WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Sanatorium

Wyłożyłam nogi od razu na dwa siedzenia, zadowolona z faktu, że dziś w przedziale jadę sama. Zaraz potem szybko zeszłam z fotela, odsunęłam zasłonkę z okna i pomachałam przyjacielowi, który z oddaniem taszczył mój bagaż do przedziału. Pociąg ruszył. Pokazywałam na migi, że biec za mną nie trzeba, zwłaszcza, że pora była zimowa, a droga gdzieniegdzie oblodzona. Potem zamówiłam sobie herbatę, owinęłam się w sweter i otworzyłam artykuł, który miałam jutro wygłosić z pamięci. Za oknem cicho padał śnieg. Był biały-bielutki dzień, aż oślepiający. Za wzgórzami widniała następna stacja – wieś Snihuriwka, a za nią mroźny, gwieździsty wieczór. Zamknęłam oczy. Pociąg się zatrzymał.

Nagle drzwi do przedziału otworzyły się i ostrożnie rozsunęły. Na progu stała starsza kobieta w sztucznym futerku i staromodnej wiązanej czapce. W rękach trzymała niewielką walizkę i torebkę, z której wystawał stary plastikowy, podobny do zielonej rakiety termos. Przywitałam się, niemal zasmucona i pomogłam jej ułożyć rzeczy na półce. Kiedy się rozbierała, w pełnym skupieniu czytałam artykuł. Ale coś nie dawało mi spokoju, uwierało, rozpraszało uwagę. Podniosłam wzrok i przestraszyłam się: kobieta patrzyła na mnie uważnie gorącymi węgielkami oczu. Jej wzrok niemalże parzył, a ja podniosłam zeszyt w górę, żeby zakryć nim twarz.

- Ona była taka, jak ty – powiedziała kobieta.

- Kto? – ostrożnie odsunęłam zeszyt od twarzy.

- Róża – odpowiedziała, bez drgnięcia powieką.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Czułam, że za chwilę nastąpi opowieść. Nie mogłam tego uniknąć, nawet, gdybym i sto razy ostentacyjnie spoglądała w linie artykułu.

- Róża była starszą córką państwa. Uczyłam ją gry na fortepianie. Nie wychodziło jej to najlepiej. Myśli miała zajęte tym, jak wyjść za mąż. O wiele lepiej wychodziło młodszej – Oldze. Nazywali ją Helgą. To było dawno i daleko stąd, na Zachodzie. A potem zaczęła się wojna. Byłam pielęgniarką. Chcesz sera?

Kobieta sięgnęła po reklamówkę z serem domowej roboty, otworzyła i zaczęła jeść rękoma. Uważnie się jej przyglądałam, starałam się odgadnąć, ile może mieć lat, ale żywy ogień jej oczu zupełnie zbijał mnie z tropu.

- Druga wojna zaważyła na moim życiu. Dla wszystkich była czasem próby, ale uważałam, że jeżeli nie przetrwam tej wojny, być może nigdy nie spotkam najważniejszej osoby w moim życiu… Interesuje cię to?

Pokiwałam głową i schowałam zeszyt do plecaka.

- Ile ja wtedy miałam? Siedemnaście, czy bliżej dwudziestki? Przypominam sobie tylko, że nie mogłam nie pójść na wojnę. Musiałam pomagać. Wiesz, wtedy ważne było, by czuć się potrzebnym. I pomagałam. Zobaczyliśmy się na przerwie. Oni gotowali herbatę na ognisku. A my, po złożeniu szpitala, musiałyśmy zawieść rannych do miasta. Pamiętam, że długo na mnie patrzył, a potem podszedł i zapytał: „Jak masz na imię?” „Katia” – powiedziałam i się przestraszyłam. A on podsadził mnie na ciężarówkę i obiecał: „Znajdę cię po wojnie, Kateryno!”

A po wojnie, zrzuciwszy mundur, naprawdę przyszedł do nas do domu. Pamiętam, jaki był wtedy przystojny i wysoki, wydawało się, że żadna kula go nie dosięgła. A tylu wracało bez ręki, nogi albo z kontuzjami. A on był cały! I wiesz, on był piękniejszy ode mnie. Urodą na niego nie zasługiwałam. W porównaniu z nim byłam jakaś taka mała i blada. On powiedział: „Moja Katia!” i tyle. Wesele było gotowe. Na moim rodzinnym Zachodzie nie lubili mojego Witi. Nie lubili, bo pochodził ze Wschodu. A ja bezskutecznie wyjaśniałam, że wschodniak, to jeszcze nie koniecznie moskal.

Na weselu chłopcy się popili i zaczęli szukać kogoś, o kogo mogą pięści otrzeć. Pierwszy w kolejce – obcy, nie ważne, że pan młody. Ojciec mój, Mikołaj, jak usłyszał takie nastroje, kazał matce i ciotce zabrać nas czym prędzej. Sam pukał do naszych drzwi i kazał nam się ubierać. Matka pakowała skrzynię z posagiem i kosze z jedzeniem, a ciotka umówiła się z wujem-sąsiadem na podwózkę furmanką. W środku nocy przedostaliśmy się do sąsiedniego ogrodu, a stamtąd furmanką zjechaliśmy z połoniny i dotarliśmy do miasteczka. Tam był dworzec. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy dokąd uciekać.

On był sierotą. Może właśnie dlatego postanowił zostać żołnierzem. Przyjechaliśmy do jego jednostki. Dali nam mieszkanie. Od tego momentu zaczęło się nasze małżeńskie życie. Ileż widziałam w swoim życiu wojskowych miasteczek! I podobało mi się takie życie. Mój mąż nigdy mi niczego nie odmawiał. Opiekował się mną jak lalką. Czasami nawet było mi wstyd. Mówię: „Witia, to krępujące przed ludźmi: wystrojona, jak generałowa…” A on mi na to odpowiada: „No, a dla kogo my te pieniądze zarabiamy? Ja cię przecież kocham!” On naprawdę mnie kochał. Do północy mógł mnie nosić na rękach. Wiesz, bywają tacy mężczyźni, którzy zrobią, co do nich należy, odwrócą się na bok i w kimę…

- Niech Bóg broni!

- Właśnie. A mój Witia nie był taki. Być może takie małżeństwa nazywa się zgodnymi. Ale dzieci nie chciał. Tak. Mówił, że chce, żebym cała była dla niego, żebym tylko o niego dbała, bo jak pojawi się dziecko, to cała uwaga będzie dla niego. I postanowiliśmy. Przyprowadził lekarza z jednostki. On zrobił mi zastrzyk w łopatkę i mówi: „To wszystko, nie bój się”. Dwa dni leżałam z temperaturą około 40 stopni. Ale też nigdy nie zaszłam w ciążę.

- I nie żałowała Pani?

- Nigdy. Byliśmy z nim niemal jednością. Całe życie. Nawet, kiedy poszliśmy na emeryturę i pojechaliśmy do Snihuriwki, to zawsze wiedział, jak mnie zabawić. Chciałam – to jechaliśmy na przejażdżkę do Chersonia, chciałam – to do sanatorium, na Krym. No i bez dzieci jakoś lepiej mi się przeżyło. Jak myślisz, ile mam lat?

Naprawdę zastanawiałam się nad tym cały wieczór. Wreszcie skończyła z serem, wytarła ręce i wysiorbała herbatę z termosu.

- Siedemdziesiąt… - przyglądałam się Katerynie Mikołajiwnie, a widząc jej uśmiech, dodałam: - dwa?

- Osiemdziesiąt trzy! – zaśmiała się, a ja nagle się zorientowałam, że pasażerka jest starsza od mojej własnej babci. – Tak właśnie wygląda nie tracić życiowej energii na pierwsze zęby, dwójki w szkole, a potem i na większe problemy… - ciągnęła kobieta. Żyliśmy dla siebie i nie cierpię z tego powodu. A jeden rok mieszaliśmy na Uralu. Piękny jest tamtejszy klimat, chłodny. W to krótkie lato postanowiliśmy zabrać do siebie moją mamę, ona już często chorowała i pojechałam do domu. Witia został sam. A po sąsiedzku mieszkała jedna para.  On, niby niczego sobie, porządny był. A jego żona Gala - chodząca kusicielka. Napatrzeć się na tę kobietę nie było można. Wieczorami, rozpuszcza swoje kasztanowe włosy, usta maluje pomadką i idzie ścieżką, kołysząc biodrami. Czego tylko mąż z nią nie robił, a ona jak kotka: jak on na służbę, to Gala już jakiegoś żołnierzyka obskakuje. A na moim Witi dawno już oko zawiesiła. Tylko nie miała sprzyjającego momentu, zawsze byliśmy razem, a tu nagle wyjechałam. Więc Gala założyła wieczorem elegancką bluzkę i poszła prosto do naszego domu. Mój mąż siedział w progu i czyścił buty.

- A co pan, Wiktorze Petrowyczu, tęsknicie? – z daleka zaczęła do niego mówić.

- Buty czyszczę, Galu – odpowiada jej.

Wisiała na poręczy i wpatrywała się w niego, oparła jedną nogę na schodach.

- To może ja pomogę, jeszcze jakoś na wszelki wypadek… - mruczy do mojego Witi i stara się wejść do domu, a zbliżyła się do niego już bardzo. A on stał tak w progu, na jedną rękę but naciągnięty, w drugiej – szczotka. Ona już blisko podeszła i przytula się, głowę kładzie mu na piersi. On wtedy szczotkę odłożył i jak jej nie chwycił za kudły, jak jej ze schodów nie zrzucił… Przewróciła się na trawę, głowę maca, czy warkocze ma na miejscu.

- Wiesz, Galu, – mówi – mam żonę.

Uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie rozczarowanie Galiny.

- A potem, jak spotkałam Galę, zaczęłam jej wypominać, że niepotrzebnie bierze się za cudzych mężów. I wiesz, co ona mi odpowiedziała?

Spojrzałam pytająco na Katerynę Mikołajiwnę.

- Katiu, – powiedziała – no co, zjadłabym go?

Kateryna cicho się roześmiała. Pociąg zatrzymał się na postoju. Światło w przedziale zgasło. Patrzyłyśmy w okno. Na zewnątrz było ciemno i cicho, i tylko samotna latarnia chwytała płatki śniegu.

- A gdzie jest teraz Witia? – zapytałam ostrożnie.

- Pochowałam Witka – westchnęła podróżniczka. – Był jeszcze całkiem młody. Sześćdziesiąt cztery lata to przecież jeszcze nie starość. Pamiętam, że poszłam na pocztę po przesyłkę. A jak wracałam, sąsiadki mi mówią: „Katia, prędzej do domu”. Myślałam: „Coś z mamą”. A mama wychodzi mi naprzeciw i płacze. Witia miał zawał. I koniec.

Chwilę milczałyśmy. Wsłuchiwałam się w dźwięki z wewnątrz wagonu, w którym ktoś głośno chrapał, a ktoś inny człapał po korytarzu na nocnego papierosa, a u kogoś innego z komórki leciała popowa melodia ze słowami o wiecznej nieziemskiej miłości.

- Świat bez niego nie był już taki sam – powiedziała Kateryna Mikołajiwna. – Musiałam sama o siebie zadbać. A czasy tak szybko się zmieniły. Starałam się sobie radzić, nawet kiedy zaczęły się lata dziewięćdziesiąte. Nauczyłam się strzelać z pistoletu i zasypiałam z nim. Co roku nadal jeździłam do sanatoriów. Należało mi się to, jako wdowie po wojskowym. Chcesz, pokażę zdjęcia? Kateryna Mikołajiwna wyciągnęła album. Zaczęłam przeglądać. Na wszystkich fotografiach stała niska kobieta, farbowana na blond, w staromodnej wiązanej czapce i w sztucznym futrze. Trzymała się choinki, palmy, kiści winogron. Widoki były podobne. Na zdjęciach zmieniała się tylko data.

- Za każdym razem, kiedy gdzieś wyjeżdżam, roznoszę rzeczy po sąsiadach: telefon oddaje Awramence, pistolet zostawiam Walentynie, która mieszka przez płot, proszę o pilnowanie domu. A sama dbam o zdrowie w uzdrowisku.

Uśmiechnęłam się i oddałam jej album. Tej nocy myślałam tylko o losie człowieka, który w zapisie mieści się na trzech stronach tekstu, ale pozostaje niezbadanym. Nagle uświadomiłam sobie, że chcę mieć dużą i wesołą rodzinę, dwoje, a najlepiej troje dzieci. A nawet – ile Bóg da – z wszystkich będę się cieszyć! Pomyślałam i poczułam, jak nadchodzi sen i łącząc się z monotonnym stukotem kół, kołysze mnie wreszcie.

Rano herbata w termosie Kateryny Mikołajiwny skończyła się i poczęstowałam ją pociągową kawą. Wyciągnęła woreczek z chińską biżuterią. Wysypała na pomarszczoną dłoń kolczyki i łańcuszki.

- Złoto! – pasażerka zaśmiała się i spróbowała założyć kolczyki.

- Może pomogę! – przesunęłam plastikowy kolczyk przez dziurkę i zapięłam.

- Teraz jestem gotowa na odpoczynek w sanatorium – pokazała prawe i lewe ucho.

Za oknem zaczęły się gęste kijowskie lasy. Wysokie sosny chyliły szczyty pod ciężarem zimowych wiatrów. Maleńka Kateryna Mikołajiwna założyła futro, zamknęła drzwi przedziału i założyła przed lustrem swoją starą wiązaną czapkę. Wzięłam jej walizę, torebkę i poszłam za nią korytarzem do wyjścia. Na peronie odwróciła się do mnie i powiedziała:

- Być może zobaczymy się jeszcze kiedyś?

[tłumaczenie: Iwona Boruszkowska]

Do góry
Drukuj
Mail

Awerczenko Daria [autor]

DARIA AWERCZENKO (1983, Ukraina) – scenarzystka, producentka filmowa. Studiowała na Międzynarodowym Uniwersytecie Kijowskim oraz Wolnym Uniwersytecie Berlina. Film "Radonica" (reż. Roman Bondarczuk) według jej scenariusza otrzymał nagrodę za Najlepszy Film Dokumentalny na Festiwalu Filmowym w Wiesbaden (2009). Scenariusze pełnometrażowych filmów live-action "22-24", "Wulkan" (współautorzy Roman Bondarczuk i Ałła Tiutiunnyk) zostały nagrodzone na Ogólnoukraińskim Konkursie Literackim "Koronacja Słowa" w 2009 i 2011 roku.