem. Tak już jest, że współpracę z hitlerowcami w Europie Zachodniej traktują najgorzej, nazywają kolaboracją, a współpracę z Sowietami – z jakichś powodów – nie. Natomiast współpraca Żyda w getcie z hitlerowcami – to zmienia sytuację: Żyd współpracuje w getcie, bo grozi mu śmierć. Ale mimo wszystko były różne odcienie zachowań, również w getcie. Był Marek Edelman i był Reich-Ranicki. Dziś jednak on przedstawia sytuację w taki sposób, jakby był bliżej oporu niż kolaboracji, jakby był takim małym Edelmanem. 

W Polsce, w kontekście książki o Kapuścińskim, przetoczyła się niedawno dyskusja o tym, jak daleko może posunąć się biograf. Czy pan sobie zadawał pytania o etykę i o zakres pracy? 

Tak. Może najważniejszą zasadą były dla mnie słowa: „Nienawidzimy grzechu, ale kochamy grzesznika”. To znaczy: potępiamy konkretne czyny osoby, które są godne potępienia, starając się przy tym rzetelnie naświetlić kontekst, w którym do nich doszło. Ale nie przekreślamy osoby jako takiej. Jeszcze jedno chciałbym podkreślić. Szukałem wszelkich informacji o życiu Reicha-Ranickiego, nie tylko negatywnych. W dwóch rozmowach zadałem mu pytanie, czy będąc w UB wykorzystał swoją władzę, żeby komuś pomóc, dać cynk, że coś komuś grozi, choćby koledze, który popadł w niełaskę (w autobiografii opisuje aresztowanie w Warszawie zaprzyjaźnionej z nim polskiej kobiety, dyplomaty w Londynie). Jego odpowiedź: „Nie miałem takich możliwości!” Historyk nie może zrobić tu więcej, niż zapytać samego zainteresowanego. 
 
Jaki jest w końcu pana stosunek do Reicha-Ranickiego? 

Jest fascynującą postacią. Miałem i mam do niego sporo sympatii i szacunku (i do jego żony tym bardziej). Kiedy piszemy o życiu innego człowieka, wchodzimy w jego świat, trochę zaczynamy patrzeć na świat jego oczami. Ale są też pewne granice. Fakt, że napisał ostatnio, że na szczycie swojej kariery w służbie komunistycznej Polsce w 1949 roku „ustąpił z przyczyn politycznych”, czyli takie dorabianie sobie legendy dysydenta, mija się z prawdą i mi się nie podoba. Tak samo jak jego porównanie „dziennikarzy śledczych”, którzy zadają mu niewygodne pytania (to było w latach 90., nie o mnie tu chodziło), do szmalcowników w okresie getta warszawskiego. Lepiej by było, gdyby te słowa nie padły. 

Czy nadal prowadzi pan badania nad biografią Ranickiego?

W jakimś stopniu będę je kontynuował. Tu chciałbym pochylić głowę przed polskimi naukowcami; na pracach niektórych mogłem się oprzeć. Wymienię choćby Katarzynę Taborską oraz Pawła Liberę, którzy opublikowali ciekawe prace o Ranickim w momencie, kiedy ja swoją właśnie kończyłem – więc już nie mogłem z nich skorzystać. Mogę zapewnić każdego: kto chciałby się włączyć w te prace, że przeżyje wspaniałe spotkanie z historią Warszawy, historią Śląska, Berlina, emigracji polskiej, z literaturą polską i niemiecką, albo też mrożące krew w żyłach zetknięcie ze światem getta, terroru, wojny i służb specjalnych. „Kwartet Literacki” zawsze kończył się słowami Reicha-Ranickiego: Kurtyna zapadła, wszystkie pytania otwarte! W badaniu jego życia, jego epoki udało się zamknąć niektóre zagadnienia. Ale kurtyna wciąż otwarta. 
 
Rozmawiała Małgorzata Olszewska

Do góry
Drukuj
Mail

Olszewska Małgorzata [autor]

Małgorzata Olszewska (1976, Polska) – dziennikarka, redaktorka, wolontariuszka i współpracowniczka organizacji pozarządowych. Autorka licznych tekstów o tematyce społecznej i kulturalnej. Publikowała m.in. w „Dzienniku Polskim”, „Życiu Warszawy”, „Tygodniku Powszechnym”, Onet.pl, Interia.pl. Współpracowała jako dziennikarz i redaktor z Fundacją „Znak”, Stowarzyszeniem Interwencji Prawnej, Polską Akcją Humanitarną. Działa społecznie w Stowarzyszeniu Magurycz. Uczestniczka Letniej Szkoły Wyszehradzkiej (2004) i programu ZONA (2005) w Stowarzyszeniu Willa Decjusza. Lubi rozmawiać z ludźmi, dlatego specjalizuje się w wywiadach. Chętnie odwiedza pogranicza, zwłaszcza to polsko-ukraińskie.