WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni (fragment)
Samobójstwo jako złudzenie i jako poznanie
 
Być może przez całe nasze życie, od niemowlęctwa do starości, skrycie przygotowujemy samych siebie na jakąś sekretnie marzoną przez nas śmierć. Żyjąc, marzymy nie tylko o dobrym w naszym pojęciu życiu, lecz także o jakiejś dobrej w naszym pojęciu śmierci i pragniemy, by właśnie taka dobra śmierć nas spotkała. Fantazmatyczne wizje własnego umierania mają na jawie i we snach nie tylko ci, którzy sobie życie odbierają. Mamy je wszyscy. Chociaż mówimy, że boimy się śmierci, w istocie boimy się raczej nie tyle samej śmierci, ile określonego sposobu umierania, który wzbudza w nas szczególny lęk, odrazę czy przerażenie. Bo przecież nie można sobie wyobrazić śmierci „w ogóle”. Mówiąc „śmierć”, zwykle mamy przed oczyma jej mniej lub bardziej wyraźny obraz. Ktoś, kto panicznie boi się umrzeć niehonorowo, może marzyć o śmierci Katona. Ktoś, kto boi się umrzeć na raka, może chcieć umrzeć w dowolny sposób, byleby tylko nie na raka. Ktoś, kto żyje w strachu przed Alzheimerem, może uznać za dobrą śmierć jakąkolwiek śmierć, byleby tylko pozwoliła zdążyć przed Alzheimerem. Taką „dobrą śmiercią” może być na przykład śmierć w świadomie prowokowanym wypadku samochodowym na autostradzie. Wystarczy tylko na ułamek sekundy zmienić pas ruchu. Strach przed „złą” – poniżającą, ośmieszającą, bolesną, głupią, raniącą innych śmiercią może człowieka podświadomie popchnąć ku marzeniom o samobójstwie jako śmierci dużo „lepszej”, „lżejszej”, „wznioślejszej”, „szybszej”, „bezboleśniejszej”, czy choćby tylko sensowniejszej.

By uchwycić pracę wyobraźni, budującej wewnętrzny świat samobójstwa, trzeba więc zbadać to, jak człowiek uwalnia się z sieci fantazmatycznych obrazów „złej” śmierci, jak buduje w sobie obrazy śmierci „dobrej”, które pozwalają mu uwolnić się od strachu i otworzyć na wolność wyboru między istnieniem a nieistnieniem. Szukając odpowiedzi na te pytania trzeba nie tylko przyjrzeć się, jak samobójca zrywa więzi z innymi, lecz także temu, jak wyobraźnia tworzy obrazy marzonej śmierci (i osłabia „czarne” anty-obrazy śmierci odrzucanej), jak umieszcza marzoną śmierć w symbolicznej przestrzeni żywiołów, jak ją lokuje w „przychylnej” materii i jak tworzy somatyczną kartografię, która nawet jeśli nie umożliwia mu śmierci, to jakoś go do niej zbliża. 

Samobójstwo zwykle pojmujemy jako gwałtowne zerwanie linie życia. Cios noża, strzał z pistoletu, pętla, skok, samospalenie. Chcemy w nim widzieć „twardy” fakt, datę, godzinę i minutę, którą można określić, tak jak można określić datę, godzinę i minutę czyjegoś morderstwa. Tak właśnie samobójczą śmierć spychamy w rejony dewiacji i patologii, a nawet nieodpowiedzialnego wybryku. Milcząco zakładamy, że większość ludzi samobójstwa nie popełnia, bo skoro popełniają je głównie ci, którzy cierpią na rozmaite, mniej lub bardziej poważne, psychosomatyczne zaburzenia, zdrowa większość z definicji popełnić go raczej nie może. 

Tymczasem wcale nie jest to takie pewne. Samobójstwo bowiem – przypomnijmy jego definicję – to nie jest tylko nagły, gwałtowny eksces, malowniczy (albo odpychający) gest zerwania linii życia, którego godzinę i minutę da się łatwo ustalić. To także wszelkie mniej lub bardziej świadome, niekiedy długotrwałe działania skracające czas, jaki nas dzieli od naturalnej śmierci, przyśpieszające proces starzenia się organizmu, których wcale nie jesteśmy skłonni nazywać zachowaniami samobójczymi. Jeśliby przyjąć taką definicję, a jest ona równie dyskusyjna jak inne, okaże się, że samobójców jest wśród nas więcej niż myślimy. Alkoholowa „śmierć na raty”, przedawkowywanie leków i narkotyków, wystawianie się na śmiertelne ryzyko w pędzącym autostradą samochodzie, świadome zaniedbywanie zdrowia, odwlekanie wizyt u lekarza, nieprzyjmowanie lekarstw, odmowa uporczywej terapii... Wiele wskazuje, że rozmaite zachowania autodestrukcyjne mamy na swoim sumieniu wszyscy. Zresztą przeprowadzenie wyraźnej granicy między samobójstwem a zachowaniami autodestrukcyjnymi jest w gruncie rzeczy sofistyczną zabawą słowem. „Przy tym tempie pracy wykończy się pan, mówi lekarz, ostrzegam pana, jest jeszcze czas zwolnić”. Kto jednak z nas naprawdę potrafi zwolnić?

Żyjąc, tyleż kurczowo trzymamy się życia, co w rozmaity sposób podcinamy sobie korzenie życia. Obraz „człowieka zdrowego”, który ani przez jedną sekundę nie pomyślał o tym, by skończyć ze sobą, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Nasze konszachty ze śmiercią są splątane i niejasne. Co jakiś czas każdy z nas „ma dosyć tego wszystkiego” i robi ze swoim życiem dziwne rzeczy.

To, że nie popełniamy samobójstwa, zależy od tysiąca okoliczności i przypadków. Ale im dłużej zajmuję się tą sprawą, tym większej nabieram pewności, że istnieją sytuacje, w których samobójstwo popełniłby każdy. Jeśli nie popełniamy go, to tylko dlatego, że jeszcze nie znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Wystarczy jednak znaleźć się w takiej sytuacji, by stało się to, co musi się stać. I nie ma na to żadnej rady. Nasza pewność, że „my na pewno czegoś takiego nie zrobimy”, oparta jest na krzepiących złudzeniach. Żyjemy tylko dlatego, że los nas jeszcze nie wrzucił w takiej „miejsce”. O takich „miejscach” sporo potrafią powiedzieć sztuka i literatura i niektóre z takich „miejsc”, przez literaturę i sztukę rozpoznawanych, próbowałem w tej książce opisać. Oczywiście, wiele samobójstw ma przyczyny biologiczne. Jest jaskrawym efektem choroby. Ale nawet takie przyczyny nie zawsze wystarczą, by człowiek musiał sobie odebrać życie. Obiektywne sytuacje, które nieuchronnie popychają nas w śmierć, nie są żadnym „złudzeniem poznawczym”. Takie sytuacje istnieją w realnej przestrzeni życia osobistego, rodzinnego, społecznego, moralnego, religijnego, politycznego. Możemy się tylko modlić, by „tam” nie trafić. Psychoterapeuci mówią co prawda, że nadzieja jest zawsze, ale nietrudno domyślić się, dlaczego tak mówią. Gdyby mówili inaczej, straciliby wszystkich pacjentów. 

Żeby naprawdę uratować człowieka, który chce sobie życie odebrać, trzeba zmienić sytuację, która go popchnęła w śmierć, co w zasadzie jest niemożliwe. Wszelkie inne sposoby to tylko zabezpieczenia tymczasowe i złudne. Jeśli samobójca po szpitalne terapii wraca z powrotem dokładnie w to samo miejsce egzystencji, z którego chciał uciec przez samobójstwo, zostaje wepchnięty do tej samej pułapki. Można oczywiście go obezwładnić środkami farmakologicznymi, wtedy rzeczywiście się nie zabije. Ale jeśli nie zmienimy sytuacji, która go do samobójstwa popchnęła, zrobi to wcześniej czy później. 

Nie chodzi tylko o sytuację „zewnętrzną”. Społeczno-interakcyjne „matnie” , które nas popychają w śmierć, są zawsze w jakimś stopniu „matniami” wyobrażonymi, to znaczy „wewnętrznymi”. Kształtuje je język, jakim samobójca mówi, symbolika, w której został wychowany, są więc zawsze w jakimś stopniu dziełem kultury. Mają tyleż naturę realną, co fantazmatyczną. Czy jednak gdyby język i symbolikę zmienić, a więc rozwiać, jak mówimy „chore” fantazmaty samobójczej wyobraźni, sytuacja, która popycha człowieka w śmierć, by znikła? Nie ma tu żadnej pewności. Człowiek swoje egzystencjalne położenie werbalizuje i symbolizuje w samobójczym duchu nie tylko pod wpływem wzorów i symboli kultury, leków, urojeń, urazów, zaburzeń emocjonalnych, presji języka, potrzeb wyobraźni, ciśnienia stereotypów. Czasem po prostu trafnie to położenie rozpoznaje i opisuje. Dlatego wszelkie jednostronne ujęcia są fałszywe. I to, które chce w nim widzieć kogoś, kto w najzupełniej trafny sposób rozpoznaje rzeczywiste społeczne i interakcyjne uwikłania własnego losu. 

Większość teorii samobójstwa zakłada, że samobójstwo jest skutkiem poznawczego błędu i emocjonalnej nierównowagi samobójcy. Że samobójca myli się w rozpoznaniach swojej „realnej sytuacji” i właśnie dlatego zabija. Że ma fałszywy, zdeformowany obraz rzeczywistości i ten fałszywy, zdeformowany obraz popycha go w śmierć. Że nie widzi świata takim, jakim jest naprawdę, to znaczy nie widzi go tak, jak my – „zdrowi” – go widzimy.

Tymczasem bywa i tak, że samobójca wcale się nie myli w swoich rozpoznaniach. Więcej: że zabija się właśnie dlatego, że wcale się nie myli.

Po prostu w jakiejś chwili spostrzega to, co w ludzkim losie jest naprawdę nie do zniesienia, a czego my wolimy nie dostrzegać. Właśnie wtedy staje się „samobójcą egzystencjalnym”. Odrzuca życie dlatego, że uznaje kondycję ludzką na Ziemi za „nieuleczalną” – bez względu na czas i historyczne okoliczności, w jakich żyje.

Pisanie zaś? Czym jest pisanie dla kogoś, kto pisząc, dotyka „nieuleczalnego” rdzenia egzystencji, myśli o samobójstwie własnym i cudzym, ruchem wyobraźni i przeczucia zbliża się do samobójstwa, sonduje jego uczuciową treść i w końcu samobójstwo popełnia albo go nie popełnia? Wznoszeniem ścian ze słów, które mają go odgrodzić od śmierci, czy raczej tworzeniem wyłomów, otwieraniem przepustów, rozbijaniem przegród, które nas oddzielają od – jak mówi Cioran – jasnowidzenia?

Prawdziwe cele pisania są przed nami zakryte.

Nie zna ich ani ten, kto pisze, ani ten, kto czyta.
Do góry
Drukuj
Mail